Zima 2024, nr 4

Zamów

Dziwna przyjaźń?

Fot. Martyna Chmura

Znajomym spoza Osady trudno zrozumieć, że Agata mieszka nie z jakimiś niepełnosprawnymi, tylko ze swoimi przyjaciółmi. Musi się tłumaczyć, że dla nikogo się nie poświęca. Nie znosi, kiedy ktoś mówi, że ją podziwia. Żartuje, że sama podziwia notariuszy, którzy mają śmiertelnie nudną pracę.

Dwupasmowa droga między Gdańskiem a Kościerzyną wije się wśród pól i sosnowych lasów, przechodzi przez niewielkie kaszubskie wioski i miasteczka. Było lato, słońce prażyło asfalt. Mariusz szedł, z wysiłkiem stawiając kolejne kroki, mijały go auta osobowe i ciężarówki. Wiedział, że musi się dostać do Kościerzyny, nie miał pieniędzy na autobus. Nie mógł liczyć na autostop – jego ubranie było prawdopodobnie w na tyle złym stanie, że nikt nie chciał go wziąć do swojego samochodu. Cały swój dobytek zmieścił w kieszeniach. Podczas dwudniowego, sześćdziesięciokilometrowego marszu o jedzenie prosił napotkanych ludzi.

Kilka ostatnich lat spędził, szwendając się pomiędzy miastami, śpiąc czasem kątem u znajomych, czasem w hostelach, coraz częściej na ulicy. Teraz nie wiedział już, co dalej mógłby ze sobą zrobić. Miał po prostu nadzieję, że znajdzie pomoc na Osadzie, gospodarstwie pod Kościerzyną. Kiedyś jeździł tam z katowickiego domu dziecka na letnie obozy. To było dawno temu i od dłuższego czasu nie miał z nikim stamtąd kontaktu, ale był zdecydowany prosić mieszkających tam ludzi, by pozwolili mu ze sobą zostać. Nie miał już innych pomysłów.

To, że na kościerzyńskim rynku znaleźli się z Agatą w tym samym czasie, było czystym przypadkiem. Dziewczyna z zaskoczeniem go rozpoznała, nie widzieli się od wielu lat. Rozmawiali przez chwilę z pewnym skrępowaniem, jak ludzie, którzy czegoś od siebie chcą, ale nie do końca wiedzą, jak się porozumieć. Następnego dnia Mariusz zamieszkał na Osadzie – domu Agaty od sześciu lat.

Osada

Dla niej wszystko zaczęło się w liceum, gdy do jej szkoły przyszedł pewien chłopak, szukając osób, które chciałyby należeć do wspólnoty, której był członkiem. Opowiedział, że są grupą osób niepełnosprawnych intelektualnie, ich opiekunów, rodziców i każdego, kto chce do nich dołączyć; że spotykają się co tydzień, wspólnie modlą i przede wszystkim próbują się przyjaźnić. Niedługo mieli jechać na swój coroczny letni obóz na Kaszuby i Agata, nie mając lepszych planów, postanowiła zabrać się z nimi.

Trudno jej było potem wytłumaczyć znajomym, dlaczego wybrała takie wakacje. Mogły się przecież wydawać przeciwieństwem dobrej zabawy i wypoczynku. Dla niej jednak to było niemal jak zakochanie. Okazało się, że ci „niepełnosprawni” patrzą na świat z niewiarygodnych dla niej perspektyw, które ona mogła poznawać i próbować zrozumieć. Wszyscy spali razem w namiotach, a za dnia wspólnie spędzali czas przy różnych zajęciach i zabawach. Dla niej to było fascynujące. Wtedy właśnie poznała Mariusza – nastolatka, który przyjechał z domu dziecka w Katowicach.

Obozy były i są centralnym wydarzeniem w życiu wspólnoty, na które czeka się cały rok. To wtedy zjeżdżają się ludzie z Bytomia, Poznania i Krakowa na trzy – teraz dwutygodniowe – turnusy, by lepiej się poznać i dać odpocząć rodzicom osób niepełnosprawnych, nierzadko już starszych.

Wspólnotę założył ks. Czesław Marchewicz, zmartwychwstaniec, który w latach 80. jako kleryk zaczął przygotowywać do pierwszej komunii niepełnosprawnego chłopca. Później poznał kolejne osoby z niepełnosprawnością, zaangażował do pomocy współbraci z seminarium i ostatecznie wraz z grupą świeckich zorganizował dla swoich nowych przyjaciół obóz wakacyjny. Jego uczestnicy tak się zżyli, że po powrocie do domów nadal chcieli się spotykać. Tak powstała wspólnota. Gdy jej założyciel, już jako ksiądz, był przenoszony do innego miasta, historia się powtarzała, więc wspólnota zyskiwała nowych członków.

