Zima 2024, nr 4

Zamów

Ciało z trawy i słońca. Idea wolnej miłości jako kontrkulturowa asceza

Ozark Music Festival 1974. Fot. Wikimedia Commons

Mentalność purytańska surowo zabraniała spontaniczności w miłości cielesnej. Idea „wolnej miłości” surowo natomiast nakazywała spontaniczność w wyrażaniu tejże miłości. Nakazywała to pod przymusem zerwania z hipokryzją „normalnego” życia. Osoby odczuwające wstyd bywały potępiane.

Po zawierusze II wojny światowej na ulicach pojawiają się ekstatyczne procesje nowego święta wiosny*. Po wiośnie zaś nadchodzi „lato miłości”. Chór śpiewa pełną radości piosenkę: „Możesz pójść, dokądkolwiek chcesz, robić, cokolwiek chcesz, z kimkolwiek chcesz” (you gotta go where you wanna go, do what you wanna do with whoever you wanna do it with), lecz w sam środek słodkiej wokalnej harmonii wchodzi melancholijny wokal Michelle Phillips: „Nie rozumiesz, że dziewczyna taka jak ja może kochać jednego mężczyznę” (you don’t understand that a girl like me can love just one man).

Dalsze partie tekstu prowadzą ze słuchaczem swoistą grę znaczeń. Jest chłopak, który odszedł, rzucając krótko: „Nie chodź za mną” (please don’t follow), jest dziewczyna, która tęskni, lecz usiłuje powstrzymać łzy. Mówi, że „nie jest z tych, co płaczą” (not to be the cryin’ kind) i na pewno nie z tych, które „się zostawia” (not to be the girl you left behind). I wreszcie refren: „możesz pójść, dokądkolwiek chcesz”, który może oznaczać: „ja chcę kochać tylko jednego, lecz puszczam cię wolno, więc możesz kochać wszystkie dziewczyny” albo „zawiodłam się na miłości do jednego, więc sama zacznę kochać wszystkich chłopców”. Przeplatające się ze sobą damskie i męskie wokale pozwalają na różne odczytania.

Tajemniczym adresatem piosenki The Mamas and The Papas mógłby być Stoney, bohater kontrkulturowego filmu Psych-Out z roku 1968. Razem z grupą przyjaciół zamieszkuje on komunę w Haight-Ashbury, najbardziej hippisowskiej dzielnicy San Francisco, spędzając czas na snuciu planów zrewolucjonizowania życia społecznego za pomocą sztuki. Rytm dnia i nocy rozsadzają elektryczna wibracja gitary oraz pulsujące psychodeliczne wizualizacje. W tym świecie dobra materialne są zbędne. Jutro jest niepewne, gdyż liczy się otwierający umysł trans oraz społeczne odezwy krzyczące do przechodniów ze wściekle kolorowych plakatów.

Któregoś dnia w komunie pojawia się Jenny, dziewczyna z daleka, która – jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi – stara się odnaleźć brata, nazywanego Poszukiwaczem. Pomiędzy Stoneyem i Jenny wkrótce nawiązuje się szczególna więź, zanurzona, jak wszystko w tym wibrującym świecie, w atmosferze niechęci wobec jakichkolwiek zobowiązań. Świat wiruje w rytmie barokowo gęstej muzyki Strawberry Alarm Clock, która buńczucznie rzuca słuchaczom w twarz „kadzidło, miętówki, nic nieznaczące rzeczowniki” (incense and peppermints, meaningless nouns), lecz przychodzi moment, w którym odzywa się rzeczywistość. Indianin Dave, przyjaciel i sumienie Stoneya, pewnego dnia mówi: „Jeśli czegoś nie chcesz, nie można ci tego odebrać. Wkrótce będziesz jednak chciał dziewczynę, którą właśnie olewasz. Której oczy są przepełnione miłością. Przyjdzie czas, kiedy zaczniesz się zastanawiać: czy mnie na to stać? Zaczniesz żyć na kredyt”.

