Znak. Rok Miłosza

Lato 2024, nr 2

Zamów

Paweł

Paweł Szwed. Fot. Wydawnictwo Wielka Litera

Wśród ludzi, którzy kochają wydawać książki i umieją to robić, był sobie Paweł Szwed – i już go więcej nie będzie. Zostawił nas samych.

To wiadomość z gatunku tych, które niosą własną ciszę. Chce się jakoś zareagować, ale słowa, które może byłyby właściwe, pochowały się, a zostają tylko grubo ciosane i w gruncie rzeczy idiotyczne: „To nie może być prawda”, „Tak się nie robi”, „Ja się nie zgadzam”. A przecież odszedł człowiek, któremu chciałoby się chociaż powiedzieć: „Cześć, dziękuję Ci za wszystko”.

Nie umiem powiedzieć, odkąd znałem Pawła Szweda – pewnie jakoś z okresu studiów. Należał do grona ludzi, widywanych w okolicach Krakowskiego Przedmieścia, z którymi czasem się rozmawiało, na tyle długo, żeby wiedzieć, jak się nazywają. W każdym razie kojarzyliśmy się już, kiedy spotkałem go podczas targów książki pod Pałacem Kultury. Paweł pracował wtedy u Bertelsmanna, a niewielkie przecież polskie środowisko pisarskie huczało akurat o niezwykle wysokiej zaliczce, jaką dostał jakoby Jerzy Pilch za podpisanie umowy z tym wydawnictwem.

Wesprzyj Więź.pl

Nie pamiętam już sumy i zresztą podawanie jej na piśmie byłoby po latach nietaktem, ale mam wrażenie, że od normalnych naszych zaliczek różniła się (jak opowiadano) co najmniej jednym zerem na końcu. Dlatego kiedy Paweł zagadnął mnie w swoim stylu, brzmiało to coś jak: „Jureczku, słuchaj, a może byś coś dla nas napisał?”, nie opanowałem mięśni twarzy i rozjaśniłem się doprawdy przesadnym uśmiechem, na co Paweł dodał szybko: „Nie, nie, spokojnie, ja wiem, co sobie pomyślałeś, ale wiadoma zaliczka to nie reguła!”.

Pośmialiśmy się obaj, bo umiał to powiedzieć takim tonem, że sprowadzenie mnie na ziemię miało charakter ładnego żartu. Zresztą byłem wtedy związany z jakąś inną oficyną.

Trafiłem w końcu do Wielkiej Litery, założonej przez Szweda, w roku 2014. Jego gabinet w siedzibie wydawnictwa był miejscem sympatycznych pogaduch. Paweł umiał rozmawiać tak, że się chciało tam siedzieć; tak sobie zawsze wyobrażałem klimat przedwojennych wydawnictw (złoty wiek umieszczamy z reguły w odległej przeszłości), gdy jakiś Mortkowicz czy Gebethner przyjmował pisarzy kawą i zanim przeszli do interesów, wymieniał ploteczki i komentował bieżące wydarzenia.

Szef Wielkiej Litery umiał stworzyć wrażenie – obojętne, prawdziwe czy nie – że to, co chcesz napisać, jest dla niego ogromnie ważne, że nie może się doczekać właśnie twojej książki. To było niebywale dopingujące, pewnie dla wszystkich autorów, ale na pewno dla takich, jak ja – po przejściach. Muszę powiedzieć, że mnie jako pisarza odbudował, nawet jeśli gdzieś z tyłu błąkała się myśl, że nie byłby profesjonalistą, gdyby nie entuzjazmował się w podobny sposób wszystkimi twórcami, z którymi podpisywał umowy. W końcu wyglądało na to, że kocha to, co robi, a to uczucie rozlewa się na nas, przysyłających mu mailem lepsze czy gorsze teksty w załącznikach.  

À propos profesjonalizmu. Powiedziałem mu wtedy, podczas jednej z pierwszych rozmów w siedzibie Wielkiej Litery, że dobrze, napiszę mu powieść, a nawet dwie, ale mam gotowy zbiór swoich esejów o tematyce okołoreligijnej i zależy mi, żeby to wyszło najpierw. Paweł zgodził się, skrzywił tylko na tytuł. „Słuchaj, Jureczku – powiedział – ten tytuł to jest bardzo TWÓJ tytuł, a ja bym chciał, żeby na okładce było coś, przyciągającego innych”.

Zaczęliśmy myśleć, co by to miało być; przerzucając się z nim coraz bardziej zwariowanymi pomysłami, zdążyłem już po chwili zapomnieć, że do tego mojego tytułu byłem przywiązany i że będę musiał napisać na nowo wstęp, bo ten, który jest, poświęciłem właśnie wyjaśnianiu tytułowej frazy. W końcu zostaliśmy chyba przy trzech możliwościach, z których Paweł wybrał „Co Bóg zrobił szympansom?”. Niebawem miałem poznać niejednego czytelnika, który przyznawał mi się, że moją książkę kupił przede wszystkim z powodu tytułu.

Wesprzyj Więź

Zresztą tak samo było z okładką powieści, której projekt okropnie mi się nie podobał i domagałem się jakiegoś innego. Paweł zareagował mailem, w którym napisał mi, że jeśli się myli, będę miał prawo od tej pory sam wybierać okładki i on mi złego słowa nie powie, ale żebym ten jeden raz mu zaufał. Naprawdę bardzo go lubiłem i trudno było po takim liście oponować, więc odpowiedziałem, że OK. A potem znowu znajdowałem w sieci głosy o tym, że ktoś zainteresował się moją książką z powodu wyjątkowej okładki. Siłą rzeczy i mnie się już podoba…

Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy, nie udało mi się go przekonać do nowego pomysłu na książkę. Jego z kolei sugestia jakoś mi nie leżała i negocjacje utknęły. „No jak to – powiedział Paweł, gdy wychodziłem – ja byłem pewien, że będziemy dalej coś razem robić. Więc chociaż obiecaj mi, że z następnym tekstem przyjdziesz do mnie”.

W pandemii zacząłem nawet zbierać jakieś swoje szkice, łączyć je w całość, żeby mu na początku wakacji wysłać. I co teraz? Przyjazny i profesjonalny, umiejący rozmawiać, wydawca całą gębą – gdzie on się nam podział? Nikomu przecież źle nie życzę, ale czy ten p…lony wirus (proszę wybaczyć, ale tej zarazie należy się wulgarne słowo) musiał dopaść akurat jego? Wśród ludzi, którzy kochają wydawać książki i umieją to robić, był sobie Paweł Szwed – i już go więcej nie będzie. Zostawił nas samych. Okropne.

Podziel się

6
Wiadomość