Obok obozowego pola, gdzie rozstawia się namioty, wznoszą się zabudowania Osady – gospodarstwa, które ks. Marchewicz kupił pod koniec lat 80. za pieniądze otrzymane od swojego dawnego proboszcza. Stało się ono domem dla tych członków wspólnoty, którzy po śmierci rodziców mieliby trafić do domów pomocy społecznej, wówczas miejsc systemowo niezdolnych do zapewnienia im koniecznej opieki. Najpierw zamieszkali w piątkę – Roman i Jacek z zespołem Downa, którzy żyli tam do śmierci, dwie dziewczyny po liceum, Elwira i Magda, z których pierwsza na Osadzie mieszkała przez lat kilka, druga – prawie trzydzieści, i ks. Marchewicz, mieszkający tam do dziś.

Członkowie wspólnoty nie posługują się wobec siebie takimi określeniami jak „niepełnosprawny”: wolą „Misie”, „Misiaki”, czyli ci, którzy potrzebują wsparcia, i „Niedźwiedzie”, czyli gotowi go udzielić, kiedy jest potrzebne. Każdy „Miś” ma swojego „Niedźwiedzia”. Te terminy pochodzą od pseudonimów, które nadawano sobie na pierwszym obozie – przyjęły się i po prawie czterdziestu latach dalej funkcjonują, dały też początek nazwie całego ruchu – „Wspólnota Burego Misia”. Nie każdemu muszą się te określenia podobać. Pracujący w gospodarstwie mężczyźni o lekkim stopniu niepełnosprawności nie czują się „Misiami”. Określenie wydaje im się dziecinne, niepoważne. Mogą zatem nie być „Misiami”, ale ciągle mają swoich „Niedźwiedzi”. Ten podział może nie jest idealny, ma jednak zaletę – nie ujmuje niczyjej kondycji w kategoriach niepełnosprawności, upośledzenia, wady. Braku.

Gdy Agata przyjechała na swój pierwszy obóz, Osada zdążyła się już kilkakrotnie powiększyć względem stanu początkowego. Mieszkało w niej paręnaście osób, zaadaptowano dawne gospodarskie budynki na mieszkania, tak by wszyscy mogli się zmieścić. Małżeństwu „Niedźwiedzi” urodziła się córeczka. Powstała nawet niewielka serowarnia, gdzie z mleka własnych krów mieszkańcy przygotowywali sery, które później sprzedawali albo zjadali na śniadanie.

W następnych latach Agata, kiedy tylko mogła, przyjeżdżała na Osadę – na wakacje, na ferie, na weekend. W międzyczasie skończyła liceum i poszła na studia. Wybrała kierunek public relations, po którym spodziewała się dobrze zarabiać i który z semestru na semestr interesował ją coraz mniej. Gdy obroniła licencjat, postanowiła przyjechać na Osadę na cały rok, do pracy. Chciała zrobić sobie przerwę, pomyśleć o tym, co właściwie warto zrobić ze swoim życiem. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że jej przyszłość właśnie się zdecydowała.

Na dół, na dno

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Agata przeprowadzała się na Osadę, życie Mariusza nabierało rozpędu, konkretnie – pikowało w dół. Los nigdy zresztą nie był dla niego łaskawy. Gdy miał pięć lat, trafił z wieloproblemowej rodziny do domu dziecka. Swoją historię często ubiera w ramy zmagań z instytucjami.

Dom dziecka pamięta jako miejsce przemocy, idącej zewsząd i w każdym kierunku: opresji ze strony opiekunów, rewanżu podopiecznych i walki dzieci między sobą. Gdy się tam pojawił, starsze dzieciaki biły go jako „świeżaka”. Źle wspomina również swoje relacje z personelem: – Kiedy przyłapywano mnie za garażem na papierosie, dostawałem kary. Umyć całe schody. Chleb i woda – wymienia. – Popchnąłem jedną z sióstr, tę, która traktowała mnie jak szmatę, tak że złamała sobie rękę.

Opowiada, że z ośrodka uciekał. Za pierwszym razem pojechał do swojego miasta szukać matki. Wypytał znajomych na osiedlu, znalazł mieszkanie i zaczął łomotać w drzwi – tak głośno, że sąsiedzi zadzwonili po policję.

– I tak mnie wieźli. – Mariusz z powagą złącza ręce, pokazując, jak był skuty. – A ja miałem taką bransoletkę z czaszkami i kluczykami. Patrzę, czy może nie pasuje który. Klik! Uciekłem im i schowałem się u kolegi. Przez trzy miesiące szukała mnie policja.