Psych-Out – podobnie jak inne chętnie używane sformułowanie na określenie kontrkulturowego stanu świadomości: freak-out – oznaczało w języku zbuntowanej młodzieży pozytywny „odpał”, wyrwanie się z reżimu konwenansu oraz rozsądku. Ale polski tytuł filmu, Dzieci miłości, jest równie uzasadniony. Cały scenariusz oscyluje bowiem wokół dwóch tematów, które u nas, w kraju katolickim, budzą jednoznaczne skojarzenia: „miłość” i „odpowiedzialność”. W jednej ze scen grupka hippisów tuła się po złomowisku, docierając do zdezelowanego busa z kolorowym napisem „LOVE” na jednym z okien.

Zmysłowa apokalipsa

Wolna miłość była osobliwą ideą. Zwykło się uważać, że to ona miała stanowić główną siłę dokonującą rewolucji świadomości. Byłoby to prawdą tylko o tyle, o ile kontrkultura, podobnie jak wcześniej cyganeria fin de siècle’u albo międzywojenna awangarda, rzeczywiście zamierzała radykalnie przekształcić mentalność człowieka, włączając w to stosunki płciowe – choć sama zbuntowana młodzież wierzyła, że to raczej środki psychodeliczne staną się głównym narzędziem zmiany obyczajowości.

Hasło Make love, not war było jednocześnie wyrazem idei niemal religijnej. Z jednej strony wolna miłość tkwiła bowiem korzeniami w hippisowskim ideale powrotu do natury, której obce są ponoć trwałe i wyłączne związki, a z drugiej – wiązała się z mistycyzującymi koncepcjami śmierci „ja”. Stan ten osiągano na drodze długotrwałych medytacji. Dlatego czytając świadectwa życia w komunach hippisowskich, można odnieść wrażenie, że idea wolnej miłości była w gruncie rzeczy formą odwróconej ascezy chrześcijańskiej, w której panuje pewien „monastyczny” rygor. Na pozór dość odległe skojarzenie nieskrępowanej zmysłowości i zakonnej dyscypliny znajduje uzasadnienie w analizie kulturowej całego zjawiska, a przede wszystkim w tekstach pisanych i wyśpiewywanych przez niegdysiejszych koryfeuszy ruchu flower power.

Można posunąć się jeszcze dalej, stwierdzając, że wolna miłość była w istocie jednym z pomysłów kontrkultury na „życie kontemplacyjne” (vita contemplativa). Wszelkie starania w aspekcie relacji międzyludzkich ukierunkowywano bowiem na wyzbycie się pragnienia wyłączności, tak aby rozpocząć „nowe” życie, w którym ludzie „nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, lecz będą jak aniołowie Boży w niebie” (Mt 22,30). Słowa te, jak wyjaśniał św. Augustyn, oznaczają „przyszłą jedność nas wszystkich, poddaną Bogu w jednym państwie niebieskim”1.

Czytając świadectwa życia w komunach hippisowskich, można odnieść wrażenie, że idea wolnej miłości była w gruncie rzeczy formą odwróconej ascezy chrześcijańskiej

Michał Gołębiowski

Udostępnij tekst

Śledząc rozmowę Jezusa Chrystusa z saduceuszami od początku, dowiadujemy się, że jedynie „dzieci tego świata żenią się i za mąż wychodzą” (Łk 20,34). Czystość ślubowana przez chrześcijańskich mnichów z założenia wychodzi poza tę ziemską wyłączność relacji małżeńskiej i rodzinnej, aby za sprawą wyjątkowego rodzaju więzi z Bogiem rozszerzać duszę na miłość do całego świata. Paradoksem idei wolnej miłości jest natomiast fakt, że podobna logika przyświecała tej sferze hippisowskiej codzienności, która budzi skojarzenia z rozwiązłością.

Choć rzeczywistość negatywnie zweryfikowała życie w komunach, „dzieci kwiaty” przeciwstawiały się wszelkim formom konsumpcjonizmu, także w wymiarze relacji międzyludzkich. Stąd też związki uczuciowe oraz kontakty seksualne pozbawione aspektu wyłączności nie miały kojarzyć się z „używaniem”, lecz stanowiły próbę zrealizowania wolności aniołów Bożych w niebie, pominąwszy jednak aspekt czystości, a w jego miejsce otwierając się na psychodeliczne wizje transcendencji zmysłów.

