Zima 2024, nr 4

Zamów

Duchowa i psychiczna transgresja Pawła M.

Krzyż we wrocławskiej kaplicy dominikanów. Fot. wrocław.dominikanie.pl

Przełożeni Pawła M. popełnili potworny błąd – nie zdali sobie sprawy, że dokonał on duchowej i psychicznej transgresji, która uczyniła go nieuleczalnie chorym. I skrajnie niebezpiecznym.

Bardzo długo myślałem, że ta znajomość jest już dla mnie sprawą zamkniętą. Od lat nie zachodziłem do dominikańskich kościołów. Z członkami Zakonu Kaznodziejskiego spotykałem się sporadycznie w mediach bądź przy okazji innych dyskusji na temat teologii czy Kościoła. Chowałem gdzieś głęboko wspomnienia z młodości. Nie chciałem do nich wracać.

Nieoczekiwanie odbłysk dawnych przeżyć wrócił wiosną zeszłego roku. Poproszono mnie w redakcji „Więzi”, bym spróbował poszukać materiałów o wykorzystywaniu seksualnym, jakiego dopuszczali się kierownicy duchowi na swoich podopiecznych przede wszystkim w „nowych wspólnotach” we Francji. Niedługo wcześniej ujawniono, że takich okropnych postępków dopuszczał się Jean Vanier – zmarły w 2019 r. współzałożyciel „Arki”, czyli wspólnot ludzi pragnących towarzyszyć osobom z niepełnosprawnością intelektualną. Był wielką postacią Kościoła katolickiego, nie tylko we Francji. Niektórzy widzieli w nim świętego, któremu należała się niemal natychmiastowa pośmiertna kanonizacja. Tymczasem okazało się, że Vanier przez wiele lat uwodził swoje ofiary, powołując się na własne doświadczenia mistyczne i teologię, którą na bazie tych doświadczeń budował.

Nie był w tym odosobniony. Współpracował ściśle przez lata z braćmi Thomasem i Marie-Dominique Philippe’ami – dominikanami zaangażowanymi w tworzenie „nowych wspólnot”. Pierwszy z nich współzakładał z Vanierem Arkę; drugi powołał do życia Wspólnotę św. Jana. Obaj wielokrotnie dopuścili się seksualnych zbrodni w ramach prowadzonego przez siebie kierownictwa duchowego. Za usprawiedliwienie służyła mistyka i konstruowana jako usprawiedliwienie dla krzywdzenia innych teologia duchowości. Po przeprowadzonych w ostatnich kilkunastu latach śledztwach wiadomo, że ten szczególny związek między teologicznymi teoriami, prowadzeniem przez taki czy inny „autorytet” cudzego życia wewnętrznego a wykorzystywaniem seksualnym miał miejsce nie tylko w wielu „nowych wspólnotach” we Francji, ale w innych podobnych grupach (a także w zakonach męskich i żeńskich) na świecie. Nasuwało się niepokojące pytanie: czy mistyka – określana często w chrześcijaństwie jako najbardziej pożądana i najwyższa postać życia duchowego – może prowadzić do grzechu? Próbowałem dać odpowiedź na tę kwestię w ubiegłorocznym numerze „Więzi” w eseju „Mistyczne wodzenie na pokuszenie”.

Podczas pracy nad tym tekstem szybko odkryłem, że Marie-Dominique Philippe miał od lat w Polsce całkiem spory „fanklub”. Istnieją liczne tłumaczenia jego książek, jest też całkiem sporo publikacji rozpływających się w zachwycie nad osobowością i myślą założyciela Wspólnoty św. Jana. Ja trafiłem na jego książki poświęcone teologii i filozofii w trakcie studiów w Lowanium i gdy nieco później pomieszkiwałem w Paryżu, ale nigdy nie miałem jakoś do nich przekonania. Raziły mnie rozwlekłe dewocyjne dywagacje, które autor okraszał cytatami ze św. Tomasza z Akwinu, by wyłożyć w jako takich intelektualnych karbach proponowaną przez siebie teorię miłości.

Fakt, że nie zadziałały odpowiednie mechanizmy kontrolne i obronne, uznać trzeba za poważną strukturalną wadę polskich dominikanów. W efekcie ludzie krzywdzeni przez „kierownictwo duchowe” Pawła M. byli najczęściej pozostawiani sami sobie

Sebastian Duda

Udostępnij tekst

Nie miałem w warszawskim mieszkaniu żadnego dzieła Marie-Dominique Philippe’a. W okresie wiosennego lockdownu biblioteki były zamknięte. Szybko się jednak okazało, że książki francuskiego dominikanina łatwo dostać za dosłownie kilka złotych na oferujących kupno i sprzedaż internetowych portalach. Najwyraźniej ludzie wyprzedawali swoje zbiory, by pozbyć się balastu treści oferowanych przez człowieka, którego uznano za wielokrotnego przestępcę seksualnego. Zacząłem czytać, ale w powodzi pobożnościowych frazesów trudno mi było znaleźć coś na poparcie intuicji, że istniał związek między teologią Marie-Dominique Philippe’a, a jego perwersyjnymi zachowaniami.

Nieco zrezygnowany sprawdzałem dalej, co na temat francuskiego dewianta w sutannie zamieszczono w internecie. W pewnej chwili natrafiłem na rozprawę doktorską pt. „Mariologia w teologii mistycznej Marie-Dominique Philippe’a”, napisaną na seminarium z teologii dogmatycznej u o. prof. dr. hab. Jacka Salija. Na dole pierwszej strony widniał podpis: Warszawa 2008. W nagłówku zaś nazwisko autora rozprawy: Paweł M.

Zmroziło mnie.

„Gdy mówisz tak do mnie, czuję, że boli mnie serce”

Od mojego pierwszego spotkania z tym zakonnikiem minęły prawie trzy dekady. Miałem 17 lat. Pojechałem do Jadwisina pod Warszawą na obóz naukowy Krajowego Funduszu na Rzecz Dzieci. Wspaniały czas, spędzony z rówieśnikami, spośród których wielu do dziś to moi przyjaciele i dobrzy znajomi. Chodziliśmy na zajęcia z wybitnymi profesorami i artystami do poradziwiłłowskiego pałacu, a w wolnych chwilach bawiliśmy się świetnie, czerpiąc masę przyjemności ze wspólnego przebywania ze sobą „wybitnie zdolnych”.

W pewnym momencie w Jadwisinie pojawił się młody dominikanin. Niektórzy z uczestników obozu znali go już od dawna. „Ojciec Paweł jest świetny” – słyszałem konfidencjonalne szepty. Kilka osób było wyraźnie zafascynowanych postacią w białym habicie. On sam tuż po przyjeździe i powitalnych formułach zaprosił od razu na „warsztaty teologiczne” i na codzienną celebrację eucharystii w salonie pałacu lub też – w późnych godzinach wieczornych – na werandzie, gdzie można było zasiąść w wygodnych fotelach. Był ujmujący. Niektórzy mówią dziś, że wyglądał na naiwniaka, poczciwca czy nawet „jelonka Bambi”, jak go określił ostatnio pewien dziennikarz. Mnie się tak nie wydawało nigdy. Mówił niby prosto, z jakimś emocjonalnym przejęciem na granicy pretensjonalności, ale z magnetyczną siłą. Nigdy chyba dotąd nie spotkałem tak charyzmatycznego kaznodziei. Z wieloma z nas w Jadwisinie umawiał się na indywidualne rozmowy.

Postanowiłem i ja poprosić o takie spotkanie. Poszliśmy razem na spacer po przypałacowym parku. Opowiadałem coś niezdarnie o moich duchowych perypetiach, o zainteresowaniu Biblią i chrześcijańską mistyką. Nagle dominikanin zatrzymał się i powiedział: „Gdy mówisz tak do mnie, czuję, że boli mnie serce”. Osłupiałem. Przeszył mnie swoim przenikliwym wzrokiem, uśmiechnął się i rzekł coś w rodzaju: „Musimy, jeśli chcesz, rozpoznać, co jest powodem mojego bólu na wspólnej modlitwie. Przyjdziesz do mnie wieczorem?”. Pokiwałem głową na znak aprobaty.

Niedługo po kolacji znalazłem się w jego pokoju. Kazał mi usiąść naprzeciw siebie i chwycił mnie za dłonie. Prosił, by Duch Święty zszedł do nas. Mruczał pod nosem, w czym rozpoznałem glosolalia, czyli „dar języków” znany mi już skądinąd z jakichś spotkań katolickiej Odnowy charyzmatycznej. Po kilku chwilach takiej modlitwy zaproponował spowiedź. Byłem mocno spięty, ale on z łagodnym, zatroskanym spojrzeniem zachęcał mnie do ujawniania moich słabości, problemów z erotyką, kłopotów rodzinnych, różnych innych win i zranień.

Udało mu się, jak dziś pamiętam, wyciągnąć całkiem sporo. Czułem się może trochę nieswojo (nie bardzo miałem ochotę na zwierzenia, które jednak skutecznie ze mnie wydobywał), ale wyróżniony okazaną mi dobrocią. Fascynowało mnie, że mogę zwracać się na „ty” do kogoś, kto jest ode mnie kilkanaście lat starszy. Łechtało mnie mile to, że zyskałem kontakt z duchowym autorytetem, bo przecież był to człowiek zakonu, który miał w Polsce renomę najbardziej intelektualnie rozwiniętej wewnątrzkościelnej wspólnoty. Paweł oferował przyjaźń i troskę. Byłem wobec takich afirmatywnych działań kompletnie bezbronny. Wydawało mi się, że wreszcie spotkałem człowieka, z którym będę mógł wejść w głębokie rejony duchowości, o których dotychczas myślałem, iż zastrzeżone są wyłącznie dla największych chrześcijańskich świętych. Nie miałem wtedy żadnych intelektualnych narzędzi, aby dać skuteczny odpór treściom, które dominikanin sprytnie we mnie sączył, i praktykom, do których mnie intensywnie nakłaniał. Miałem tylko wrażliwość na religijne doświadczenie, którą nowopoznany zakonnik rozpoznał i postanowił wykorzystać.

Na koniec tego pierwszego modlitewnego seansu Paweł mocno zachęcał mnie do podtrzymywania kontaktu. Mówił: „Jeśli będziesz mógł, przyjedź do mnie do Poznania. Prowadzę tam duszpasterstwo szkół średnich”. Byłem przekonany, że spotkałem kogoś absolutnie wyjątkowego i po kilku miesiącach istotnie pojawiłem się w poznańskim klasztorze. W duszpasterstwie prowadzonym przez o. Pawła poznałem bardzo miłych ludzi. Już wcześnie rano wpadali na śniadanie do ciemnej piwnicy, która była siedzibą ich rozmodlonego grona. Wzrok przyciągała tam od razu kopia obrazu przedstawiającego św. Dominika (po kilku latach, gdy zobaczyłem oryginalny fresk autorstwa Fra Angelica w klasztorze San Marco we Florencji, zadrżałem – już wtedy moje wspomnienia z Poznania musiały być dość traumatyczne). Dziwiło mnie tylko, że w grupie tej było całkiem sporo studentów (a przede wszystkim studentek), a nawet osób jeszcze starszych (zachodzili tam również naukowcy z uniwersytetu). Rozmowy z nimi były dla mnie przyjemnością. Gadaliśmy o literaturze, teatrze, sztuce w powiązaniu z duchowością chrześcijańską. Członkowie duszpasterstwa często przy tym mówili mi, że Paweł jest zdecydowanie lepszym, bo „bardziej rozumiejącym i empatycznym”, a „mniej chamskim” duszpasterzem niż oficjalnie zajmujący się studentami o. Jan Góra.

Natychmiast dostrzegłem, że na msze celebrowane przez M., okraszane jego kazaniami i pięknymi śpiewami chóru złożonego z członków duszpasterstwa, przychodziły tłumy. Po zakończeniu eucharystii również trafiało do niego wiele spragnionych rozmowy osób. Sam czekałem na swoją kolejkę długie godziny.