Pomiędzy okresami nieobecności chodził do szkoły – prawie udało mu się dostać do trzeciej klasy gimnazjum, ale przenieśli go do klasy specjalnej, gdzie były „dzieci, które nie umiały trudnych rzeczy”. Co tydzień wszyscy niepełnosprawni intelektualnie z ośrodka jeździli na spotkania wspólnotowe, gdzie stawali się na kilka godzin „Misiakami”. W wakacje bywali na obozach – tak Mariusz poznał Osadę i stał się częścią wspólnoty.

Po skończeniu osiemnastu lat chłopak miał trafić do domu pomocy społecznej, ale tata zaproponował mu wspólne mieszkanie. Chłopak się zgodził. Teraz nie wspomina dobrze tego okresu. Wydaje się, że było tam dużo konfliktów, obie strony nie żałowały sobie oskarżeń. W pewnym momencie Mariusz przyszedł prosić „Niedźwiedzie” o pomoc, mówiąc, że nie ma się gdzie podziać. Wzięli go do siebie, tydzień pomieszkiwał u jednej osoby, tydzień u drugiej. W końcu udało się załatwić mu mieszkanie chronione, pod opieką pracownika socjalnego. Wytrzymał tam kilka tygodni i zniknął, zabierając kieszonkowe współlokatorów.

Szwendał się. Opowiada, że zdarzyło mu się trafić na wytrzeźwiałkę. Mówi, że kiedy spróbował „czystego towaru” z Holandii, to trzymało dwa dni. Po dopalaczu „koko” zwijały mu się nogi.

Mariusz nie lubił i nie lubi policji. – Miałem bluzę „JP na 100%”. Tutaj pisało „HWDP” – pokazuje palcem.

Nikt nie wiedział, gdzie właściwie jest i co się z nim dzieje. Kiedy sam już nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić, zaczął po prostu iść na Osadę. I wtedy właśnie spotkał na kościerzyńskim rynku Agatę.

Czy tutaj jest dom?

Na Osadzie ona została jego „Niedźwiedziem”. Początkowo obawiała się, że będzie mu trudno porzucić dawny sposób życia z ulicy, nieliczący się z nikim i niczym. Z czasem obawę zastąpił podziw. Widziała, że bardzo się stara.

Mariusz dostał swój pokój. „Niedźwiedzie” oczekiwały, że weźmie część odpowiedzialności za dom i za jego mieszkańców. Musiał codziennie brać udział w sprzątaniu. Nauczył się pomagać Wojtkowi, jeżdżącemu na wózku inwalidzkim ze względu na porażenie mózgowe – myć mu zęby, przekładać z łóżka na wózek, zakładać pampersa na noc.

Rzeczywistość Osady znał głównie z obozów. Teraz okazało się, że każdy ma tu swoje zadania, a rytm pracy wyznaczają pory roku. Trzeba zbierać owoce i warzywa z poletek, a później je przebierać i przerabiać, ścinać i suszyć zioła z grządek, codziennie karmić krowy, podłączać je dwa razy dziennie do dojarki, a z mleka, które dają, robić sery; trzeba karmić świnie i lamy, kosić trawę, wybierać kamienie z pola, pomagać przy niekończących się naprawach budynków… Najmniej sprawne „Misiaki” pracują od 10 do 13; robienie serów zależnie od potrzeby przeciąga się czasem do 16. Wszyscy otrzymują za swoją pracę wynagrodzenie: za tę najlżejszą, przypominającą terapię zajęciową, jest to raczej symboliczne kieszonkowe na słodycze i gadżety. Mariusz – tak jak kilku innych mężczyzn – dostawał najwięcej pieniędzy, ale miał też więcej obowiązków. Zresztą część wypłaty i tak musiał od razu oddawać. Ciągnęły się za nim raty pożyczek i chwilówek „na dowód”, których spłatę pomagający Osadzie prawnik próbował jak najbardziej rozciągnąć w czasie.

Mariusz i Agata byli rówieśnikami, planowali zorganizować wspólną trzydziestkę. Żartowali sobie z tego, jacy to niby są już starzy. Agacie wydawało się, że zbudowali naprawdę niezłą relację. Oczywiście rozumiała, że dla Mariusza niektóre kwestie pozostają trudne, choćby regularna praca albo to, że nie wolno mu – niby dlaczego?! – iść późnym wieczorem samemu do oddalonego sklepu.