Jedna z najważniejszych pisarek brytyjskiej kontrkultury, Jenny Diski – nie odżegnując się po latach od młodzieńczych ideałów, ale też przyglądając im się z dystansu – wspomina, że wolna miłość była bodaj najbardziej opresyjną strukturą, jaka panowała w codziennym życiu komuny. Korzeniami tkwiła ona oczywiście w reakcji „dzieci kwiatów” na zbyt surową etykę protestancką (choć nie tylko), która do spraw płci podchodziła z daleko posuniętą nieufnością czy nawet lękiem, proponując szereg ciężkich do udźwignięcia regulacji. „Wolna miłość” miała więc w założeniu poluzowywać albo wręcz zdejmować sztywny gorset purytańskiej moralności. „Dzieci kwiaty” miały zatem duchowych rodziców w grupie dziewiętnastowiecznych transcendentalistów.

Ralph Waldo Emerson, będąc pastorem baptystycznym, oskarżał amerykańskich chrześcijan, że ulegają zbyt surowemu rygorowi religii, zamiast wsłuchiwać się w prawdę wewnętrznego doświadczenia. Inny pisarz z kręgu ruchu transcendentalistycznego, Walt Whitman, prowokował otwartą, niemal ekshibicjonistyczną pochwałą własnej seksualnej witalności. Wychowanie w duchu kalwińskim proponowało oczywiście zupełnie inny zestaw wartości: oddawanie się ciężkiej pracy, absolutyzowanie zysku, a co za tym idzie – spoglądanie na własne ciało niemal wyłącznie pod kątem możliwych do spożytkowania sił przerobowych2. Z antypurytańskich postaw zasłynął również Henry James, który w powieściach takich jak Portret damy albo Ambasadorowie piętnował zbyt przywiązaną do odpowiedzialnej pracy, a zarazem bojaźliwie wzbraniającą się przed przeżywaniem przyjemności mentalność amerykańską. Zawsze obowiązek, nigdy zachwyt.

W latach 60. XX wieku zbuntowana młodzież postanowiła wyciągnąć praktyczne konsekwencje z prawd wygłaszanych dotąd przez pisarzy i artystów. Uciekano od figury surowego protestanckiego ojca, który, jak opisywał go Henry James, odznaczał się „kamiennym marsem i lodowatym uśmiechem”, gdyż „wywodził się z rodziny zatwardziałych purytanów i wychowano go w duchu większego nacisku na obowiązki naszej ziemskiej pielgrzymki aniżeli jej wygody i przyjemności”3.

Wolna miłość była w istocie jednym z pomysłów kontrkultury na „życie kontemplacyjne”

Michał Gołębiowski

Udostępnij tekst

Nastało „lato miłości” i wreszcie wybuchł rock and roll. Wystawioną na widok innych nagość ciała uznano za daninę oddawaną naturze. Ogłoszono, że ciało i uczucia to coś, co należy rozdawać dla dobra wyzwolonej ludzkości. W efekcie, jak wyznaje Diski, powstała równie restrykcyjna forma ascetyczna, która nakładała na człowieka ogromny ciężar wewnętrznej przemiany. Oczekiwano, że ludzkie ego wyzbędzie się mieszczańskiego wstydu, dążenia do budowania trwałych i wyłącznych relacji oraz pragnienia bliższych rodzin aniżeli siostrzeństwo i braterstwo, które budowano w komunie.

Nieco upraszczając, można powiedzieć, że mentalność purytańska surowo zabraniała spontaniczności w miłości cielesnej. Zarazem jednak idea „wolnej miłości” surowo nakazywała spontaniczność w wyrażaniu tejże miłości. Nakazywała, trzeba wspomnieć, pod pewnym przymusem zerwania z hipokryzją „normalnego” życia. Osoby wyrażające wstyd bywały potępiane4. Zalecano im wówczas większą dawkę medytacji, otwartości oraz narkotycznej „komunii”.

Wielkie odrodzenie

Wolna miłość zrywała więzy z rodziną, którą dziewiętnastowieczni dekadenci kojarzyli ze skompromitowanym mieszczaństwem, a zbuntowana młodzież lat 60. nazywała tryumfem zachowawczości rodziców bądź po prostu kompromisem wobec konsumpcyjnego społeczeństwa. Jedna ze znanych piosenek The Rolling Stones, Mother’s Little Helper, wprost oskarża panie domu o taką właśnie hipokryzję. One same – dziwiąc się „kwasowemu” zepsuciu hippisowskiej młodzieży – po kryjomu łykają coraz większe ilości proszków, aby nerwowo wytrzymać grzeczne „życie bez zdarzeń” w ślicznym mieszkaniu.

