
Nawet gdy amerykański historyk wprost zaprzecza wyjątkowości polskiego doświadczenia, to czytelnik odnosi wrażenie, że autor mimowolnie mruga do niego okiem. Takie odczytanie całkowicie rujnuje historiozoficzną opowieść o całkiem zwyczajnym kraju, czyni ją jednak wielowymiarową.
Brian Porter-Szűcs, „Całkiem zwyczajny kraj. Historia Polski bez martyrologii”, tłum. Anna Dzierzgowska i Jan Dzierzgowski, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2020, 608 s.
Historia Polski jest tak interesująca nie ze względu na swoją wyjątkowość, ale właśnie z tego powodu, że wyjątkowa nie jest – przekonuje amerykański historyk Brian Porter-Szűcs w swojej książce poświęconej dziejom najnowszym Rzeczypospolitej. Całkiem zwyczajny kraj. Historia Polski bez martyrologii to próba opisania dwóch ostatnich stuleci pewnego państwa w północno-wschodniej Europie, które przez swoją „zwyczajność” mogłoby stać się „soczewką dla wszystkich, którzy pragną zobaczyć szersze tendencje i cechy charakterystyczne nowoczesnego świata”. Teza to niezwykle interesująca, ale czy jej autorowi udało się ją w przekonujący sposób udowodnić?
Polska jako papierek lakmusowy
Historię Polski opisaną przez Briana Portera-Szűcsa można porównać do życia zwykłego człowieka, które samo w sobie bywa zazwyczaj ciekawe dla postronnych, ponieważ łatwo jest się z nim utożsamić, postawić na jego miejscu, zrozumieć motywacje, przejrzeć się w nim jak w lustrze. Czy to samo można powiedzieć o zbiorowości, o wspólnocie politycznej? Czy Polska to rzeczywiście taki całkiem zwyczajny kraj, którego dzieje ukazane w kontekście globalnym nie należą do specjalnie oryginalnych i który może stanowić polityczny punkt odniesienia dla każdego innego państwa w Europie czy nawet na świecie? To zaskakujący punkt widzenia, zupełnie odmienny od dominującego w polskiej historiografii podejścia, wskazującego raczej na wyjątkowość doświadczenia i losów Polski na tle historii Europy i świata.
Amerykański historyk postanowił jednak przeciwstawić się tym tendencjom i napisać najnowszą historię Polski bez martyrologii, mesjanistycznego balastu i patriotycznego zadęcia. Rzeczpospolita ukazana w kontekście globalnym ma znajdować się wśród „najsłabszych z najpotężniejszych i najpotężniejszych ze słabych, wśród najuboższych z bogatych i najbogatszych z biednych”. Ta „zwyczajność” i to „środkowe” położenie mają sprawiać, że Polska mogłaby pełnić rolę papierka lakmusowego globalnych przemian i prądów występujących na świecie. Czy tak postawiona teza jest jednak w ogóle możliwa do udowodnienia? Autor wydaje się o tym przekonany, jednak głębsza lektura wyraźnie pokazuje, że dał się złapać w zastawioną przez siebie pułapkę. Nie oznacza to jednak, że poniósł porażkę – napisał wyjątkową książkę, tyle że o jej zbiorowym bohaterze wydaje się mówić wszystko, tylko nie to, że jest on zwyczajny.
Polska ukazana w kontekście globalnym ma znajdować się wśród „najsłabszych z najpotężniejszych i najpotężniejszych ze słabych, wśród najuboższych z bogatych i najbogatszych z biednych”
Swoją opowieść autor rozpoczyna w roku 1795, w momencie utraty przez Polskę niepodległości. Już na wstępie zauważa, że rozbiory nie były wydarzeniami nadzwyczajnymi, a fakt, że jakieś państwo znika z mapy świata, nie był niczym niespotykanym. Stanowiło to według niego jedynie akt „precedensowej niesprawiedliwości”. Aby udowodnić swoją tezę, przywołuje szereg przykładów z całego świata, np. porównuje rozbiory Rzeczypospolitej do podziału kontynentu afrykańskiego w XIX wieku. Dalej jednak zauważa, że na wieść o pokrojeniu Rzeczypospolitej „w salonach i gabinetach dyplomatów w całej Europie zawrzało”, a do dzisiaj każdy poważny anglosaski podręcznik do historii Europy omawia rozbiory Polski. No to jak to właściwie jest? Były rozbiory czymś zwyczajnym i typowym czy jednak wstrząsnęły Europą i zapisały się na stałe w historii powszechnej?