– Traktowali mnie jak pieska – wyjaśnia dziś Mariusz. – Wydawali papierosy po dziesięć. Dyrygowali mną.

Dlatego odszedł.

Czas w kółko

Życie na Osadzie jest – na pewno z punktu widzenia „Niedźwiedzi” – intensywne i nieprzewidywalne. Wymaga ciągłej uwagi, rozumienia i nawigowania pomiędzy nie zawsze wypowiedzianymi na głos potrzebami „Misiaków”, najlepiej bycia w kilku miejscach naraz. Ośmiogodzinne dyżury potrafią być wyczerpujące, nie wspominając już o tych dwunastogodzinnych.

Przyglądając się Osadzie, mam wrażenie, że czas zawija się tu w drobne kółka, w sprężynki, jak gałązki fasoli wokół podpórek. Niektóre rozmowy, sceny, sytuacje powtarzają się dzień po dniu. Ilekroć rano wchodzę do Dużego Domu, spotykam w holu Wojtka, sześćdziesięcioletniego kpiarza w sandałach założonych na skarpetki, który wita każdego prośbą o wyregulowanie swojego aparatu słuchowego, „bo piszczy”. Udaję, że majstruję przy urządzeniu, nie dotykając go nawet, aż Wojtek oświadczy, że już dobrze. Mogę być pewny, że jeśli ma on coś do powiedzenia, powie to dwadzieścia razy z tym samym szelmowskim uśmiechem.

Marcin ma zespół Downa, chociaż deklaruje, że jest inaczej. Nie akceptuje pracy w swoim życiu. Z minimalnym ryzykiem pomyłki można przewidywać, że po śniadaniu, kiedy inni sprzątają i dzielą się zadaniami, on siedzi po turecku na swoim łóżku, znowu w piżamie, i słucha muzyki. Zaglądając do pokoju Marcina, mrugam do niego, a on zaraz mi odmruguje, zatem ja mrugam drugi raz, on znowu odpowiada, mrugam ponownie, Marcin odbija piłeczkę. Zawsze odpadam pierwszy. Myślę, że moglibyśmy tak codziennie.

Sądzę, że się lubimy, nie jesteśmy jednak szczególnie blisko. Marcin za to bardzo dobrze się czuje z Magdą, „Niedźwiedzicą” od trzydziestu lat. Czasem, kiedy ta ma gorszy moment i jest zmęczona, przychodzi do niego się położyć, zdrzemnąć albo po prostu z nim posiedzieć. – To jest bardzo ciepły, tolerancyjny człowiek – mówi o nim. Od czasu do czasu umawiają się na wino i filmy, bo Marcin bardzo lubi filmy o wilkołakach i wampirach oraz alkohol.

Na Nowej Osadzie, czyli dwóch domach odrobinę oddalonych od pozostałych, mieszka Witold. Tak samo jak pewny jest „Teleexpress” o 17, pewne jest to, że Witold o nim opowie: uśmiechając się radośnie, poinformuje, że umarło dużo ludzi w wypadku samochodowym i że jest koronawirus.

Na Nowej Osadzie mieszka też drugi Mariusz, jeden z najmniej sprawnych „Misiaków”: nie mówi i nie do końca wiadomo, jak wiele rozumie. Swoje potrzeby komunikuje krzykiem. – Ja nie wiem, jak to jest, że Mariusz nic nie robi cały dzień i nie nudzi mu się – rzuca pewnego dnia Weronika, młoda dziewczyna mieszkająca na Osadzie od kilku lat, też „Miś”.

Przez chwilę w milczeniu przyglądamy się, jak po raz nie wiadomo który Mariusz przypuszcza szturm na kuchnię, gdzie jedna z „Niedźwiedzic” robi pesto z bazylii z grządek. – Mariusz! – rozlega się ostrzegawczy krzyk, po czym dziewczyna wbija w niego oskarżycielskie spojrzenie. Mariusz zamiera i cofa się do pokoju. Dla jego własnego dobra nie powinien kręcić się po kuchni, ponieważ ma zwyczaj ładowania sobie do ust jedzenia, które później nie zawsze jest w stanie przełknąć.

Wyrzucony z kuchni mężczyzna zaczyna krążyć po pokoju dziennym. Zgarnia z ziemi piłkę i trzymając ją w rękach, podejmuje kilka kolejnych prób dostania się do zakazanego pomieszczenia – dokładnie tak jak wczoraj i przedwczoraj, a zapewne także jutro i pojutrze. W końcu podchodzi do otwartych drzwi balkonowych i zaczyna krzykiem domagać się, żeby ktoś pomógł mu pokonać próg.