Ale było coś jeszcze. Wolna miłość, podobnie jak ideał nieustannej psychodelicznej ekstazy, uderzała w chłód kartezjańskiego rozumu. Zbuntowani młodzi domagali się ponownego „ucieleśnienia” człowieka. Nie chcieli słuchać Kartezjusza, który twierdził, że zmysły nie dają wiedzy pewnej o świecie, a więc należy zwrócić się w stronę kalkulującego umysłu. Nie chcieli również owej „wiedzy pewnej”, tak wiele już razy skompromitowanej. Lepiej doświadczać życia.

Pozornie odległa od tego tematu jest jedna z początkowych scen Zaćmienia Michelangela Antonioniego. Pozornie, ponieważ bohaterka całej opowieści, Vittoria, w pewnym momencie odkryje, że zawsze była dziką Afrykanką z rozwichrzonymi włosami, oszczepem w ręku oraz drapieżnością w oczach. Codzienna egzystencja w betonowym bloku nie zdołała w niej zabić pierwotnych sił życia. Wcześniej widzimy ją jednak na giełdzie. „Już południe, transakcje zawierane są w szybkim tempie, panuje ogłuszający hałas, ale wszyscy zachowują się, jakby byli do tego przyzwyczajeni, również Vittoria”5 – pisze w swym scenariuszu Antonioni. „Jej głos ginie w ogólnym rwetesie. Maklerzy, agenci giełdowi, pośrednicy, gońcy wrzeszczą i biegają jak szaleni dokoła koszyka i w pobliżu długich rzędów kabin telefonicznych, rozmieszczonych szeregiem po bokach sali”6.

Upadek kontrkultury wynikał z chęci zbyt łapczywego wypicia życia do dna. Zachłyśnięto się w biegu

Michał Gołębiowski

Udostępnij tekst

Padają kolejne liczby, ludzie wrzeszczą z radości bądź rozpaczy, dzwonek nie przestaje brzęczeć. W pewnym momencie rozlega się głos z megafonu. Roznosi się wieść: niedawno zmarł Domenico, jeden z bardziej poważanych tutejszych maklerów. Pada prośba o minutę ciszy. Następuje stagnacja i milczenie. „Minuta minęła. Natychmiast wybucha wrzawa i rozlegają się krzyki. Wszyscy biegną do koszyka telefonów”7. Znów cyfry i pogoń za zyskiem. Nikt już nie pamięta o śmierci Domenica.

Opisana tu scena z początku Zaćmienia była krzykiem sprzeciwu albo rezygnacji. „Chcemy żyć w raju, w którym zachwyt góruje nad analizą” – młodzież kontrkulturowa nieustannie odwoływała się do tej maksymy Rabindranatha Tagorego. Dodawano też kolejną, tę, która widnieje chociażby na pop-artowej grafice albumu The Rolling Stones, Exile on Main St.: „Nie chcę słuchać o Jezusie, chcę jedynie widzieć Jego twarz”.

Co ciekawe, ze wspomnianym „ucieleśnieniem” wiąże się również osławione nieróbstwo hippisów. Purytańska etyka pracy, z czasem przekształcona w ideę prosperity oraz amerykańskiego snu (American dream), nie ceniła kontemplacyjnego spoglądania na świat. Każda wolna chwila mogłaby przecież zostać spożytkowana na rzecz pomnażania zysku. Jak mawiał Benjamin Franklin: „czas to pieniądz”. Tradycja kalwińska oczywiście nadawała temu kultowi produktywności religijne uzasadnienie. Ten, kto pracuje kosztem czasu wolnego, udowadnia tym samym, że czeka go wieczny odpoczynek w niebie8. Ten, kto jest opieszały, mógłby się obawiać, że Bóg przeznaczył go do potępienia. Max Weber pisał: „Marnotrawienie czasu jest więc pierwszym i zasadniczo najcięższym z grzechów. Czas życia ludzkiego jest nieskończenie krótki i cenny, dany po to, aby «zabezpieczyć» własne powołanie. Marnowanie czasu na życie towarzyskie, „czczą gadaninę”, zbytek, nawet na sen dłuższy, niż to potrzebne dla zdrowia – najwyżej 6 do 8 godzin – jest moralnie absolutnie naganne […]; każda stracona godzina jest stracona dla pracy w służbie chwały Boga. Bierna kontemplacja jest też bezwartościowa, a nawet niegodziwa, zwłaszcza wówczas, gdy uprawia się ją kosztem pracy zawodowej”9.