Przyszedł do mnie późnym wieczorem. Usiadł naprzeciw, kładł mi rękę na ramieniu i modlił się z zamkniętymi oczyma. Nie byłem w stanie wypowiedzieć słowa, ale wyraźnie trzęsły mi się dłonie. Nie umiałem powstrzymać tego odruchu. M. uznał, że jestem bardzo zamknięty i że rozeznawanie w tym przypadku nie skończy się raczej na jednym spotkaniu. Odtąd przez kilka następnych lat przyjeżdżałem do Poznania regularnie co miesiąc lub dwa.

Wzbudzanie poczucia winy

Uważałem Pawła za autorytet duchowy, choć dziwiło mnie nieco, że między kolejnymi spotkaniami zlecał mi czytanie poradników psychologicznych autorstwa ewangelikalnych kaznodziejów (na początku lat 90. w księgarniach pojawił się wysyp tej – dość tandetnej, pseudoteologicznej i pseudopsychologicznej – literatury). Nigdy w rozmowach ze mną nie odnosił się do dominikańskiej filozofii czy teologii uprawianej od wieków przez wybitne postaci Zakonu Kaznodziejskiego. Nie słyszałem od niego nic na temat św. Tomasza z Akwinu czy Mistrza Eckharta. Mówił za to dużo o „uzdrawianiu zranionych uczuć” czy „reperowaniu dziecięcych traum” oraz szukaniu w sobie „zranionego dziecka”. Uważał, że można je odkrywać i leczyć z pomocą gorliwej modlitwy charyzmatycznej. Praktykował ją konsekwentnie w indywidualnych spotkaniach ze mną. Trwały one godzinę, dwie, często przechodziły w spowiedź.

Opowiadał mi przy tym nieco o swoim życiu, m.in. o przemocy fizycznej i psychicznej, jakiej doznał od własnego ojca, czy o zmarłym we wczesnym dzieciństwie bracie. W ten sposób stawałem się coraz bardziej od niego zależny, bo uważałem za nieobojętne, że ktoś taki dzieli się ze mną intymnymi sekretami. Nie miałem pojęcia, że on nie chciał być mi wcale towarzyszem na duchowej drodze, lecz raczej przewodnikiem – „guru”, który naprawdę wierzył, iż słyszy w sobie „głos Ducha Świętego”, by móc dawać konkretne wskazówki życiowe innym. Twierdził otwarcie, że bez tych wskazówek nie będą w stanie otworzyć się na zbawcze działanie Boga i w związku z tym wystawię się na niebezpieczne działania złych duchów (demonologiczne motywy pojawiały się często w jego wypowiedziach i radach).

Z biegiem czasu dochodziło do coraz dziwniejszych sytuacji. Ciągle powtarzał, że jestem zamknięty na działanie Ducha i modlił się przy mnie o otwarcie mojego serca. Pewnego razu stwierdził, że pomóc mi mogą tylko egzorcyzmy. Wywiózł mnie do małej miejscowości pod Poznaniem do oficjalnego archidiecezjalnego egzorcysty. Rytuał został przeprowadzony starannie. Stary ksiądz egzorcysta podszedł do niego bez szczególnej ekscytacji (którą dało się zauważyć u Pawła), raczej ze smutkiem. Dziwiłem się, że formuła egzorcyzmu wciąż jest bardzo podobna, a być może identyczna z tym, co pamiętałem np. z filmu „Matka Joanna od Aniołów” Jerzego Kawalerowicza. Zadrżałem, gdy wreszcie po wstępnym „badaniu” usłyszałem wypowiadane nade mną łacińskie frazy. Nie miałem jednak po tym doświadczeniu poczucia żadnej ulgi, mimo że podczas rytualnych modłów trząsłem się niemożebnie.

Po powrocie do poznańskiego klasztoru usłyszałem od Pawła (jego twarz stężała w nieprzyjaznym grymasie, wzrok przestał być łagodny, zakonnik wpatrywał się we mnie z pełnym pretensji zniecierpliwieniem), że czuje on, iż jestem skrajnie wewnętrznie zakłamany, podobny do Ananiasza i Safiry – małżonków znanych z Dziejów Apostolskich, którzy próbowali oszukać św. Piotra, za co przez Apostoła zostali ukarani śmiercią. Co mógł czuć uznający się za wierzącego chrześcijanina dziewiętnastolatek, który usłyszał o sobie takie słowa? Naprawdę długo nosiłem w sobie nieznośne poczucie winy. Sądziłem, że Paweł – człowiek wyglądający na kogoś charakteryzującego się niezwykle głęboką duchowością – ma pewną wiedzę o tym, że Bóg chce mnie ukarać. Dominikanin sugerował, że z jego pomocą tej kary w jakiś sposób będę mógł uniknąć. Moje wewnętrzne blokady otworzą się, moje zranienia zostaną uleczone. Było to niezwykłe. Dopiero po latach zrozumiałem, że próbował mnie ze sobą związać tym lękiem przez karą Bożą. Raz zasiany strach kazał mi trwać przy Pawle bardzo długo. Nie mogłem się od niego uwolnić.

Na dalszych etapach naszej znajomości Paweł dopuszczał do modlitewnych spotkań ze mną także inne osoby. Grupa modliła się nade mną „językami”, ale od pewnego momentu uczestniczką tych modlitewnych seansów była również pewna około czterdziestoletnia „pani po przejściach” (przypominam sobie mgliście, że chyba pozostawała skłócona wtedy z mężem i samotnie wychowywała dziecko). Uznawano ją w grupie za „prorokinię”. W czasie modlitwy przychodziły jej do głowy różne obrazy (od abstrakcyjnych „wihajsterków” do nieco bardziej „narracyjnych” przedstawień). Paweł uważał, że ma dar tłumaczenia tych „proroctw”. Na ich podstawie zlecał wykonywanie różnych czynności. To akurat zdało mi się już dość idiotyczne. Powiedziałem mu o swych wątpliwościach. W odpowiedzi nakazał mi odmawianie wszystkich części różańca aż do następnej spowiedzi, uznając, po raz kolejny, że w głębi serca nie mam żadnej woli wejścia na drogę zbawienia.

Zaczął mnie wypytywać o ewentualne doświadczenia związane z okultyzmem i duchowością wschodnią. Tematy te nie interesowały mnie szczególnie. Jego za to bardzo. Postanowił drążyć je ze mną na modlitwach, przyznając się, że sam eksperymentował kiedyś z jakimiś azjatyckimi technikami medytacji, ale, jak zastrzegał, „szczęśliwie się od nich uwolnił”. Sam fascynował się już wtedy „nowymi wspólnotami” francuskimi. Nic mi, co prawda, nie mówił o Marie-Dominique Philippe’ie (dziś wiem, że ów seksualny drapieżca wraz ze swym bratem i Jeanem Vanierem wcale często bywali od lat 80. w dominikańskich klasztorach w Polsce, a magistrzy nowicjatu i studentatu zlecali wstępującym do Zakonu Kaznodziejskiego lekturę pism M.-D. Philippe’a). Jednak pewnego razu, wiedząc, że potrafiłem się już sprawnie porozumiewać po francusku, Paweł dał mi kontakt telefoniczny do Wspólnoty Błogosławieństw, o której opowiadał, że jest jedną ze wspanialszych chrześcijańskich grup istniejących we współczesnym świecie. Przyznał, że chciałby założyć coś na jej wzór w Polsce. Miałem pewnie szczęście, że nie skorzystałem z jego zachęty (targaną seksualnymi skandalami Wspólnotę rozwiązano kilkanaście lat później i założono na nowo w mocno zmienionej formie). Zadzwoniłem tam tylko z prośbą o modlitwę, gdy moja matka chrzestna umierała w męczarniach na raka.

Dziś wiem, że Paweł bywał osobiście w różnych „nowych wspólnotach” we Francji – także w założonej przez Marie-Dominique Philippe’a Wspólnocie św. Jana. Czy miał bliski kontakt z jej założycielem? Nie wiem, ale dobrze byłoby szczegółowo to wyjaśnić. W raporcie opublikowanym przez Wspólnotę św. Jana w 2019 r. jest wyraźna jest sugestia, że duchowość o. Philippe’a w żaden sposób nie może być traktowana jako wzorzec postępowania dla kogokolwiek, bo, jak można mniemać, doprowadziła ona albo też służyła mu za usprawiedliwienie wykorzystywania seksualnego i psychicznej manipulacji kontaktujących się z nim osób. Co więcej, tego typu zło było we Wspólnocie reprodukowane. Podobnych ohydnych czynów dopuszczali się jej członkowie słabo znający albo nieznający wcale Philippe’a. Czy Paweł M. to również taki przypadek? W latach 90. nic nie wiedziałem o jego bliskich związkach ze Wspólnotą św. Jana. Nigdy chyba też nie polecał mi lektury pism Philippe’a, które – również dzięki dominikanom – zdobywały w Polsce coraz większą popularność. Może jednak nie czytałem tego, co mi polecał, bo przestawałem w nim widzieć intelektualny autorytet (duchowym niestety wciąż dla mnie pozostawał).

„Rozeznawanie duchów”

Po rozpoczęciu przeze mnie studiów na MISH-u na Uniwersytecie Warszawskim, nasze wzajemne kontakty z Pawłem tylko nieco się rozluźniły. Dalej jeździłem regularnie do Poznania, ale nabierałem coraz więcej wątpliwości. W ramach indywidualnego programu chodziłem bowiem na zajęcia z historii filozofii (także ze średniowiecznej scholastyki), Biblii i literatury wczesnochrześcijańskiej (uczęszczałem m.in. na seminaria Stefana Swieżawskiego, Anny Świderkówny, ks. Marka Starowieyskiego). Zyskiwałem stopniowo wiedzę, która kazała zadawać pytania o sens Pawłowych charyzmatycznych „występów” z demonologicznymi ekskursami w tle (teraz myślę, że być może dlatego właśnie zostałem po latach teologiem). Przez lata nie byłem jednak w stanie się uwolnić od emocjonalnego klinczu.

Nie wiem do końca, dlaczego Paweł chciał kontynuować znajomość ze mną. Nigdy nie proponował mi wstąpienia do dominikanów, co ponoć oferował innym chłopakom w ramach prowadzonego przez siebie „kierownictwa duchowego” (cudzysłów jest tu jak najbardziej zasadny). Za te dominikańskie powołania, podobnie jak za tłumy przychodzące na celebrowane przez niego msze i rekolekcje, był on zresztą – jak mi mówiło w ostatnich dniach kilku byłych i kilku wciąż pozostających w zakonie dominikanów – mocno faworyzowany przez prowincjała, o. Macieja Ziębę. Cóż, wydaje się, że o. Zięba wierzył mocno w „sukces” nie tylko w biznesie i gospodarce.

Paweł jednak nie omawiał ze mną nigdy kwestii ewentualnego powołania kapłańskiego. Może istotnie uważał, że pozostawałem pod wpływem „ducha pychy”, co mi kiedyś oznajmił? A może po prostu, jak sądzę po latach, ujawniała się w nim frustracja, że nie mógł – w kontekście regularnych, lecz mimo wszystko nieczęstych spotkań – sprawować nade mną pełnej kontroli? Ja w każdym razie nie bardzo rozumiałem, co mógł mieć na myśli. Czułem się w rozmowach z nim absolutnie zblokowany, przygnieciony, tłamszony i atakowany dostarczanymi mi treściami.