Rzucam Weronice przeciągłe spojrzenie. – Jak dla mnie wygląda na całkiem zajętego – odpowiadam. Weronika nie sprawia wrażenia do końca przekonanej. Oczywiście wie, że Mariusz widzi świat po swojemu. Po prostu sama spędza czas w aktywny sposób: pracuje, pomaga w kuchni, a w czasie wolnym rysuje i pisze opowiadania, które dzieją się w rzeczywistości zbliżonej do osadowej. Z jej perspektywy Mariusz rzeczywiście nie robi nic.

Walka z sobą

Weronika przyjechała na Osadę 1 października 2016 r. Opowiada mi o tym wyraźnie rozemocjonowana, marszcząc i unosząc brwi, ściągając w skupieniu usta i czerwieniąc się. Ma bardzo dobrą pamięć do dat, jej opowieść jest nimi wypełniona.

– Tak naprawdę to był pomysł cioci – tak mówi o swojej opiekunce z rodziny zastępczej. – Ja wcześniej ją pytałam, czy mogę założyć rodzinę, a ciocia odpowiadała, że nie, bo… jestem osobą niepełnosprawną i nie dam sobie rady.

Weronika bardzo się zdenerwowała na taką odpowiedź. – Ja w młodości dużo szalałam. Z emocjami sobie nie radziłam – opowiada. – Często się skręcałam, bo byłam nastolatką… i miałam trudny okres. W szkole specjalnej to dobrze się zachowywałam. Ale kiedy ciocia w domu prosiła mnie, żebym posprzątała albo zmyła, to od razu zaczynałam robić sceny. Rzucanie kubkami, no i wiadomo… – tłumaczy, czerwieniąc się coraz mocniej.

Zbliżały się jej osiemnaste urodziny, moment, w którym musiała się wyprowadzić. Wspomina, że ciocia się stresowała, nie wiedziała, jak znaleźć dla Weroniki nowy dom. – Weroniko, a nie chciałabyś może zamieszkać na Osadzie, tam gdzie jest „Niedźwiedziem” moja starsza córka? – zapytała w końcu.

Dziewczyna zgodziła się. Pamięta, że kiedy pierwszy raz znalazła się na Osadzie, był wieczór, godzina 19, a ona miała masę rzeczy, które od razu trafiły do jej nowego pokoju. Wszyscy ją witali, ale ona zaczęła płakać, kiedy tylko ciocia odjechała, a w nocy nie mogła spać i wymiotowała ze zdenerwowania. – Wsparcia udzielali mi wszyscy na tyle, na ile mogli. Bo każdy ma jakieś granice, wiadomo – przyznaje sama.

Na początku „Niedźwiedziem” była jej przybrana siostra, później Paulina. – Ale tylko rok, ze względu na moje zachowanie – wyznaje ze skrępowaniem Weronika. – Chodziłam za nią cały czas, musiała pilnować, żebym nikogo nie uderzyła… Byłam zazdrosna o inne „Misie”.

Kiedy Paulina powiedziała o innym „Misiu”, że jest jej promyczkiem, Weronika nie wytrzymała i uciekła. Przez trzy godziny siedziała w szopie, wszyscy jej szukali. Wspomina, że później ks. Marchewicz jej powiedział: „Pamiętaj, Wercia, że wszyscy cię tu kochają i chcą ci pomóc. I pamiętaj, że możesz na nas zawsze liczyć, jak będziesz miała problemy”.

W końcu jej „Niedźwiedziem” została Ania. Próbowała stawiać Weronice granice, tak by dziewczyna nauczyła się, że Ania nie zawsze jest do jej dyspozycji, że czasem poświęca czas komuś innemu i to wcale nie znaczy, że Weroniki nie lubi.

Weronika uważa, że miała z Anią dobrą relację, tylko czasem przechodziła przez trudne okresy. Raz nawet powiedziała Ani, że ją zabije. – Takie poważniejsze kryzysy miałam na przykład w styczniu, lutym, marcu… kwietniu, maju i czerwcu – wymienia, kiedy rozmawiamy pewnego sierpniowego popołudnia.

Chciała się zmienić, naprawdę. Nie wiedziała tylko, jak to zrobić – aż do 7 czerwca. Wtedy zaczęła chodzić do pani psycholog. – Postanowiłam, że się zmienię i że nie będę się już więcej skręcać na Anię, będę pracować nad sobą – oświadcza.