W atmosferze tego rodzaju wychowania rozwijał się kontrkulturowy opór wobec pracy. Wybierano zajęcia dorywcze, uprawę ziemi albo zasiłek, byle zwolnić rytm życia, pozwolić sobie na bierność wobec szaleństwa nadprodukcji. Przede wszystkim jednak walczono o przywrócenie kontemplacyjności. Wyzwolenie ducha miało być zresztą zupełne. Oczekiwano, że obejmie umysł i ciało, ubiór, włosy, śpiew, taniec, muzykę, poezję, spędzanie wolnego czasu, stosunek do pracy, Boga, rodziny i moralności. Pytano o pragnienia, a nie tylko o potrzeby. Rzeczywiście oczekiwano, że nowe „święto wiosny” dojrzeje do „lata miłości”.

Wolna miłość, jak każdy kwiat, wyrosła więc na gruncie, który mógł wzbudzić ją do życia, a następnie nadawał jej wzrost. Odtąd miały panować radość, entuzjazm i otwarcie. Toteż „dzieci kwiaty”, jak wskazuje sama nazwa, chętnie przyjmowały postawę dziecka zdumiewającego się odkrywanym na świeżo światem. Eksperymentowano, doświadczano i rozpoznawano własne pragnienia na nowo. Jeden z bardziej znanych singli The Rolling Stones, nagrana w 1967 r. piosenka We Love You, jest tak naprawdę psychodeliczną mantrą, która na różne sposoby przekazuje słuchaczowi „wibracje miłości”. Inny utwór z epoki, nagrana rok później piosenka Love Really Changed Me grupy Spooky Tooth, uderza słuchacza żarem lata i wybuchającą radością odkrycia miłości na nowo:

Ktoś nagle zabrał mi ten lęk,
tak, pragnę kochać;
ktoś wreszcie pokazał mi,
jak naprawdę wolnym być
i pędzić w pokoju dni,
bo miłość mnie zmienia,
miłość mnie zmienia**.

Aby nie być jednostronnym, należałoby jednak wspomnieć o dwóch piosenkach przedstawiających nieco inny rys ideału wolnej miłości. Utwór Davida Crosby’ego Triad z 1967 r., przedstawia wolną miłość jako świadome zerwanie z normą. A nawet więcej: jako walkę z moralizującymi matką i ojcem we własnej głowie. Z kolei Somebody to Love Darby’ego Slicka wpisuje ideał wolnej miłości w znacznie bardziej dekadencki kontekst. Kiedy „to, w co wierzysz, okazuje się kłamstwem”, tak że „wyparowuje z ciebie wszelka radość życia”, wtedy oddaj się wolnej miłości. W ogrodzie więdną kwiaty, odwracają się od ciebie przyjaciele. Jedyne, co wówczas słuszne, to rzucenie się w wir szaleństwa. O tym jest ten utwór.

Wychodząc z krainy słońca

Z czasem okazało się, że w rozdawaniu miłości każdemu chodziło o coś więcej aniżeli o spontaniczność. Wolność stała się nakazana. Cel był bowiem zbyt szczytny, aby można go było zignorować: nowe stworzenie, a wraz z nim nareszcie piękny świat bez fałszywej wstydliwości, restrykcji moralnych oraz widma faszyzmu.

Tymczasem każda utopia, nawet (a może przede wszystkim) skutecznie realizowana, posiada rys tragiczny10. Pewne intuicje na ten temat pojawiły się już w wydanej w 1924 r. Mirandzie Antoniego Langego. Współczesnego czytelnika może zaskakiwać to, jak bardzo fabuła tej starej powieści, naznaczonej naiwną młodopolską wiarą w rewolucyjną moc ezoteryki, zbliża się do ideału kontrkultury lat 60.