W dobrej terapii dla osób, które doświadczyły takiej psychomanipulacji jak ja, terapeucie potrzebna jest wiedza teologiczna. Coś takiego zdarza się jednak rzadko

Sebastian Duda

Udostępnij tekst

Z drugiej strony Paweł – tak mi się zdawało – mimo wszystko starał się być przyjacielski. Na spowiedziach, rozmowach i indywidualnych modlitwach używał zwykle łagodnego tonu. Czasem sugerował, że jest wobec mnie bezradny, ale utrzymywał, że Bóg wyprowadzi jego i mnie z tej bezradności. Kończył wtedy rozmowę i kazał modlić się w kościele przed Najświętszym Sakramentem oraz uczestniczyć we mszy, podczas której kazanie miało być szczególnie kierowane do mnie. Wiedział doskonale, że czuję się tym wyróżniony. Nie miałem świadomości psychomanipulacji, którą sprytnie rozgrywał, odwołując się do odzywającego się we mnie wtedy raz po raz poczucia bycia bezwartościowym przy jednoczesnym pragnieniu docenienia. Nie wiedziałem, że w ten sposób doświadczałem psychicznej przemocy.

Po kilku latach znajomości zaczęło mi się jednak wydawać, że w Pawle zachodzi jakaś wewnętrzna ewolucja. Coraz częściej próbował „rozeznawać duchy” i czynił to już jawnie poza piwnicami swego duszpasterstwa. W rozmowach indywidualnych stał się bardziej krzykliwy i pewny siebie. Mocniej też niż dawniej pasjonowały go demonologia oraz „rozpoznawanie” czy też „uwalnianie” charyzmatów w innych (cokolwiek miało to znaczyć). Do poznańskiego duszpasterstwa zaczęły trafiać osoby (także z innych miast), które widziały demony niemal wszędzie i w każdym napotkanym człowieku. Na indywidualnych, a nawet na grupowych modlitwach Paweł zaczął prosić Boga o odsłanianie grzechów, które na różnych osobach miały ciążyć od pokoleń (chodziło o sytuacje, gdy jakiś pradziadek czy babcia pewnej osoby popełnili w przeszłości coś bardzo niegodziwego; M. wierzył, że nawet po wielu pokoleniach takie przypadki umożliwiały działanie szatana w życiu potomków tamtych dawnych przestępców). To tropienie demonów przeszłości w teraźniejszości na pewno musiało być dostrzeżone przez ludzi z zewnątrz, także przez samych dominikanów. Być może nie widzieli w tym nic szczególnego (w końcu dopiero po wielu latach Kościół w Polsce zakazał „spowiedzi międzypokoleniowych” i tym podobnych praktyk). Pewnie dlatego Paweł mógł coraz bardziej rozszerzać swoją działalność.

Pamiętam, że mniej więcej w połowie lat 90. przyjechał prowadzić rekolekcje w kościele na warszawskich Bielanach. Odprawiał mszę, którą przerywał raz po raz charyzmatycznymi modlitwami, prowadzonymi wraz z przywiezioną przez siebie z Poznania grupą akolitów. Niektórzy ludzie padali omdleni, inni drżeli niczym ja podczas egzorcyzmów w podpoznańskiej plebanii, inni jeszcze darli się w niebogłosy. Wielu wiernych ostentacyjnie opuszczało kościół, ale do końca tych specyficznych liturgii wytrzymywała całkiem spora grupa. Dziwiło mnie wtedy, jak pamiętam, że na owe seanse podczas mszy nie zwracał uwagi warszawski proboszcz.

Czy zastanawiałem się również, dlaczego współbracia Pawła nie reagowali na takie „wyskoki” w liturgii? Wiedziałem, że z niektórymi był w konflikcie. W swoim duszpasterstwie mówił otwarcie, że współczuje ówczesnemu przeorowi poznańskiego klasztoru, bo jego zdaniem było to „piekło”. Miał jednak chyba w zakonie bardzo bliskich kolegów (widziałem takie przyjaźnie albo przynajmniej relacje wyglądające z zewnątrz na dobrą zażyłość – np. z o. Michałem Zioło, późniejszym trapistą). Dało się to w każdym razie zauważyć kilkakrotnie podczas zlotów różnych dominikańskich duszpasterstw szkół średnich z całej Polski, jakie miały miejsce każdego roku w okolicach sylwestra. Czy dlatego miał wśród dominikanów przyjaciół, że mieli podobną do Pawłowej duchowość? W końcu to właśnie dominikanie zaczęli od lat 70. (najpierw w Krakowie, a potem w Poznaniu) wprowadzać duchowość charyzmatyczną. Wiadomo też, że już w latach 80. w grupach charyzmatycznych działających w duszpasterstwach dominikańskich dochodziło do niepokojących ekscesów. W Krakowie interweniował ponoć w tej sprawie kard. Franciszek Macharski. Bardzo dziś chciałbym wiedzieć, jak doszło do tego, że polscy dominikanie – mimo swej wielowiekowej intelektualnej tradycji – godzili tę tradycję z duchowością charyzmatyczną.

Fakt, że nie zadziałały wtedy odpowiednie mechanizmy kontrolne i obronne, uznać trzeba za poważną strukturalną wadę Zakonu Kaznodziejskiego w Polsce. Skutek był m.in. taki, że krzywdzeni przez „kierownictwo duchowe” Pawła M. ludzie byli przez dominikanów najczęściej pozostawiani sami sobie. Jak się okazało, taki modus operandi w przypadku ofiar M. miał trwać bez mała ćwierćwiecze.

Pobicie „w Duchu Świętym”

Gdy Paweł wyjechał do Wrocławia, by prowadzić duszpasterstwo akademickie, nasze spotkania stały się rzadsze. Między 1996 a 1998 r. (wtedy wyjechałem na studia do Belgii) na pewno jednak widzieliśmy się kilka razy. Zdarzyło mi się nawet wygłosić we wrocławskim „Dominiku” jakąś pogadankę o historii angelologii w chrześcijaństwie. Drażniło mnie jednak, że M. z wielką werwą rozwijał działalność centrum informacji o sektach i nowych religijnych. Wraz z innymi dominikanami śledził jakieś okultystyczne opętania, niebezpieczeństwa buddyjskich medytacji czy tantry. Ta tematyka właściwie w ogóle mnie nie interesowała. Myślałem sobie, że Paweł „odleciał” już w taką duchowość, do której nie chciałem mieć dostępu. Mimo to wciąż go uważałem go za jednego z moich najbliższych przyjaciół. Jednak na pewno ze zdziwieniem patrzyłem też na osoby, które znalazły się w najbliższym jego kręgu we Wrocławiu. Były to przede wszystkim studentki. Jednak, w przeciwieństwie do grupy w Poznaniu, nie odbierałem atmosfery tego duszpasterstwa jako szczególnie miłej. Zwracały uwagę zacięte wyrazy twarzy z wymuszonymi uśmiechami. Dawało się w tamtej grupie wyczuć podskórne napięcie, o którego przyczynach nie miałem wtedy pojęcia. Jak się okazuje, był to kolejny, po poznańskiej grupie, fideistyczny krąg, stawiający przywództwo duchowe Pawła ponad racjonalnością i zdrowym rozsądkiem.

Mój pobyt w Belgii ostatecznie zaowocował regularnymi studiami teologicznymi (których w Polsce nigdy – ze względu na klerykalizację i odstręczającą mnie mimo wszystko konfesyjnie ekskluzywną katolickość wydziałów teologicznych – nie chciałem podjąć). Zdobywałem coraz więcej narzędzi, by radzić sobie także z „kierownictwem duchowym” Pawła. Długo jednak nie potrafiłem uznać tego, co robił i czego sam doświadczyłem w kontaktach z nim, za szkodliwe.

Pewnego razu – było to zapewne na wiosnę 2000 r. – podczas podróży z Lowanium do mojej rodziny w Polsce zatrzymałem się we Wrocławiu. Odbyłem kolejną długą spowiedź z Pawłem, w której wypytywał szczegółowo przede wszystkim o kwestie erotyczne. Uznał, że się duchowo raczej słabo rozwijam. Najpierw nakazał mi długą adorację w kaplicy bł. Czesława, a potem zaproponował modlitwę wspólną z dziewczętami z jego duszpasterstwa. Zgodziłem się, choć z już z pewnym oporem. Byłem wtedy już bardziej podejrzliwy wobec ekscesów duchowości charyzmatycznej niż kilka lat wcześniej. Niemniej wciąż jakoś Pawłowi ufałem. Może po prostu nie chciałem tracić tej, jak mi się wydawało, bliskiej i ważnej relacji?

Na początku przebiegało wedle takiego samego schematu, jaki znałem od lat: przyzywanie Ducha Świętego, glosolalia, prośba o proroctwa. Po chwili Paweł kazał mi jednak uklęknąć pośrodku modlitewnego kręgu. Wciąż słyszałem „modlitwę językami” i frazę „przyjdź Duchu Święty”. W pewnym momencie jedna z uczestniczek podbiegła do mnie i uderzyła mnie w twarz. Zaczęła wrzeszczeć: „Skurwysynu, po coś tu przylazł?!”. Inne dziewczęta też okładały mnie pięściami po plecach, wykrzykując słowa modlitw na przemian z wulgaryzmami. Tłukły mnie i policzkowały. Byłem kompletnie zdezorientowany. Nie wiedziałem co robić: oddać tym pogrążonym w amoku kobietom razy? Krzyczeć? Spojrzałem na Pawła. Stał w kącie, patrzył na mnie pełnymi jakiegoś triumfu oczyma i… chichotał. Zachęcał kobiety, by dalej „wyrzucały szatana” ze mnie.

Nie wiem, jak długo to trwało. Gdy seans się skończył, nie byłem w stanie wydusić słowa. Powiedziałem mu, że muszę natychmiast wyjechać. Byłem rozbity, ale pewien, że doszło do czegoś bardzo dla mnie dewastującego. Przez następne dni nie mogłem się psychicznie pozbierać. Po kilku latach, gdy wpadłem w ciężką depresję, próbowałem na terapii w Belgii opowiedzieć o kontaktach z Pawłem. Terapeutka całkowicie jednak nie rozumiała religijnego kontekstu (bo od chrześcijaństwa odeszła) i nie chciała go podejmować. Dziś uważam, że było to skrajnie nieprofesjonalne podejście z jej strony. Jestem przekonany, że w dobrej terapii dla osób, które znalazły się w takiej sytuacji jak ja, terapeucie potrzebna jest wiedza teologiczna. Coś takiego zdarza się jednak rzadko.

„Lepiej się z nim nie kontaktować”

Po paru tygodniach po incydencie we Wrocławiu napisałem do Pawła list z Belgii, w którym pytałem, dlaczego pozwolił na takie praktyki. Nie dostałem odpowiedzi. Minęły kolejne miesiące, aż dowiedziałem się, że Paweł nagle z Wrocławia zniknął. Miałem we Wrocławiu dobrego kolegę, który chodził regularnie na msze odprawiane przez M., odbył z nim kilka rozmów i przyznał mi się, że bardzo wiele one mu dały. Nie był przy tym typem egzaltowanym (wbrew temu, co sugeruje dziś wielu, do Pawła wcale nie trafiały tylko psychicznie pogubione jednostki; kontaktowało się z nim naprawdę sporo inteligentnych, rozsądnych ludzi). Mógł być świetnym polonistą (prof. Jan Miodek, jak przeczytałem niedawno, do dziś uważa go za swojego najlepszego studenta), ale jego losy potoczyły się inaczej – od lat mieszka za granicą i nie zajmuje się działalnością akademicką.

Napisałem do tego kolegi z pytaniem, co dzieje się z Pawłem. Odpowiedział, że próbował kilkakrotnie pytać o to wrocławskich dominikanów, ale nieustannie potykał się o „mur zakonnej dyskrecji”. Z owym „murem” sam spotykałem się wielokrotnie, gdy próbowałem zagadywać dominikanów o przyczyny usunięcia M. z Wrocławia i jego dalsze losy w zakonie. Samo wspomnienie jego nazwiska powodowało natychmiastowe ucięcie tematu. Słyszałem co najwyżej: „jest z nim nie najgorzej, ale lepiej się z nim nie kontaktować”. A ja czułem wewnętrzny przymus, by wraz z Pawłem wyjaśnić to, co przydarzyło mi się we Wrocławiu, choć byłem już pewien, że o żadnym jego „kierownictwie duchowym” w moim przypadku nie może być teraz mowy.