Nie wyrzucić ich ze swojego życia

Prawdopodobnie dla Weroniki budowanie zgodnej relacji było trudniejsze niż dla Ani, bo robiła pewne rzeczy po raz pierwszy. Ania była „Niedźwiedziem” od 16 lat i wszystkiego, co wiedziała o współpracy z „Misiakami”, nauczyła się w praktyce, od samych „Misiaków” i innych „Niedźwiedzi”. Pamięta swój pierwszy obóz, kiedy była siedemnastolatką z przemokniętymi butami i przekonaniem, że będzie się teraz „opiekować” tą starszą od siebie kobietą o imieniu Gosia, bo wie lepiej niż ona, czego ta potrzebuje. Z perspektywy czasu wydaje się jej to zupełnie absurdalne.

Jak prawie każdy, kto ostatecznie zamieszkał na Osadzie, Ania najpierw przyjeżdżała na krótko, kiedy tylko się dało. Czuła, że może tutaj zrobić dla kogoś coś, co będzie miało dla niego znaczenie, nawet jeśli to tylko przywiezienie ulubionej herbaty. Kończyła studia w Krakowie i znała coraz więcej osób, które wchodząc w „dorosłość”, zostawiały Wspólnotę za sobą. Nie wiedziała, co odpowiedzieć „Misiakom”, którzy o nich pytali.

Uderzyło ją to. Czy tak będzie też z nią? Czy dla niej również te relacje przestaną mieć znaczenie? Nie chciała przeżywać czegoś takiego w swoim życiu. A jednocześnie musiała dostrzegać, że było to tak łatwe: zostawić „Misiaki” i „Niedźwiedzie” w tej opowieści o młodości, która nie jest zbyt serio, która jeszcze nie jest prawdziwym życiem.

Miała zamiar to sobie uniemożliwić. „Zamieszkam tu na rok. Jeśli będę z nimi żyć przez taki czas, te relacje już naprawdę będą musiały się we mnie odcisnąć. Nie będzie już szans, żebym o nich zapomniała i wyrzuciła ich ze swojego życia” – pomyślała i złożyła podanie o przyjęcie do pracy na Osadzie.

Być blisko

Pierwszym „Misiem” Ani na Osadzie był Adam. Miał osiemnaście lat i przyjechał ze swoim starszym bratem z internatu w Kościerzynie, który w praktyce, nieoficjalnie, funkcjonował jako dom dziecka. Niektórzy po prostu nigdy nie jeździli do rodziny na święta i wakacje.

Adam z początku nic nie mówił, kiwał się tylko. W końcu zaczął się odzywać, komunikując się ze światem na swój sposób – nie miał wady wymowy, ale specyficznie artykułował i przekręcał słowa tak, że Ania potrzebowała czasu, żeby zacząć rozumieć, co ma na myśli.

Co wieczór przychodziła do jego pokoju, by dać mu buziaka na dobranoc.

– Ania-mama? Ania-mama? – zapytał któregoś razu.

– Nie, Adasiu, nie jestem twoją mamą – odpowiedziała zdecydowanie Ania.

– A kto?

– Adasiu, jestem twoim „Niedźwiedziem” – ucięła dwudziestotrzylatka.

Ale jednak czuła, że jest Ania-mama, choć zdawała sobie sprawę, jak to powinno wyglądać, że Adam miał po prostu wziąć od niej to, czego potrzebuje, a potem iść dalej. – I tak się stało! Z takiego lalusia stał się odważnym, sprawczym człowiekiem, on sam to w sobie wypracował – mówi Ania z dumą w głosie. – Nauczył się pracować, karmił świnie i uwielbiał jeździć taczką.

Musiał mieć w sobie coś, co przyciągało ludzi. Darii wydawał się fascynującym człowiekiem, urzekał ją swoją ciekawością świata. Zakumplowali się, zaprzyjaźnili i w końcu po organizacyjnych zmianach to ona została jego „Niedźwiedziem”.

Daria pamięta, że był bardzo wesoły i pogodny. Tylko w święta – Bożego Narodzenia i Wielkanocne – coś w niego wstępowało. Przeklinał, zachowywał się agresywnie, niszczył rzeczy. Nikt nie wiedział, dlaczego rok w rok powtarzała się ta sama historia, nikt nie był w stanie mu pomóc. Po upływie kilku dni po prostu się uspokajał i znowu przemierzał Osadę ze swoją lornetką, obserwując ludzi. Miał szpotawe kolana, więc kroczył kołyszącym się pingwinim chodem, z rękami za plecami i okularami zsuniętymi na czubek nosa.

Wkrótce po tym, jak Daria została jego „Niedźwiedziem”, u Adama pojawił się jakiś dodatkowy problem z nogą. Lekarz rodzinny przepisał leki przeciwzapalne. Nie pomogły, więc pojechali do ortopedy, który uznał, że wszystko jest w porządku. Ale nie było dobrze – umówili się więc prywatnie do specjalisty, który zlecił niewielki zabieg ścięgna, ćwiczenia rehabilitacyjne przez kilka miesięcy. Noga bolała coraz bardziej.