Bohaterem Mirandy jest Jan Podobłoczny, uciekinier z Polski, który pewnego dnia rozbija się na nieznanej wyspie na Oceanie Indyjskim. Szybko okazuje się, że miejsce to nosi nazwę Surjawatsu, co w sanskrycie oznacza Miasto Słońca. Czytamy, że „była to szczęśliwa kraina, w której się urzeczywistniły wszystkie ideały społeczne, o jakich my dzisiaj zaledwie marzyć śmiemy jako o utopii”11. Mieszkańcy wyspy żyli w komunie opartej na pokoju oraz bezinteresownej miłości do całego stworzenia.

„Wszyscy wydawali się w pięknym wieku od 25 do 35 lat – i od ich osoby wiało czarem młodości i wdzięku. Zwłaszcza ich uśmiech i spojrzenie miało w sobie coś tak powabnego, że można by rzec – rozkochałem się w nich wszystkich w jednym momencie. Kobiety tutejsze […] wydawały się tak wytworne, jakby jakieś księżniczki zaklęte albo siostry owej Mimozy Shelleya, co śród kwiatów kroczyła po ogrodzie uśmiechnięta i smętna12.

– My tu wszyscy umiemy latać po powietrzu. […]

– Jakże się to dzieje? […]

– Taka jest nasza natura. […]

– Ależ nigdzie na świecie tego nie ma. Nasze samoloty, cóż to za ciężkie maszyny! […]

– Nie od razuśmy do tego doszli. Ale już z górą od stu lat to znamy – od ostatniej rewolucji. […]

– Rewolucji? Czyż to śród aniołów możliwe są rewolucje? […]

– O, my nie jesteśmy anioły”13.

Przepełniony słońcem i miłością raj, jakim wydaje się Surjawatsu, z biegiem czasu ujawnia nie tylko ciemniejszą, ale wprost nieludzką stronę. Pod koniec powieści Langego jedna z jej bohaterek, Damajanti, składa samą siebie na ofiarę całopalną. W akcie oczyszczenia społeczności z popełnionej przez siebie przewiny zanurza swoje ciało w płomieniach. Ideały mieszkańców tego lądu zostały bowiem zaprzepaszczone w momencie, w którym ta „siostra Mimozy” obdarzyła Jana szczególnym uczuciem.

Dążenia do bliższej i wyłącznej więzi nie dało się oczywiście pogodzić ze stanem, w którym osoba w zupełnej wolności rozdaje swoją duszę i ciało wszystkim, nie zostawiając dla siebie niczego. Najcięższym grzechem było jednak dopuszczenie do siebie pierwiastka ziemskiego, który wniósł na wyspę Jan. A może polski uczony reprezentuje w Mirandzie rzeczywistość, która rozbija fałszywe zwierciadło utopii? Liczne świadectwa byłych „dzieci kwiatów” potwierdzają, że ludzie, których pozostawiono wolnymi, na ogół chcą raczej trwałych i wyłącznych relacji, budowania rodzin, oddania i wierności.

Stopniowa degradacja ideału wolnej miłości okazała się jedną z wielu klęsk ruchu hippisowskiego, nie mniejszą od pogorzeliska, jakie pozostało po narkotycznym raju. Przyznaje to po latach wspomniana już Jenny Diski. Z kolei amerykański psychiatra Alexander Lowen stwierdził w opublikowanej w 1970 r. książce Przyjemność, że „jeśli chcesz zrozumieć hipisa, nie możesz dać się uwieść jego gadaninie o miłości”14. Sąd Lowena jest może nazbyt surowy, oparty nie tyle na znajomości całej kontrkultury, ile na pracy nad zaburzonymi jednostkami. Prowadzi on jednak do dwóch ważnych obserwacji.

Po pierwsze, wolna miłość mogła być przejawem zmęczenia duchowo martwą, a przynajmniej obumierającą kulturą Zachodu. Albo jeszcze inaczej: stanowiła przesadną reakcję tłumionych życiodajnych sił w młodych ludziach, które nie znajdowały ujścia w jakiejkolwiek wiarygodnej wizji rozwoju. Po drugie, Lowen wyraźnie sugeruje, że ruch hippisowski – w tym także konstytuujące go narkotyczne medytacje oraz rozszerzanie serca na wolną miłość – przyciągał ludzi wycofanych, słabych i niepewnych, mamiąc ich obietnicą nierealnego szczęścia. Zdaniem Lowena „dzieci kwiaty” to „zgromadzenie samotnych osób, które rozpaczliwie łakną kontaktu z innymi istotami ludzkimi”15. Kiedy umilknie muzyka, a ciało padnie wreszcie zmęczone zbyt długim pląsem, wówczas wszystkich może ogarnąć poczucie tragicznego niespełnienia.