Po jakimś czasie dowiedziałem się z dominikańskiej strony internetowej, że Paweł jest w klasztorze na Freta w Warszawie. Zaprosiłem go na mój ślub (zaznaczając, że przez lata był dla mnie najważniejszym przewodnikiem w wierze), który odbył się w kwietniu 2004 r. w sanktuarium w Leśnej Podlaskiej. Odpisał, że nie może przyjechać „ze względu na inne zakonne zobowiązania”, ale dodał też, że jeśli będę w Warszawie, bardzo chętnie ze mną na Freta pogada.

W Poznaniu i we Wrocławiu widziałem fideistyczne kręgi, stawiające przywództwo duchowe Pawła M. ponad racjonalnością i zdrowym rozsądkiem

Sebastian Duda

Udostępnij tekst

Do początku 2008 r. mieszkaliśmy z żoną za granicą, ale pewnego dnia – podczas wakacyjnej wizyty w Polsce – umówiłem się na spotkanie z Pawłem. Było to chyba w 2006 r. Siedzieliśmy naprzeciw siebie, rozmowa w ogóle się nie kleiła. Patrzył na mnie badawczym wzrokiem. Żalił się, że współbracia każą mu robić zakupy w hipermarketach, a nie dopuszczają do działalności duszpasterskiej. Na moje pytanie, dlaczego musiał wyjechać tak nagle z Wrocławia, nie chciał jednak odpowiadać. Nie wiedziałem, że miał chyba wtedy zakaz spowiadania, głoszenia kazań i prowadzenia jakichkolwiek grup. On sam też mi o tym nie wspomniał. Miałem przez chwilę wrażenie, że chciałby o sobie powiedzieć więcej, ale wciąż urywał rozpoczęte zdania i zalegała między nami nieznośna cisza.

Niemożliwość wyznania to w chrześcijaństwie wielki dramat. W końcu czytamy w Pierwszym Liście św. Jana: „Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy. Jeżeli wyznajemy nasze grzechy, [Bóg] jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej nieprawości” (1J 1,8-9). Dwa razy w życiu widziałem, że wyznanie z powodu poważnych duchowych turbulencji nie mogło po prostu dojść do skutku. Tak było w przypadku Pawła, a po kilku latach doświadczyłem czegoś podobnego na spotkaniu z moim dawnym tutorem z czasu warszawskich studiów – znanym biblistą (zresztą wieloletnim asystentem kościelnym „Więzi”), którego zdemaskowano jako współpracownika komunistycznej bezpieki. Ujrzenie w kimś niemożności wyznania – ze względu na samozakłamanie, które postrzega się jako jedyny sposób na zachowanie własnej integralności – było dla mnie wstrząsające.

W 2008 roku poszliśmy z żoną na celebrację Wigilii Paschalnej do dominikanów na Freta. Zobaczyłem tam Pawła, ale nie był on koncelebransem liturgii, lecz kimś w rodzaju „głównego ministranta”. Trzymał mikrofon, ustawiał naczynie z wodą chrzcielną, czyścił kielichy po zakończeniu komunii. Zastanowiło mnie to. Uznałem, że to rodzaj kościelnej kary za niebagatelne przewiny.

Niedługo po tamtej paschalnej uroczystości zapytałem młodego dominikanina, co właściwie się dzieje z Pawłem M. Tym razem nie usłyszałem wykrętu, ale kilka zdań (wypowiedzianych zresztą z cokolwiek ironicznym uśmieszkiem): „Wiesz, tam we Wrocławiu doszło do seksu rytualnego. On też z jakimiś dziewczynami do Chin się wybrał i tam były chyba podobne akcje. Nawet Gulbinowicz interweniował, bo się zgłosili do niego rodzice ludzi z tego duszpasterstwa. Te kobiety były dorosłe, ale mimo wszystko Zięba musiał interweniować. No, ale rozumiesz, że nic więcej nie mogę powiedzieć. Ma te swoje kary: nie może odprawiać mszy, spowiadać, lecz chyba idzie ku dobremu”.

Zamarłem. „Seks rytualny” w tej dziwnej grupie, w której zostałem kiedyś pobity? Zrozumiałem, dlaczego przez lata dominikanie (z wyjątkiem owego jednego, który nieopatrznie puścił parę z ust) nie chcieli nic mi powiedzieć na temat M. Szybko jednak się przekonałem, że o ekscesach seksualnych Pawła opowiadano sobie pokątnie we Wrocławiu. Usłyszałem o tym od kolegi, który od lat bywał u wrocławskich dominikanów regularnie. Nie była to zbyt miła uwaga: „To musiały być kretynki, ale co sobie chłop poużywał, to jego”. Nie sądzę, by podobne słowa przeszły teraz koledze przez gardło.

Heroizm wiary przez milczenie?

Od lat do dominikanów w Warszawie czy innych miastach w Polsce zachodzę sporadycznie. Nie podtrzymywałem szczególnie kontaktów, choć byłem przecież kiedyś stałym współpracownikiem miesięcznika „W drodze”, dzięki czemu poznałem m.in. obecnego prowincjała dominikanów. Być może moja niechęć brała się z poczucia wewnętrznej dewastacji, której doświadczyłem przez Pawła w młodości. Nie chciałem się z nim już więcej spotykać. Nie miałem też zamiaru drążyć, co dokładnie zadziało się we wrocławskim duszpasterstwie. Mówiłem sobie: to rozdział zamknięty. Po co wracać do sytuacji duchowego zdewastowania z przeszłości?

Od chwili odnalezienia doktoratu Pawła o mariologii u Marie-Dominique Philippe’a myślałem jednak coraz częściej o moim dawnym mentorze. Jego dysertacja pełna była pobożnościowych, na pierwszy rzut oka całkiem niewinnych rozważań, ale w miarę czytania odnajdywałem w niej fragmenty, przy których zapalała mi się „czerwona lampka”. M. np. napisał coś takiego:

„Aby zrozumieć na czym polega cisza wiary kontemplacyjnej trzeba odwołać się do ludzkiego doświadczenia. Cisza i milczenie w porządku miłości jest wynikiem takiej więzi między osobami, która prowadzi do powierzenia sobie sekretów. Dwie osoby związane miłością wyjawiają sobie sekrety serca. Sekret serca to owoc poznania praktycznego, afektywnego. Nie odnosi się do wiedzy spekulatywnej. Odnosi się do wiedzy osobiście ważnej. Taką wiedzę można przekazać przyjacielowi lub komuś, z kim jest się w serdecznej jedności. Przekazanie takiego sekretu osobom nieupoważnionym do poznania go jest zdradą sekretu. Sekret serca jest więc wspólnym owocem poznania i miłości, buduje przyjaźń i podtrzymuje ją. Zachowywany sekret jako zamilknięcie o rzeczach osobiście ważnych ma też ważny wymiar osobisty, bo poznanie afektywne, dotykające sfery uczuciowej, ma duży wpływ na wszelkie siły życiowe. To znaczy, że przyjaźń – wspierając sekrety serca – podtrzymuje lub wręcz umożliwia cały życiowy dynamizm”.

Na pozór ta refleksja wydaje się całkiem słuszna i niedwuznaczna. Zastanawiałem się jednak, co w przypadku Pawła mogło oznaczać „przekazanie sekretu osobom nieupoważnionym”. Czy nie miał na myśli czegoś, co spowodowało jego odejście z Wrocławia i wewnątrzzakonne restrykcje?

Dalej w dysertacji M. rozwijał „teologię milczenia”, która w jego przypadku wydawała mi się mocno podejrzana. Pisał np.: „Milczenie Maryi odnośnie tajemnicy Zwiastowania odnosi się także do św. Józefa. Pierwszy Jej sekret, dziewicza konsekracja – inicjatywa Maryi, stał się udziałem św. Józefa. Teraz, gdy inicjatywa należy do Boga, Maryja poprzez Boży sekret jest oddzielona od Swego męża. Taka sytuacja wystawia na próbę ich więź, a więc daje szansę wzrostu. W kategoriach ludzkiej roztropności wydawałoby się czymś lepszym, by Maryja powiedziała o swoim sekrecie Józefowi wprost. Bóg jednak postanowił inaczej, prowadzi ich do heroizmu wiary, poprzez milczenie Maryi”.

Heroizm wiary poprzez milczenie? By zinterpretować ten koncept, Paweł zacytował swego mistrza Marie-Dominique Philippe’a: „Maryja, przyjmując to milczenie, zaszczyca Józefa jeszcze większym zaufaniem – takim, jakim darzymy tego, kogo można prosić o wszystko, i to nawet wtedy, gdy się stawiamy względem niego w sytuacji, która zewnętrznie wydaje się go oszukiwać i zdradzać. Wtedy konieczne jest heroiczne zaufanie. Takiego właśnie zaufania Maryja domaga się i oczekuje od Józefa. Wie, jak on Ją kocha, wie, że wszystkiego można od niego żądać”.

Od tego, kto kocha, można żądać wszystkiego. Na pewno? – zapytywałem siebie. I co owo „wszystko” mogłoby oznaczać w przypadku Pawła? Ciarki przeszły mi po plecach. Dopadła mnie wtedy myśl, że teologia tworzona przez Philippe’a prowadziła go i niektórych jego naśladowców do okropnych perwersji i przestępstw. Nie miałem na to jednak mocnych argumentów, a trudno było pytać o konkrety np. o. Salija (promotora tej dziwnej rozprawy i najbardziej chyba znanego dominikańskiego teologa w Polsce) w sytuacji, gdy sprawa M. była przez polskich dominikanów tuszowana od lat, a ja nie miałem szczegółowej wiedzy o seksualnych wykroczeniach Pawła. Ostatecznie nie odniosłem się do tej sprawy w eseju przygotowywanym dla „Więzi”.

Nie słyszałem od ojca Pawła nic na temat św. Tomasza z Akwinu czy Mistrza Eckharta. Mówił za to dużo o „uzdrawianiu zranionych uczuć” czy „reperowaniu dziecięcych traum” oraz szukaniu w sobie „zranionego dziecka”

Sebastian Duda

Udostępnij tekst

Gdy jednak tekst się ukazał, zadzwonił do mnie mój młody znajomy z pytaniem, czy o podobnych przypadkach co we francuskich „nowych wspólnotach” słyszałem w Polsce. Opowiedziałem mu o M., o odkryciu przeze mnie jego dysertacji i moich związanych z nią niepokojach. Zastrzegłem też, że Paweł od lat nie spowiada, nie głosi kazań i rekolekcji. Wspomnienie jego przypadku powoduje we mnie co prawda gorycz i smutek, ale mam nadzieję, że pokuta zakonna pomogła mu i pomaga.

Ów znajomy po kilku dniach wysłał mi jednak link do opublikowanych na YouTubie rekolekcji głoszonych przez Pawła. Odbyły się one w pewnej podwarszawskiej parafii w adwencie 2018. Włączyłem to nagranie i nagle wróciły do mnie gwałtownie wspomnienia sprzed lat: ten sam magnetyczny tembr, płaczliwe załamywanie się głosu pod wpływem opowiadania o własnych duchowych wzruszeniach, znana mi z kazań i rozmów w Poznaniu opowieść o przyjacielu M. z liceum, który sekowany przez nauczycielkę niedługo przed maturą popełnił samobójstwo (fakt ten, jak mnie zapewniał Paweł przed laty, mocno się przyczynił u niego do głębszej wiary i obudzenia się w nim zakonnego powołania).

Byłem wstrząśnięty i zagniewany na dominikanów. Miałem przekonanie, że podczas tych rekolekcji w 2018 r. co najmniej kilka osób przyszło do M. z prośbą o duchową pomoc. Mógł to więc dla nich być początek podobnej manipulacji, jakiej sam doświadczałem przed wieloma laty.