W końcu okazało się, że Adam ma mięsaka i zostało mu kilka miesięcy życia. – Co jeszcze mogłam zrobić? – rzuca w przestrzeń Daria. – Co można zrobić więcej, niż tylko być blisko swojego przyjaciela?

Była blisko, widziała jego cierpienie, które nie mieściło jej się w głowie: – Adam leżał i przeklinał z bólu Boga, a ja razem z nim. Siedziałam i rzucałam kurwami do Boga. Mogłam tylko iść i prosić o kolejną porcję tabletek, cóż więcej?

Wciąż ma w sobie dużo żalu i choć minęło dziesięć lat, nie umie opowiadać o tym bez emocji. Nie sądzi, żeby w jej życiu była jakaś ważniejsza, droższa jej osoba. – To był dobry człowiek – mówi. – Większą część życia miał nieprzyjemną i dopiero zaczynał poznawać świat. Mógł zrobić jeszcze bardzo dużo, a zamiast tego dostał okrutną śmierć.

W czasie tych ostatnich tygodni w szpitalu przy Adamie była także Ania. Pamięta pierwszą, koszmarną noc przy jego łóżku. Adama bolało, przez cały czas bolało. Kładł się, zamykał oczy i zaraz znowu się zrywał. Trzeba było mu pomóc się uspokoić, przekonać, żeby znowu się położył, spróbował zdrzemnąć. „Tym razem się uda” – ledwo zdążyła pomyśleć, a on już znów siadał z krzykiem. Ani razu nie wytrzymał dłużej niż pięć minut.

Nauczyła się robić zastrzyki, wykupiła leki, żeby Adam mógł wrócić na Osadę. Panowie z karetki, która go przywiozła, byli bardzo mili, włączyli syrenę i koguty. – Bardzo się cieszył, strasznie lubił policję i karetki – wspomina Ania. Był lipiec i za kilka dni zaczynał się obóz, na który Adam czekał cały rok. Dzień przed przyjazdem autobusów Daria woziła go jeszcze wózkiem po okolicy, żeby skontrolował, czy wszystko jest przygotowane, czy namioty stoją. Padał deszcz.

Następnego dnia od rana wypytywał, czy autobusy już są. Ania kilka razy dzwoniła do Agaty, która miała z nimi przyjechać, z pytaniem, kiedy wreszcie dotrą, ale jak na złość nikt nie odbierał. W pewnym momencie Adam gwałtownie wciągnął powietrze i po prostu… zmarł.

– Słuchajcie, on chyba nie żyje – powiedziała w końcu Magda, która była z nimi w pokoju. Żadna z nich nie wiedziała, co robić. Ania bardzo się zdenerwowała. – A co, jeśli on żyje i to słyszy, czy ty w ogóle myślisz, Magda?! Przecież wtedy będzie mu przykro – wyrzucała szeptem przyjaciółce.

Ale Adam jednak nie żył.

Dwa do przodu, jeden do tyłu

Z okien pokoju Weroniki widać ogrodzony kawałek łąki, na którym pasą się barany, i obniżenie terenu prowadzące do niedużego jeziora z niedawno usypaną plażą.

Weronika nie widzi jeziora, nie słyszy beczenia baranów ani krzyków Mariusza dobiegających z dołu. Leży na plecach z zamkniętymi oczami.

„Napnij mięśnie twarzy i przytrzymaj przez pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… Powoli się rozluźnij, wypuszczając powoli powietrze. Poczuj rozluźnienie ciała” – mówi spokojny głos w słuchawkach. Ćwiczenie trwa około dwudziestu minut, polega na napinaniu i rozluźnianiu po kolei różnych partii mięśni. Pomaga Weronice uwolnić się od gniewu i strachu. Relaksacja metodą Jacobsona to jedno z narzędzi, które poleciła Weronice pani psycholog.

Weronika stara się być dla Ani wsparciem. – Bo przyjaźnić się to znaczy, że powinniśmy się szanować, czasem być dla siebie wyrozumiali. Żeby pokazać empatię, jak ktoś ma gorszy dzień – deklaruje. Coraz lepiej jej wychodzi, żeby się nie „skręcać”. Nie bierze już do siebie wszystkiego, co Ania jej mówi. Ta na przykład pyta: „Co taka naburmuszona siedzisz, parówo?”, a Weronika umie powiedzieć: „Akceptuję te twoje żarty” albo „Nie bawią mnie takie żarty”, kiedy ma kiepski humor.