Co ciekawe, sama sztuka kontrkulturowa była świadoma tych mielizn. Kiedy umiera Dave, jeden z bohaterów wspomnianego już filmu Psych-Out, padają wielce znaczące słowa: „Rzeczywistość to zabójcze miejsce. Oby to był dobry odlot”. Upadek kontrkultury wynikał być może z chęci zbyt łapczywego wypicia życia do dna. Zachłyśnięto się w biegu. Nie mogło być inaczej. Wyrazistym tego dowodem była klęska ideału wolnej miłości. Zamierzano latać zbyt wysoko. Musiał nastąpić upadek w „rzeczywistość”.

Wesprzyj Więź

1 Augustyn z Hippony, Wartości małżeństwa, tłum. W. Eborowicz w: Pisma świętego Augustyna o małżeństwie i dziewictwie. Przekład i komentarz, red. A. Eckmann, Lublin 2003, s. 102.
2 Zob. M. Weber, Szkice z socjologii religii, tłum. J. Prokopiuk, H. Wandowski, Kraków 2018, s. 23–46.
3 H. James, Roderick Hudson, tłum. M. Moltzan-Małkowska, Warszawa 2015, s. 13–14.
4 Zob. J. Diski, Lata sześćdziesiąte, tłum. J. Jarniewicz, Łódź 2013, s. 55.
5 M. Antonioni, Zaćmienie, w: tegoż, Scenariusze, tłum. W. Gall, Warszawa 1976, s. 222.
6 Tamże.
7 Tamże, s. 227.
8 Zob. M. Weber, Szkice z socjologii religii, dz. cyt. s. 26–27.
9 Tamże, s. 25.
10 Warto sięgnąć po refleksje Karla Poppera na temat relacji, jaka łączy systemy utopijne i przemoc; zob. K. R. Popper, Droga do wiedzy. Domysły i refutacje, tłum. S. Amsterdamski, Warszawa 1999, s. 592.
11 A. Lange, Miranda, Kraków 2002, s. 24.
12 Tamże, s. 19–20.
13 Tamże, s. 22–23.
14 A. Lowen, Przyjemność. Kreatywne podejście do życia, tłum. P. Luboński, Warszawa 2019, s. 96.
15 Tamże, s. 97.

* Metafora „święta wiosny” nawiązuje do tytułu słynnej książki Modrisa Eksteinsa Święto wiosny. Wielka wojna i narodziny nowego wieku, traktującej o narodzinach nowoczesnej świadomości na przełomie XIX i XX wieku. Kulturze tego okresu znane były „procesje” twórców obwieszczających odrodzenie narodowej literatury i sztuki, a przede wszystkim filozofię człowieka wyzwolonego ze struktur myślenia ograniczających ekspresję „ja”. Wyrażano wówczas nadzieje na rewitalizację Europy w duchu „emancypacji ludzkiego ducha”, podkreślano istotną rolę indywidualizmu oraz geniuszu związanego z postawami irracjonalnymi. W moim przekonaniu kontrkultura lat 60., zwłaszcza w kulminacyjnym momencie jej istnienia, znanym jako „lato miłości”, była rozwinięciem tak rozumianego „święta wiosny”.
** Love Really Changed Me (album It’s All About, 1968). W oryginale: Somebody took my fear from me / I need somebody / Somebody showed me just how free I could be / I’m in sea of tranquility / Love really changed me / Love really changed me.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2021 jako część bloku tematycznego „Granice transgresji”.
Pozostałe teksty bloku:
„Warsztat, czyli obrona przed okaleczaniem siebie”, Matylda Paszczenko w rozmowie z Sebastianem Dudą i Katarzyną Jabłońską
Piotr Olkusz, „Potrzeba transgresji”

Podziel się

Wiadomość