Niebezpieczna transgresja

Dziś wiemy o M., że jest seksualnym drapieżcą, który dopuszczał się nie tylko psychomanipulacji, ale i gwałtów. Czy trzeba w nim widzieć tylko kogoś takiego? Czy podobnie należy postąpić w przypadku Vaniera i braci Philippe’ów? Gdy ukazał się mój esej „Mistyczne wodzenie na pokuszenie”, zapytałem o ocenę moich intuicji znanego katolickiego psychologa. Wyraźnie się żachnął, wręcz wykrzyczał mi do słuchawki: „nie ma żadnego związku między mistyką a wykorzystaniem seksualnym; pewne jest bowiem, że mistyka prowadzi do świętości życia!”.

Zauważyłem, że doświadczenie mistyczne nie jest przecież specyficznie chrześcijańskim fenomenem i że np. praktyki tantryczne mogą prowadzić do zachowań nieakceptowalnych chyba w ramach chrześcijańskiej moralności. Sądzę, że zarówno ta obserwacja, jak i skandale takie jak ujawnione w „nowych wspólnotach” francuskich czy z udziałem M., to bardzo poważny kłopot, przed jakim staje dziś chrześcijańska teologia. Dotąd bowiem doświadczenia mistyczne były w niej kwalifikowane bardzo wysoko jako jeden z najintensywniejszych i najpiękniejszych przejawów duchowości. Czy zatem może istnieć mistyka „fałszywa”, która prowadzi do kompletnej degrengolady moralnej? Ostatecznie nie sposób przecież uznać, że „Arka” Vaniera – jako dzieło seksualnego przestępcy – jest tak samo odrażająca moralnie jak jej założyciel.

Myślę o tym teraz również w kontekście M., bo kilka dni temu rozmawiałem na temat dominikanina z moim przyjacielem z Poznania, który przed laty był członkiem duszpasterstwa szkół średnich prowadzonego przez Pawła. „Nie mogę zaprzeczyć, że zawdzięczam mu naprawdę wiele dobrego, choć nigdy nie był moim kierownikiem duchowym. Twoja sytuacja jest zatem inna, bo ja nie mogę przyznać, że doznałem psychomanipulacji z jego strony” – powiedział mi przyjaciel. To dowód na to, że Paweł nie był w stanie skrzywdzić wszystkich, którzy pojawiali się w jego kręgu.

Warto zatem pytać, czy psychomanipulacyjnego, przemocowego krzywdzenia dopuszczał się od początku swojej zakonnej kariery. Może do perwersji doprowadziła go praktykowana duchowość charyzmatyczna, którą łączył z niebezpieczną teologią duchowości Philippe’a? Może sam nie był w stanie kontrolować swej duchowej ewolucji i ostatecznie przemienił się w przemocowego mnicha, a nikt w zakonie nie sądził, że jego nieprzepracowane traumy z młodości w powiązaniu z dziwacznymi duchowymi treściami i praktykami doprowadzą go do zbrodni?

Śmiem twierdzić, że ci pseudomistyczni przestępcy seksualni mogli mieć dość nietypowe, a nawet głębokie doświadczenia, które skłaniały ich do wiary, że naprawdę przemawia przez nich Duch Święty dla dobra i zbawienia innych. Oni w to naprawdę wierzyli. Być może to właśnie było główną przyczyną ich deprawacji, bo jako reprezentanci Boga uważali, że powinni mieć totalną kontrolę nad tymi, których do tego Boga prowadzą. Ta zakładana przez nich reprezentacja czyniła z nich w ich mniemaniu wyjątkowy instrument, z pomocą którego Bóg może działać w innych (także przez „seksualne oczyszczanie” i „intymne unie”) poza wskazaniami teologii moralnej, „poza dobrem i złem”.

Niektórzy mówią dziś, że ojciec Paweł wyglądał na naiwniaka, poczciwca. Mnie się tak nie wydawało nigdy. Mówił niby prosto, z jakimś emocjonalnym przejęciem na granicy pretensjonalności, ale z magnetyczną siłą. Nigdy chyba dotąd nie spotkałem tak charyzmatycznego kaznodziei

Sebastian Duda

Udostępnij tekst

Jak mówią dziś ofiary gwałtów dokonanych M., to nie seks był dla niego najważniejszy, lecz poczucie władzy i sprawowanie absolutnej kontroli nad innymi. Dlatego właśnie dziewczęta z wrocławskiego duszpasterstwa musiały mu składać w przerażającym rytuale hołd jako „królowi”. Kto wie, czy nie właśnie ta „ceremonia” była najokropniejszą i najpoważniejszą ze skutkujących różnymi formami przemocy transgresji, jakich dopuścił się M.? Bo przecież z owego poczucia władzy i wybrania oraz pragnienia sprawowania absolutnej kontroli brały się przede wszystkim, jak wolno sądzić, pobicia i gwałty.

W takim transgresyjnym pseudomistyku nie należy widzieć grzesznika takiego jak inni. Jest to choroba, której rozpoznanie i uleczenie w ramach konwencjonalnych psychoterapii (o egzorcyzmach nie wspominając) może okazać się zbyt trudne, a wręcz niemożliwe. Takich ludzi trzeba do końca życia izolować od kierownictwa duchowego i duszpasterskiego przewodnictwa niczym pedofilów, których odgradza się od kontaktów z dziećmi. Ryzyko naprawdę jest zbyt wielkie.

Dominikanie popełnili zatem wielki błąd, dopuszczając Pawła do głoszenia rekolekcji po latach, dając mu tym samym możliwość zawiązywania intymnych kontaktów z rekolektantami. Okazało się przy tym, że w zakonie nie ma właściwie superwizji. Jest tylko struktura perwersyjnej klerykalnej władzy – tej samej, która umożliwiała i umożliwia różnym przestępcom w sutannach bezkarne dokonywanie przestępstw. W tym sensie zatuszowana przez lata sprawa M. niczym się nie różni od tysięcy innych tuszowanych przypadków. I to w ramach tej struktury, gdzie dodatkowo nie było i nie ma odpowiednio działających mechanizmów obronnych i kontrolnych, prowincjał polskich dominikanów stwierdził, że po latach pokuty i terapii może raz jeszcze dać szansę grzesznikowi. Czyż nie na tym bowiem ostatecznie – zakładał prowincjał – polega chrześcijańskie miłosierdzie? Nie wziął pod uwagę, że Paweł dokonał swego czasu duchowej i psychicznej transgresji, która uczyniła go nieuleczalnie chorym.

Chciałbym wierzyć, że można było jej zaradzić w czasach, gdy jako nastolatek trafiłem pod opiekę M., ale nie mam takiej pewności. Mam za to pewność, że w zakonie istniały bardzo poważne wady (objawiające się np. w niekontrolowanej akceptacji dla duchowości charyzmatycznej czy „pseudomistyki”), które zaskutkowały dramatem wielu osób. I tylko częściowo wady te miały źródło w perwersjach klerykalizmu. Perwersje te przez casus M. raz jeszcze zostały zdemaskowane i jest to kolejny akt spektakularnego procesu zapadania się murszejącego, gnijącego systemu.

Wesprzyj Więź

Wierzę wciąż jednak, że autentyczna chrześcijańska duchowość może poza tym systemem zaistnieć. Czy jednak ta moja wiara nie jest tylko przedłużeniem psychomanipulacji, jakiej doświadczyłem w młodości? Boję się zadawać to pytanie, ale od ciągłego szukania na nie odpowiedzi nie mogę uciec.

OD REDAKCJI: Zgodnie z prawem nie wolno publikować w mediach danych ani wizerunku osób, przeciwko którym toczy się postępowanie przygotowawcze lub sądowe. Z tego powodu nie posługujemy się jednak nazwiskiem ojca Pawła M.

Przeczytaj też: Dominikańska recydywa. Reportaż Pauliny Guzik

Podziel się

129
45
Wiadomość

Tak to jest jak problemy osobowościowe i psychiczne zaczyna się leczyć nie u psychologów a u charyzmatycznych liderów.. . Sądzę, że takie osobowości przyciągają pewien typ ludzi. Mimo, że jestem teologiem nie nadaję się i nie nadawałem się nigdy do grup charyzmatycznych i tego typu zamkniętych duszpasterstw. Ceniłem i cenię sobie prostą religijność owocującą w życzliwe i dobre kontakty z innymi ludźmi, a nie tęsknotą za „odjazdami i odjazdowymi” duszpasterzami. Gdyby przyjrzeć się jakiemuś znanemu księdzu na jego pforil FB bez wątpienia można rozpoznać typ manipulującego lidera. Przesadnie dbającego oswój wizerunek oraz banującego jakiekolwiek przejawy krytycznego myślenia w odniesieniu do nauczania jakie głosi. Krytyka „lidera” jest niestosownością bo lider przed nikim się nie tłumaczy ale ogłasza-excatedra. Przy tym potrafi świetnie poruszać się w social mediach i budować swój wizerunek oraz klikallność. Mówić o otwartości i miłości a równocześnie być zamkniętym i blokować tych, którzy nie ustawiają się w stosunku do niego na poziomie pożądanej atencji. Social media otwierają możliwość posiadania „fanclubu-grupy adorracji” – by łechtać swoje ego. A można to łatwo rozpoznać. Zajrzyjcie na profil pewnego znanego jezuity i napiszcie coś krytycznego lub zapytajcie. Szybko zorientujecie się, że wasz komentarz zniknie lub stracicie możliwość obserwowania profilu. To samo dzieje się na jego koncie na TTerze. Na swoim blogu pisze: ” Dziś świetnie widać, że Jezus potrafi w rozmowie być asertywny. On nie unikał konfliktów i konfrontacji. Jeden z postów z mojego FB pokazał mi z nów(pisownia oryginalna), że wielu chrześcijan boi się konfrontacji”. Pierwszą osobą która unika konfrontacji jest on sam, unikając rozmowy, dyskusji, banując, blokując i kasując komentarze na swoich profilach. Istnieje problem rozpoznawania pseudoduchowości w jednostkach sprawnych w manipulowaniu innymi, posiadających naturalne zdolności charyzmatyczne ale nie wytrzymujących spotkania z prostą duchowością, żywą wiarą, na poziomie zwykłej dojrzałości ludzkiej.

Panie Stanie. A kto mając kilkanaście lat nie ma problemów osobowościowych i w ogóle problemów ze sobą i z otoczeniem. Jeśli do tego dochodzi tzw pierwsze nawrócenie to taki młody człowiek jest idealnym kandydatem na ofiarę manipulacji. Tym bardziej że nasz Kościół podczas ostatnich 25 lat odleciał od rozumu. Myślę że dominikanie mają bardzo fajną propozycję polegającą na studium i tego powinni się trzymać. Więcej RATIO gdy mówimy o duchowości. Tymczasem różne wspólnoty katolickie są bardzo antyintelektualne, co jest wbrew całej Tradycji katolickiej.

Artykuł porusza bardzo ważny problem. W dzisiejszej mentalności o „merytoryczności” często w odczuciu młodego pokolenia decyduje fejm i POPularność. Sęk w tym, że czasem( na szczęście nie często) liderzy bawią się „w PAna Boga”, a we wspólnotach zakonnych brak jest mechanizmów kontroli nad takimi zjawiskami. Przecież co rusz w necie pojawiają się dziwne wpisy jakiś duchownych, które nie licują z godnością kapłana a przełożeni pozwalają na taką dwuznaczną aktywność.