Nie zawsze jej się udaje, czasem się bardzo złości, a później złości się jeszcze bardziej, że znowu jest zła. Niekiedy skarży się, że chciałaby już skończyć tą całą pracę nad sobą, bo przecież robi to od kilku miesięcy – ileż można? A tymczasem co zrobi dwa kroki do przodu, to cofa się jeden do tyłu.

„Zmarszcz czoło i przytrzymaj przez pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… Powoli się rozluźnij, wypuszczając powoli powietrze. Poczuj rozluźnienie ciała” – mówi głos w słuchawkach. Weronika leży na plecach z zamkniętymi oczami i nie dobiega do niej ani beczenie baranów, ani krzyk Mariusza z dołu.

Czasem wzbierają w niej ekstatyczne emocje.

– Kocham cię, parówo! – wykrzykuje wtedy, śmiejąc się, do Ani.

– Ja ciebie też, parówo! – odpowiada Ania.

Mariusz idzie sam

Mariusz krąży po salonie i uparcie się czegoś domaga.

Chodzi o tę piłkę, Mariusz? Kręci głową, nie ta. Może ta? Też nie. Mariusz ma kilkanaście piłek o różnych kształtach i kolorach, rozrzuconych po całym domu. W tym momencie potrzebuje jakiejś jednej, konkretnej, ale nie tej. Mariusz, przykro mi, nie wiem, o którą ci chodzi.

Rozdrażniony, krzyczy przez chwilę i idzie sobie. Mijając obrazek na ścianie, trąca go palcem, wprowadzając w kołysanie. Czasem tak robi, kiedy jest poirytowany. Zawsze ten sam obrazek, zawsze w ten sam sposób. Czy to groźba, że go zrzuci? Może po prostu podoba mu się, jak się kołysze?

Kiedy tutaj zamieszkał, śliniący się i zawsze o krok od udławienia nieopatrznie zostawioną na wierzchu kiełbasą, mogło się wydawać, że jest zupełnie niesamodzielny. Kiedy usiadł na krześle, nie potrafił sam się z niego podnieść – trzeba było pomóc mu stanąć na nogi. Któregoś dnia jedna z „Niedźwiedzic” zostawiła go na chwilę siedzącego na krześle i wyszła. Kiedy wróciła, zastała Mariusza człapiącego po kuchni. Nauczył się samodzielnie wstawać.

Przez długi czas wydawało się, że nieprzekraczalną barierą są dla niego progi i stopnie, że nie może bez pomocy wyjść z domu. Ostatnio widuje się go, jak wdrapuje się na schody, trzymając się kurczowo obiema rękami poręczy, albo jak samodzielnie oddala się kaczkowatym krokiem od domu. Idzie. Dokąd?

Przyjaźń po prostu

Mariusz, który miał dość życia na Osadzie, wrócił po trzech miesiącach. Mieszkał razem z ojcem, ale nie udało im się dogadać. Popełnił kilka błędów, przyszedł z kolejnymi długami. Zapytał, czy może zostać.

– I teraz jest znowu tak samo – podsumowuje. – Ciągle mną dyrygują.

Jest jednak lepiej. Jedna z „Niedźwiedzic” powiedziała mu, że czyści dojarnię najlepiej ze wszystkich, co przekłada się na jakość serów, i dostanie podwyżkę. A kiedy bolą go nogi, ks. Marchewicz, który razem z innymi pracuje na gospodarstwie, zwalnia go z pracy. Mariusz podjął decyzję i jak mówi, „dał sobie do głowy, że już zostanie”.

Nie miał w końcu z Agatą wspólnej trzydziestki, którą planowali wyprawić jako rówieśnicy. Ona nie jest już jego „Niedźwiedziem”, ale ciągle trzymają się razem. Czasem umawiają się wieczorem, żeby po prostu posiedzieć lub coś wypić. Agata lubi z nim spędzać czas.

Wesprzyj Więź

Jej znajomym spoza Osady trudno zrozumieć, że mieszka nie z jakimiś niepełnosprawnymi, tylko ze swoimi przyjaciółmi. Musi się tłumaczyć, że nie jest żadnym misjonarzem i że dla nikogo się nie poświęca. Nie znosi, kiedy ktoś mówi, że ją podziwia.

Żartuje, że sama podziwia notariuszy, którzy jej zdaniem mają śmiertelnie nudną pracę. A jej jest po prostu dobrze, kiedy może sadzić buraki i patrzeć, jak ludzie się zmieniają.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2021.

Podziel się

Wiadomość