Ten pierwszy z brzegu przykład doskonale ilustruje pewną prawidłowość i obnaża przewrotną dialektykę, jaką daje się zauważyć w trakcie lektury Całkiem zwyczajnego kraju. Z jednej strony autor stara się ukazywać Polskę w szerszym kontekście, sugerując, że podobne wypadki i problemy na przestrzeni dziejów dotykały też inne państwa, a więc nie ma w nich nic nadzwyczajnego. Dalsza narracja odsłania jednak coś zgoła przeciwnego – szerszy kontekst znika, stając się jedynie niewiele znaczącym wprowadzeniem, a autor wydaje się z trudem ukrywać fascynację historią naszego kraju, i to wcale nie dlatego, że jest ona taka zwyczajna.
Widać to doskonale zarówno gdy pisze o wschodnioeuropejskiej wojnie domowej w latach 1918–1921 (jak określa walki o granice państwa), o „unikatowej mieszance patriotyzmu i rewolucji” (na jakiej miało się opierać młode państwo polskie w 1920 r.), o nowatorskim projekcie, jakim był „narodowy komunizm” Władysława Gomułki, czy o doświadczeniu pierwszej „Solidarności”. Losów polskich obywateli podczas II wojny światowej Brian Porter-Szűcs nawet nie próbuje uznawać za typowe, wprost przyznając, że tego fragmentu dziejów trudno nie potraktować wyjątkowo. Jednak nawet gdy amerykański historyk wprost zaprzecza wyjątkowości polskiego doświadczenia, to czytelnik odnosi wrażenie, że właśnie wówczas autor mimowolnie mruga do niego okiem. Oczywiście takie odczytanie dzieła Portera-Szűcsa całkowicie rujnuje jego historiozoficzną opowieść o całkiem zwyczajnym kraju, lecz paradoksalnie narracja zyskuje na atrakcyjności i książka staje się przez to wielowymiarowa. Nie to jednak jest w niej najciekawsze.
Ani męczennica, ani czarny charakter
Autor mistrzowsko żongluje punktami widzenia, oświetlając wydarzenia z wielu perspektyw. Szerszy kontekst globalny wspomagany przez dane statystyczne i tabele porównawcze płynnie przechodzi w spojrzenie zwykłego człowieka, członka pewnej zbiorowości, który staje się czasem podmiotem dziejów, ale zazwyczaj bywa jedynie biernym ich obserwatorem, a często nawet nie dostrzega politycznych zawirowań. Czy pańszczyźniany chłop w ogóle zauważył, że Rzeczpospolita została podzielona przez sąsiednie państwa? Czy dla zwykłego żydowskiego kupca istotne było, komu płaci podatki? Czy mieszkaniec błot poleskich w latach 20. XX wieku w ogóle zdawał sobie sprawę, że jest obywatelem Rzeczypospolitej? Czy robotnica w latach stalinowskich dostrzegała represyjność systemu i liczyła się z perspektywą uwięzienia?
Autor pokazuje zwykłych ludzi, mieszkańców pewnej przestrzeni geograficznej, dla których najważniejsze wydawało się zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych, ustatkowanie się, wychowanie dzieci i w miarę spokojne życie. Ich zaangażowanie w procesy polityczne było zazwyczaj incydentalne i wiązało się z bezpośrednim zagrożeniem ich codziennej egzystencji. Czyż tak nie jest zawsze? Czy i dzisiaj nie dochodzi do protestów dopiero wówczas, gdy naruszone zostają bezpośrednie, najbardziej osobiste interesy obywateli? Jak wielu ludzi obchodzi abstrakcyjna dla nich walka o praworządność czy przestrzeganie konstytucji? W tym aspekcie książka Amerykanina przywodzi na myśl głośną Ludową historię Polski Adama Leszczyńskiego i jest jej znakomitym uzupełnieniem.