Kosciol polski odlecial 16 pazdziernika 1978 roku, potem bylismy mesjaszami swiata, polski katolicyzm mial byc prymatem na calym swiecie. Piekne podroze, tlumy ludzi, ludzi ktorzy na codzien postepowali jak zwierzeta. Czasem w Niemczech cos niemiecki ksiadz w kazaniu powiedzial o sytuacji w Watykanie, mialem pretensje do niego, czasem i bedac w Polsce slyszalem kazanie, wszedzie jest kakol miedzy pszenica , w Kosciele tez. Przyjmowalem te slowa z czesciowym oburzeniem, bo moj Kontakt z Kosciolem to byla Msza Swieta, spowiedz komunia, w bliski kontakt z duchowienstwem nie wchodzilem, nie mialem na to czasu,kosciol, praca, rodzina, tak bylo na Slasku, dochodzily do mnie czasem jakies przekrety z darami w czasie biedy w komunizmie, nawet po jednej wizycie w rozdawalni darow, poczulem takie upokorzenie ze wiecej juz nie poszlem, widzac te panie rozdajace dary obwieszone zlotem jak choinki, cos mnie razilo,potem bylo wiadomo, czekolady, kakao, cukier dla prywaciarzy, maka i olej dla biedakow. Zawsze mialem jakis dystans, dlatego uniknalem zranien. Zreszta nawet z kolega w pracy klocilem sie jak mi opowiadal do czego zdolne sa osoby duchowne, brat jego pracowal w MO w obyczajowce, kolega byl w PZPR i sekretarzem POP. Stad ten brak wiary w jego opowiesci. Dzis patrzac na to wszystko jako emeryt, moge stwierdzic ze bylem czesto naiwny, ale lepsza juz naiwnosc niz to co czytam obecnie.Smutne to, bolesne, trzeba z tym jakos zyc.

@Stan
„Zajrzyjcie na profil pewnego znanego jezuity i napiszcie coś krytycznego lub zapytajcie. Szybko zorientujecie się, że wasz komentarz zniknie lub stracicie możliwość obserwowania profilu.”

Ja doświadczyłem czegoś podobnego na stronie Deon.
Kilka dni temu zauważyłem, że moje komentarze zaczynają znikać, ale nie takie które wpisałem przed chwilą tylko np. z zeszłego tygodnia, potem z zeszłego miesiąca itd., potem wszystkie po 1 stycznia, czyli w takich dyskusjach gdzie już dawno zanikła aktywność. Były to historyczne dyskusje.

Po zadaniu pytania Redakcji okazało się, że wprowadzili nowe reguły i nie będą zamieszczać komentarzy pod „nickami” tyle tylko, że pod tymi samymi artykułami gdzie zniknęły moje komentarze było pełno innych także pod nickami.

I w dodatku sporo komentarzy odpowiadało na moje komentarze, których już nie było więc „dyskusje” zrobiły się cokolwiek dziwaczne.
W/g mnie zakrawa to na „poprawianie historii” coś a la Ministerstwo Prawdy.

Finalnie usunąłem konto co spowodowało zniknięcie wszystkich komentarzy jakie kiedykolwiek na tym portalu wpisałem.
Nie podobał mi się fakt usuwania komentarzy już dawno opublikowanych „jak leci” bez powiadamiania czytelników o tym fakcie. Tak się po prostu nie robi.
Wiem, że to nie dotyczy niniejszego portalu ale nawiązałem do kasowania komentarzy.

Ja miałem na myśli Facebooka oraz Twittera. Deon cenzuruje komentarze wg sobie znanego klucza ale to dotyczy polityki redakcji. Więź także ma moderację komentarzy. Ja mam na myśli konkretną osobę która jest u siebie adminem.

@Stan
„Deon cenzuruje komentarze…”

Cenzurowanie/moderowanie komentarzy to nie to samo co usuwanie komentarzy opublikowanych np. 3 miesiące temu i przecież „zmoderowanych” wcześniej.

Nie wiem jak to nazwać.
W „1984” Orwella też coś takiego robiono.

Może Pan przecież zawsze skomentować na stronach Naszego Dziennika.

Deon to wrecz promuje postawy z jakimi dzis Kosciol sie zmaga, bo czym moze byt takie cos co ukazalo sie na Deonie. Piekne to i budujace, tylko komentaze potem otwarly mi oczy. Prosze poczytac komentaze.

„. Ceniłem i cenię sobie prostą religijność owocującą w życzliwe i dobre kontakty z innymi ludźmi, a nie tęsknotą za „odjazdami i odjazdowymi” duszpasterzami. „- u mnie podobnie było. I wiem, o kim mowa jako tym niby otwartym duchownym, a działającym w podobny sposób- znam nie tyle z fb, co z wpisów (co jakiś czas kasowanych, bo chyba ktoś „z góry” zwrócił w końcu uwagę) na TT. I pokazujący „dziwną” wiarę- usta sobie, realia sobie.

Wydaje mi się, że to nie duchową i psychologiczna transgresja doprowadziła go do choroby. Ale głębokie zaburzenia osobowości spowodowane traumami dzieciństwa sprawiły, że z duchowości i mistyki uczynił żywioł w którym realizował swoją żądzę władzy, skrajny narcyzm i sadyzm. We Francji znane jest pojęcie „perversion narcissique”, które nie jest jeszcze w oficjalnie uznane w medycynie i psychologii ale opisane jest przez psychiatrę i psychoanalityka Paula-Claud Racamier. A później rozwijane przez innych. Nie należy tego mylić z narcystycznym zaburzeniem osobowości. Niektórzy podają, że termin ten jest na granicy psychozy i zaburzenia osobowości.
Nie chodzi mi o stawianie jakiejkolwiek diagnozy (choć zbieżności wydaje się być dużo) , ale o podanie przykładu jak uwarunkowania dzieciństwa mogą wpływać na późniejsze funkcjonowanie osoby.
Myślę, że jego „choroba” była pierwsza. (fr.wikipedia.org/wiki/Perversion_narcissique)

Od jakiegoś czasu interesuję się tematem narcystycznej przemocy, i schemat bardzo pasuje do metody Pawła. Nie wiem czy jest zaburzony . Jest on trudniejszy do uchwycenia, bo zakamuflowany religijnością i pseudo-duchowością. Piszę świadomie pseudoduchowością, ponieważ człowiek obeznany w teologii duchowości katolickiej zauważy manipulacje Pawła, również ten, który wie na czym polega towarzyszenie duchowe ( nie kierownictwo, odchodzi się od tego pojęcia), i ten kto zna swoje granice psychiczne i swe prawa w Kościele, będzie widział, że coś jest nie tak. Paweł skutecznie wykorzystywał potrzeby psychiczne swych ofiar ( bombardowanie miłością), następnie dewaluował osobę (szukanie w niej grzechów zatajonych, wmawianie fałszu, oporu – który mógł być zwykłym, zdrowym oporem psychicznym chroniącym osobę- on wmawiał, że ten opór jest oporem na Boże uzdrowienie, wprowadzał w człowieka zamęt poznawczy będąc raz miłym, życzliwym, mówiąc ciepłym głosem ( jest jego blog, są tam tez nagrania avi, zobaczcie jakim głosem mówi- tak, więc miłym i ciepłym głosem wmawia ofierze słowa np. widzę w tobie masę fałszu. I tak, człowiek chcący rozwijać się duchowo, o pewnej strukturze osobowości, niepewny, poddany takiej manipulacji zacznie bardziej ufać osądowi teologa, starszego od siebie, i księdza. To naturalne przeniesienie władzy nad sobą, z samego siebie na kogoś kto jawi się nam jako lepszy, autortet. Potem już z górki. Ofiary złowione, uzależnione emocjonalnie, wkręcane coraz mocniej w niby-teologię, ekspiację, odizolowane, zobowiązane do milczenia, szantażowane emocjonalnie. Czym? Ano tym, że ktoś przez nich będzie potępiony ( gaslithing), sianie zamętu. Może i szantaż związany już z doświadczeniem przemocy, lub braniem udziału w taki jak to pobicie aktach. Spirala napędzona, ofierze bardzo trudno, nawet jeśli wie, że jest źle, wyplątać się. Działają bowiem tu już hormony: adrenalina, dopamina itd. To właśnie one uzależniają. Może i nawet syndrom sztokholmski. Sekret, tajemnica tworzy chorą więź. To narcystyczna przemoc. Nic szczególnego. CHoć ludzie chcą upatrywać w Pawle kogoś wyjątkowego. Dwie osoby na dziesięć mają narcystyczne zaburzenie osobowości. Bardzo przypomina jego działanie metodę przemocy narcystycznej. Dopóki ofiara nie przerwie cyklu dopóty przemoc trwa. Narcyz się nie zmienia. Może oszukiwać. To pozorant. Schemat: bombardowanie miłości, dewaluacja, zamęt, przemoc psychiczna-obwininie, zawstydzanie, podważanie-, przemoc fizyczna, seksualna, ekonomiczna. Żadne opętanie, żadne paramistyczne Kościele przyczyny. Nawet jeśli nie jest zaburzony, to jest bardzo blisko widać tej granicy. A to oznacza że jest toksyczny dla ludzi wrażliwych, o pewnym profilu psychicznym.

Z ust mi Pani to wyjęła. Zachowując wszelkie proporcje (nie można nikogo diagnozować na odległość itd.) historia, z którą mamy do czynienia dość dobrze wpisuje się w schemat przemocy narcystycznej i psychopatycznej. I na nic nie zdadzą się tłumaczenia, że ofiary były osobami dorosłymi – w rzeczywistości niewielu z nas jest odpornych na tyle, aby w sprzyjających warunkach nie otworzyć przed narcyzem-psychopata swoich granic osobistych (na tym polega cały myk: po odpowiednim przygotowaniu i zbombardowaniu podatnych jednostek absolutną miłością i akceptacją ofiara sama otwiera granice… Narcyz-psychopata często wcale nie wymusza oddawania mu ciala, majątku, duszy, intelektu i czego tam jeszcze… Bo w razie oporów zrobią to za niego jego akolici (ang. Flying monkeys),czyli w tym wypadku najbardziej zaangażowani członkowie wspólnoty-sekty… Gdy tymczasem on sobie spokojnie zagarnia i zagospodarowuje teren). W ogóle polecam lekturę materiałów o przemocy narcystycznej, np. Dr Ramani z Los Angeles (YouTube). Pozwala otworzyć oczy.

Tak. Dokładnie. Dr Ramani jest świetną specjalistką w tym temacie. W Polsce temat narcystycznej przemocy m.in poruszają trenerzy personalni np. kanał Projektowanie szczęścia na YT., również psychoterapeutka prowadząca blog https://kasialorecka.wordpress.com/category/toksyczne-zwiazki-narcyzm/ Narcyzi ( mężczyźni czy kobiety) „uwodzą” swoim urokiem, mówią dokładnie to co chce usłyszeć osoba. Ofiara łapie się na iluzję idealnego partnera, idealnego przyjaciela. Dla mnie Paweł świadomie lub nie wykorzystywał duchowość, to było jego narzędzie uwodzenia. Nie nazywajmy tego opętaniem, nie szukajmy przyczyn w kontaktach z zieloświątkowcami czy innymi religiami. Naprawdę włączmy podstawową wiedzę psychologiczną. Zwykły manipulant. Straszna ta prawda. Wielu podobnych mu chodzi po ulicach naszych miast. Są tysiące osób które w domach, rodzinach i miejscach pracy doświadczają skutków narcystycznej przemocy. Wpadli w ręce podobnych jemu, w ten sam cykl przemocy. Tu, w tym wypadku jest to bardziej bolesne bo przemoc rodziła się na gruncie sumienia, wnętrza i relacji z Bogiem. Wykorzystywał wrażliwość na sprawy duchowe, aby zaspokoić swoje nieuporządkowane potrzeby psychiczne i seksualne.

Zgadzam się. Moim zdaniem duchowość to była metoda, a nie cel. Moim zdaniem on mógł zawsze dążyć do bycia „guru”, żeby wypełniać jakieś własne braki w emocjonalności. Ale pozostałe wnioski w artykule ciekawe. Te o nadzorze nad taką duchowością „oazową”. Czas się temu przyjrzeć. I co pisałam poprzednio. O.P.M. zatruł duchowość wielu ludzi, którzy dziś nie wiedzą czy przekonania, które w nich włożył są teologicznie słuszne czy nie. To też krzywda, dotyczy wielu osób, które nie są teologami, nie potrafią się teraz odnaleźć.