Całkiem zwyczajny kraj to wielka pochwała różnorodności, indywidualnych perspektyw i złożonych, skomplikowanych tożsamości. Porter-Szűcs dobitnie powtarza, że nie ma żadnej powszechnej definicji stwierdzającej, kto jest Polakiem, a nawet gdzie dokładnie Polska się znajduje. W ogóle nie ma czegoś takiego jak zbiorowy aktor imieniem „Polska”. Polska jako wyraz w liczbie pojedynczej zawiera w sobie liczoną w milionach liczbę mnogą. Istnieją jedynie konkretne ludzkie istoty, dobre i złe, zamożne i biedne, szczęśliwe i nieszczęśliwe. Naród to – zdaniem amerykańskiego historyka – kolektywna abstrakcja, która istnieje wyłącznie jako zbiór konkretnych ludzi, którzy się z nim utożsamiają. Narody nie cierpią, cierpią zawsze jednostki.
Polska nie jest w ocenie Portera-Szűcsa ani zbiorową męczennicą, ani czarnym charakterem. Konsekwencją takiego ujęcia sprawy jest ostra krytyka postaw nacjonalistycznych. Wydaje się ona przenikać całą książkę, jest niejako jej ukrytym lejtmotywem, choć nie przesłania perspektywy i nie próbuje zdominować narracji. Wyczuwa się jednak głęboki sprzeciw autora wobec ufundowanego na nacjonalizmie przekonania o konieczności ułożenia wszystkich w „eleganckich, schludnych przegródkach, w których każda osoba otrzyma jedną i tylko jedną dominującą tożsamość, pozostającą niezależnie od okoliczności podstawowym narzędziem samookreślenia”. W prawdziwym życiu, gdzie samookreślenie bywa uwarunkowane przygodną sytuacją (w czasie zakupów postrzegamy się raczej jako klient, a nie Polak) lub relacją międzyludzką (wobec rodziców sytuujemy się jako syn/córka, a nie jako obywatel Rzeczypospolitej), tak to nie działa – przekonuje autor.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Wspólnota kontra merytokracja
Amerykanin jest wyraźnie zafascynowany Polakami, przyjmuje ich perspektywę, kibicuje im i stara się ich zrozumieć. Bywa, że odwołuje się do swoich prywatnych doświadczeń z pobytu w Polsce, co nadaje książce wymiar bardziej osobisty. Dostrzec to można szczególnie w ostatnich rozdziałach, w których zajmuje się okresem transformacji ustrojowej po 1989 r. oraz stara się wyjaśnić przyczyny obecnego głębokiego podziału polskiego społeczeństwa. I tu najlepiej widać, jak przypadek Polski jest jednocześnie zwyczajny i niezwyczajny. Podział na otwartych i wykształconych „merytokratów” oraz tradycyjnych „wspólnotowców” wydaje się nie tylko polską specyfiką.
Zdaniem autora trwa on zresztą od dawna, a ostatnie lata to jedynie proces dopasowania polskiego życia politycznego do tych starych kategorii kulturowych. Polacy jednak nie doświadczyli skutków kryzysu z 2008 r., wzrost gospodarczy i podnoszenie się stopy życiowej to proces toczący się w Polsce nieprzerwanie od trzydziestu lat, a i osiągnięcia cywilizacyjne ostatnich dekad wydają się niekwestionowane. Jednak to Polacy doświadczają obecnie eksperymentu demokracji nieliberalnej w stopniu większym niż inne kraje. Skąd zatem taki zwrot? „To bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje!” – odpowiada Porter-Szűcs i wyjaśnia: „Porządny historyk badający dzieje Polski musi wyposażyć się i w obiektyw szerokokątny, i w teleobiektyw. Dopiero za ich pomocą zdoła uchwycić szczegółowy przebieg różnych ścieżek, po których kroczą Polki i Polacy”. To obrazowe porównanie badacza historii Polski do pracy fotoreportera jest błyskotliwym zwieńczeniem tej fascynującej książki, opowiadającej o nie tak chyba całkiem zwyczajnym kraju.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2021.