Ło panie, ależ ty masz flow dziewczyno 😉 A tak na serio, jeden z bardziej trzeźwych komentarzy. Proszę państwa, wyłączcie wszelką metafizykę i spróbujcie spojrzeć na tą sytuacje z powierzchni ziemi. Z ojcem Pawłem jest coś bardzo nie tak, przynajmniej na poziomie psychologicznym a prawdopodobnie raczej na psychiatrycznym. Jeśli daliście się oszukać, nie oznacza to, że sprawca ma jakieś zdolności nadprzyrodzone tylko, że nie zauważyliście manipulacji. To nie jest hańba, stać się ofiarą. Przestańcie tylko bredzić o demonach, proszę.

Dzień dobry, czy istnieją jakieś polskie prace/opracowania, w których omawia się „perversion narcissique”? Jeśli tak, czy mogłaby Pani je wskazać/polecić? Byłbym bardzo wdzięczny.

Tak, związek (pseudo)mistyki z perwersjami/ekscesami seksualnymi wydaje się istnieć. Można tu wymienić przypadki Rasputina czy bhutańskiego Drukpy Kunleya; nawet doświadczenia uznawana ze przejawy „czystej” mistyki bywają wyrażane (wcale nierzadko) przy odwoływaniu się do symboliki erotycznej ,a dawno temu już van deer Leuv utrzymywał, że doświadczenie mistyczne to doświadczenie seksualne tylko, że na innym poziomie (nieco popdobnie pisał Eliade)

Świetny tekst. Bardzo utrudnia jednoznaczny osąd przestępców w rodzaju Pawła M. OP. Takie pogmatwane szczerości, manipulacji, kontroli i wykorzystania jest chyba jedną z cech dewiacji. Czy taki człowiek jak M. panował nad sobą czy był zdolny do innego postępowania z ludźmi którzy mu ufali? A co do mistyki to już samo słowo duchowość budzi moje wątpliwości. Przecież każdy chrześcijanin jest mistykiem jeśli się modli, a jeśli z wiarą przyjmuje komunię to jest wielkim mistykiem. Muszą być jakieś kryteria autentyczności przeżyć religijnych.

ograniczone zaufanie i przyjazna osoba 'z zewnątrz’, która zweryfikuje subiektywny ogląd sytuacji (to mogą być też rodzice). Spowiedź najlepiej u duchownego spoza grupy, przynajmniej od czasu do czasu

Zauważ, że autor powyższego artykułu jest filozofem i teologiem. Może ktoś o wykształceniu ścisłym jest mniej podatny na „ględzenia charyzmatyczne”, ale może też jest mniej zdolny do zrozumienia zaistniałej sytuacji, zauważenia jej złożoności, a bardziej skłonnyc sprawę trywializować i redukować problem do „właściwego” wyboru kierunku studiów.

OK, napisałem swój komentarz, bo mnie ta sytuacja strasznie zirytowała. Spotkanie z bijącymi Autora kobietami to w ogóle jakaś alternatywna rzeczywistość. Oczywiście artykuł jest bardzo dobry, i dużo wyjaśnia.

@Wojtek Wykształcenie ścisłe mówisz? Coś w tym jest, ale popatrz na taką historię 'Piękny umysł’ o nobliście z ekonomii John Nash’u. Albo, dla tych co uwielbiają mówić, że homoseksualizm jest głównym grzechem, który należy tępić – polecam historię samobójstwa Alana Touringa, co każdy informatyk wie kto to jest i jaki miał wybitny wkład w tę dziedzinę. O obydwu postaciach powstały filmy.

Nash był chory, jednak w błyskotliwy sposób zdał sobie z tego sprawę. Mnie chodziło raczej o podatność na skrajną manipulację innych osób. Ostatecznie, podobno Heisenberg mimo że pracował dla Rzeszy, to opóźniał kluczowe programy…

Nie moge odpowiedziec na post @Wojtek z dziś godz.18.08 (poniżej), więc odpwiadam sobie. Nie zawsze piękne umysły służą dobrej sprawie. Taki Ulam służył nauce w projekcie
Manhattan w Los Alamos. A że przy okazji to wspierało badania nad najbardziej niszczycielska bronią to inna sprawa. A co do Heisenberga – to o.Maciej Zięba na łamach Więzi miał niesamowicie trafne intuicje związane z zasadą nieoznaczoności. Może z antybohaterem tego artykułu też zadziałała zasadza nieoznaczoności Heisenberga? Ty, Wojtek… może lepiej rozmawiać tym szyfrem na prywatnym mailu?

chętnie przeczytałbym co o. Zięba pisał o Heisenbergu. Jego kazania były – moim zdaniem oczywiście – o kilka poziomów bardziej interesujące niż o. Pawła (wysłuchałem parę minut kazań o. Pawła dostępnych w necie, być może odbiór osobisty w trakcie nabożeństw był inny, ale – jak ktoś słusznie zauważył – złoto powinno świecić nawet w zatłoczonym tramwaju). Dlatego bardzo mnie smuci, że w kontekście obecnej sprawy, o. Zięba może być zapamiętany w sposób negatywny, na co absolutnie nie zasłużył. Co do rozmowy mailowej, to dobry pomysł: wojtek333@intmail.pl

@Wojtek cd dyskusji powyzej.

https://wiez.pl/2020/10/09/jan-pawel-ii-pedofilia-i-zasada-nieoznaczonosci/

Tutaj O.Zięba pisał o zasadzie nieoznaczoności Heisenberga i problemie pedofilii oraz roli Jana Pawła II w tym kontekście (wysłałam Ci też na priv). Bronił tego pontyfikatu, ale nie mówił,
że świety i inteligentny, to znaczy bezbłędny. Wojtek, też słuchałam rekolekcji O.Zięby, jasne że miał świetne intuicje na granicy fizyka/wiara. Ale nie mam takiej pewności (zasada nieoznaczoności ;-)) czy równie dobrze rozeznawał życiowe problemy, oraz czy miał wszystkie dane z odpowiednią precyzją
(też zasada nieoznaczoności).

Pozostawiam bardziej kompetentnym czytanie tego artykułu i dyskusji pod nim w kontekście problemu, którego dotyczy artykuł Sebastiana Dudy. Nie czuję się kompetentna, nie znałam osobiście (poza słuchaniem rekolekcji) O.Zięby. Też cenię Jego dorobek. Nie zapytamy Go już niestety ani o te sprawe,
ani o zasade nieoznaczoności. Ale On już ma pewno jasność w jednej i drugiej kwestii.

dziękuję! 🙂 co do o. Zięby, to wybitne osoby mogą mieć problemy np. z codziennym administrowaniem. Nie chodzi mi o usprawiedliwianie tej konkretnej decyzji, choć nie znamy wszystkich okoliczności przy jej podejmowaniu, tylko na spojrzenie na dorobek człowieka per saldo. No nic, za jakiś czas pewnie komisja opracuje raport, ale nie sądzę żeby jego szczegóły – ze względu na ew. drastyczność sprawy – były dostępne szerokiej publice.

Wojtku, tzw. umysły ścisłe też padają ofiarą przemocy ze strony narcyza-psychopaty, tyle że być może w ich przypadku będzie to raczej promotor pracy naukowej lub jakiś biznesowy guru innowacji, które są zrozumiałe tylko dla nielicznej grupy (sekty?) specjalistów. Popularyzatorzy tematyki przemocy narcystycznej często wspominają o tego rodzaju praktykach w firmach np. z Doliny Krzemowej (bo koniec końców tutaj też często chodzi o to, aby start-upowi i innowacyjnej idei oddać tzw. wszystko). Swoją drogą, poznałam kiedyś doktorantkę na wydziale chemii czy biotechnologii… która w czasie wolnym gorliwie uczestniczyła w egzorcyzmach i tzw. mszach o uzdrowienie, przekonując wszystkich, że nawet jeśli uczestnikom tych spotkań potrzebny jest przede wszystkim psychiatra, to przecież publiczny egzorcyzm im nie zaszkodzi (bo a nuż opętał ich diabeł)…

jeśli się uprzeć i wziąć mój pierwotny komentarz na poważnie, to chodziłoby w nim, że adepci nauk ścisłych i inżynieryjnych mają tendencję do silniejszego obiektywizowania rzeczywistości niż osoby z zapleczem humanistyczno-społecznym, tak to ujmujmy. Nie jest to z mojej strony żaden przytyk, bo wszystkie te kierunki są potrzebne i nie ma mowy o mówieniu, że ktoś jest lepszy lub gorszy. Co do podatności na manipulację, to jest to zapewne bardzo indywidualna sprawa, gdzie wiele zależy np. od dzieciństwa i młodości, ogólnego stanu psycho-mentalno-fizyczno-intelektualnego w momencie próby manipulacji, itd. Mnie ciekawi, czy są pewne granice manipulacji, przy których pojawia się granica 'non possumus’. W tym kontekście, chętnie przeczytałbym obszerniejszą relację którejś z dziewczyn, które były wtedy w centrum wydarzeń, i m.in. okładały Autora niniejszego artykułu pięściami przy wtórze wulgaryzmów. Kiedy zdały sobie sprawę z tego, że były przedmiotem manipulacji, co je skłaniało do konkretnych zachowań, niekiedy wysoce ekscentrycznych, itd.

Tak, podatność na manipulację jest sprawą indywidualną. Psychologowie mówią m. in. o takich przyczynach, jak podkopana samoocena (dzieciństwo, wychowanie itd.) w połączeniu z naturalną dla młodej osoby potrzebą dokonania bądź przeżycia czegoś wyjątkowego w życiu (tutaj mamy na gruncie wiary i religijności, ale to może być kariera zawodowa, naukowa lub relacja uczuciowa z drugim człowiekiem , wszelkiej maści idee przekształcające się w ideologie, a nawet praca charytatywna…). Pobudki bywają więc bardzo szlachetne, a młody człowiek z naiwnością, głową pełną ideałów i poboznych frazesów bez pokrycia („Bóg Was/nas posyła do czegoś wyjątkowego, Bóg chce żebyś XYZ bla bla bla), młodzieńczą energią z jednej strony a z drugiej brakiem wiedzy o świecie i doswiadczenia, tudzież nie w pełni wykształconą kora przedczołową staje się idealnym celem tego rodzaju działan. Popularyzatorzy wiedzy o przemocy narcystyczno-psychopatycznej oraz moje własne doświadczenia przerabiane na terapii (przemoc narcystyczna w kilkuletnim związku oraz ze strony pedagoga kontekście uczelnianym) sugerują, że można latami trwać w sytuacjach, które w oczach zewnetrznego obserwatora są co najmniej absurdalne. Myślę, że w przypadku tego rodzaju sekty jest jeszcze trudniej, bo prześladowca ma swoich akolitow, którzy w razie potrzeby zaczną „nawracać” kogoś, kto się zaczyna dystansować, ewentualnie oczerniać tych, którzy mu w tym pomagają (mówiąc np. że przemawia przez nich szatan). Podobnie jak toksyczne relacje w pracy czy w związku, taka sytuacja może trwać latami i musi się wydarzyć coś szczególnego, aby jednostka zmieniła osąd dotyczący sytuacji. Obawiam się, że w przypadkach skrajnego zmanipulowania nawet doświadczenie gwałtu nie dostarczy od razu argumentu za odejściem (w toksycznych związkach uczuciowych też często nie wystarcza). Swoją drogą, dywagacje o tym, jak to możliwe, że ofiary tak długo były w to uwikłane nie pomaga tym osobom i działa na te nie destruktywnie wzbudzając w nich toksyczne poczucie wstydu, winy oraz nieadekwatności (podczas gdy w pierwszej kolejności powinien je odczuwać sprawca oraz ci, którzy latami przymykali na to oko, ograniczając się co najwyżej do szczeniackich żartów o damskiej bieliznie znajdowanej w salkach klasztornych).

@Wojtek i Marzena: Pomimo, że się spieracie – to mam wrażenie, że bronicie tego samego. @Wojtek mówi, że racjonalnie myślacy się nie dadzą tak łatwo wkręcić, bo to wszystko co o.Paweł M. wyprawiał – to wbrew rozumowi. A @Marzena mówi,
że obiektywny ogląd sytuacji, właśnie racjonalny, z zewnątrz taką mistyfikacje pobożności zdemaskuje. Nie zgodzę się w jednym z @Wojtek, że humanista ma mniejsze szanse w zetknięciu z kimś kto manipuluje, niż umysł ścisły.

Natomiast, myślę że w trójkę jestesmy w stanie się zgodzić, że wyjście z takiej patologii i zdemaskowanie jej odbywa się poprzez racjonalny ogląd z zewnątrz tych absurdów. Dodam, że mi ciarki po plecach lecą jak tu jeszcze ktoś opowiada o demonach i opętaniu – bo zaraz wrócimy w sferę absurdów i po dokonaniu egzorcyzmów (najlepiej zaocznych, jak to jeden biskup radzi) sprawę rozwiążemy na forum i wszystkich uzdrowimy.

tu już się nie spieramy, bo mechanizmy opisane przez Marzenę są dość uniwersalne i nie podlegają specjalnej polemice. Ja jednak posuwam się dalej, i próbuję pytać o granice manipulacji w sytuacjach skrajnych. Podobno nawet osoby w silnej hipnozie nie są w stanie dokonać czynów, które są w drastycznej sprzeczności z ich przekonaniami / sumieniem (chodzi np. o zabójstwo). Piszę to trochę w kontekście tej nieco perwersyjnej sceny okładania Autora pięściami z wykrzykiwaniem wulgaryzmów. Przyznaję, że to mnie trochę zaszokowało.

Natomiast uprę się, że nauki ścisłe są – przynajmniej w pewnej mierze – bardziej odporne na manipulacje niż humanistyczne. Słynny podręcznik do fizyki autorstwa Landaua i Lifszyca napisany podczas głębokiej idealistycznej manipulacji społecznej, jaką był komunizm w ZSRS jest wciąż aktualny i może być stawiany w jednym rzędzie z Feynmana wykładami z fizyki. Nauki ścisłe nie poddały się też innym modnym nurtom idealistycznym, jak choćby postmodernizm z bablaniem Derridy i Chomskiego.

Dziękuję za ten artykuł. Ułatwia on zrozumienie dlaczego działania Pawła były tak skutecznie desktruktywne.  Prowadził on ze swymi „klientami” coś w rodzaju odwrotności terapii, wszczepiając im dzięki fascynacji swą osobą, swe chore myśli prowadzące do równie chorych zachowań. Dłuższe odziaływanie tego procesu wydawało się wypaczać osobowości – to takie terapeutyczne K2.
 
Przerażające jest, że Paweł stał sie w ten sposób centrum tożsamości dla wielu osób. Rozumiem reakcje ludzi, którzy po separacji z Pawłem nie mogli się pozbierać, on psychologicznie stał się ich częścią. To drastyczne przekroczenie granic, gdzie gwałt fizyczny jest dopełnieniem psychicznego i dlatego to prawie niemożliwe przed nim się obronić. Bardzo głęboko współczuję wszystkim poszkodowanym, zostali pozbawieni wszelkich mechanizmów obrony. 

” W pewnym momencie jedna z uczestniczek podbiegła do mnie i uderzyła mnie w twarz. Zaczęła wrzeszczeć: „Skurwysynu, po coś tu przylazł?!”. Inne dziewczęta też okładały mnie pięściami po plecach, wykrzykując słowa modlitw na przemian z wulgaryzmami. Tłukły mnie i policzkowały. Byłem kompletnie zdezorientowany. Nie wiedziałem co robić: oddać tym pogrążonym w amoku kobietom razy? Krzyczeć? Spojrzałem na Pawła. Stał w kącie, patrzył na mnie pełnymi jakiegoś triumfu oczyma i… chichotał. Zachęcał kobiety, by dalej „wyrzucały szatana” ze mnie.”
O matko, to brzmi jak opis wręcz klasyczny opętania 🙁
Tak myślę, że opis czegoś takiego w Lewisa w „Listach starego diabła do młodego” byłoby powodem otrzymania przez młodego diabła nagrody.

~ Marzena Danuta: Wie Pani, bylbym ostrozny z ta klasyfikacja „opetanie”. Niektorzy beda sie teraz wymadrzac mowiac o tzw. misterium iniquitatis (tajemnica nieprawosci), zpychac odpowiedzialnosc na diabla (jak ci ksieza z filmow Sekielskich) czy bawic sie w taka czy inna metafizyke. Juz kilka razy wspomnialem w komentarzach zdanie Arendt po procesie Eichmanna: „Zlo jest tak banalne!” Paweł M. w swoich mistycznych eksperymentach przekroczyl cienka, czerwone linie. Jego prowincjalowie i przelozeni (od o. Zieby i o. Konopki poczawszy, nie liczac setek wspolbraci) z roznych wzgledow (wygodnictwo, glupota, zaniedbanie, strach, obojetnosc – podkresl wlasciwe, podkresl wszystkie?) nie postawili mu tamy. Taki jest stan na dzien dzisiejszy. W naszych rekach jest przyszlosc, czy czegos sie z tego nauczymy…

Ależ nie spycham jednoznacznie „na diabła” winy- wolną wolę dostaliśmy od Boga. I znowu odpowiem ukochanym Lewisem:
” Diabeł popiera wszystkie skrajności z wyjątkiem skrajnego poddania się Bogu.”
oraz „Istnieją dwa równe i przeciwne sobie błędy, które mogą być popełnione przez ludzkość odnośnie demonów. Pierwszy, to niewiara w ich istnienie. Drugi, to wierzyć i być aż zanadto i niezdrowo nimi zainteresowanym.”.
I o opętaniu mówiłam odnośnie opisanego „bicia w imię Boga” z niecenzuralnymi słowami wykrzyczanymi przez te biedne dziewczyny, które wierzyły , że robiły to „dla Boga” + rechot z boku, gdy patrzył na to o. Paweł.

Wystarczyło, że tym kobietom zostało wmówione aby tak mówiły. Paweł napawał się jak widać tym widokiem. On czerpał niemałą satysfakcję z poczucia władzy i kontroli jaką sprawował. Nawet te akty seksualne były tego przykładem. Gwałty kontrolą i dominacją, te inne „niby dobrowolne” modlitwy to kontrola nad sobą – on mówił, że nie czuje pożądania… Narcystyczna przemoc, jednym słowem, a raczej dwoma

Mnie też kojarzy się to z jakąś formą demonicznego zniewolenia.
Oczywiście może być to „tylko” jakaś wyuczona metoda pseudo-terapeutyczna o korzeniach charyzmatycznych. Dziewczyny naśladowały mistrza. Jednak biorąc pod uwagę dużą ilość poważnych, niemoralnych czynów w tej wspólnocie, których sprawcą był o. Paweł M., nie przekreślałbym wpływów demonicznych. Nie jest to żadne zwalanie odpowiedzialności na diabła, bo to człowiek musi mu na to jakoś przyzwolić. I głównym kryterium sprawdzania autentyczności kwestii duchowych w Kościele była i jest moralność albo heroiczność cnót. Jeśli tego brakuje, to żadne charyzmaty, objawienia nie mogą być uznane.
Sprawa zaniedbań przełożonych to ważna sprawa, ale inna niż próba dociekania duchowej i psychologicznej genezy tych zajść. Mnie bardziej interesuje ten drugi aspekt, błędnej duchowości ojca Pawła, skąd on czerpał inspiracje, bo wygląda na to, że pewnien styl „charyzmatycznej” duchowości nadal istnieje w wielu przyparafialnych wspólnotach, choć niekoniecznie dochodzi do takich nadużyć.

@Krzysztof
” skąd on czerpał inspiracje”

Ewidentnie z ruchów pentekostalnych. A te ruchy skąd ? Obawiam się, że z dalekiego wschodu.

Bełkotanie tego co mi do głowy przychodzi i nazywanie tego „mówieniem językami” jest cokolwiek infantylne.

Nigdzie w Biblii nie ma nic na temat, że języki jakimi uczniowie w Dniu Pięćdziesiątnicy zaczęli mówić, to był jakiś bełkot. Wręcz przeciwnie, to były języki obce a nie „guganie” jak niemowlę.

Dz. 2, 4-8:
„I wszyscy zostali napełnieni Duchem Świętym, i zaczęli mówić obcymi językami, tak jak im Duch pozwalał mówić. Przebywali wtedy w Jerozolimie pobożni Żydzi ze wszystkich narodów pod słońcem. Kiedy więc powstał ów szum, zbiegli się tłumnie i zdumieli, bo każdy słyszał, jak przemawiali w jego własnym języku. «Czyż ci wszyscy, którzy przemawiają, nie są Galilejczykami?» – mówili pełni zdumienia i podziwu. «Jakżeż więc każdy z nas słyszy swój własny język ojczysty?”

Wyraźnie Pismo mówi: ” każdy słyszał, jak przemawiali w jego własnym języku”

To zjawisko, które jest upowszechniane nie jest żadnym charyzmatem ani żadnymi „językami” tylko zwykłym bełkotaniem po to aby inni stojący obok byli „pod wrażeniem” jaki to dar na nich spłynął…
To też jest manipulacja bo potem inni też zaczynają się tak zachowywać aby udowodnić że też są „wybrani”.

Panie Jerzy2 Pentakonstalizm wywodzi się z anglosaskiego protestantyzmu a dokładnie ze wspólnoty kwarków także mamy tu do czynienia nie tyle z dalekim wschodem co z dalekim zachodem. Osobiście postrzegam ten mistyczny ruch jako wynik amerykańskich wpływów kulturowych oraz posoborowych zmian w Kościele Katolickim.

@Filip
Aż tak się nie zagłębiałem skąd to zjawisko się wzięło ale faktem jest, że religie wschodu także uskuteczniają tego typu zabiegi jak „zaśnięcia”, „języki”, „drgawki” i inne.
Kto był pierwszy ? Kwakrzy czy może hinduizm ?
To jest do sprawdzenia.

„Już w pierwszych dniach urzędowania w Gdańsku arcybiskup [Wojda] chciał ukryć, że ks. prałat Andrzej Czerwiński został wydalony z kapłaństwa oraz że w procesie kanonicznym został on skazany za czyn „cudzołóstwa z osobą nieletnią”.” hahahahahahahahaah

Myślę że często w różnych grupach modlitewnych jesteśmy poddawanii manipulacji tyle że zazwyczaj prowadzący uzyskują uznanie, autorytet, satysfakcję i nie prowadzi to do tak drastycznego krzywdzenia ludzi. Ale gdy ktoś każe modlącym zamknąć oczy i powtarzać za nim to już jest manipulacja, jeśli młodemu kleryków zabiera się komórkę, odcina od internetu , znajomych i rodziny to jest to manipulacja, podobnie jest z niektórymi praktykami w nowicjatach. Gdyby to nie było w Kościele to często powiedzielibyśmy że mamy do czynienia z praktykami sekciarskie mi.

Też nie podoba mi się kiedy podczas kazań czy nauczań, ktoś niemal WYMUSZA jakieś zachowanie jak wspomniane zamknięcie oczy. Ale z drugiej strony nie każda prośba o zamknięcie oczy jest manipulacją. Może być to całkiem pomocne, by na przykład się wyciszyć.
A nowicjusze i klerycy dobrowolnie wstępują do zakonów, w których muszą się liczyć z jakimiś formami odcięcia się od świata, umartwienia itd. Niekoniecznie zaraz wszystko jest motywowane chęcią kontroli i psycho-manipulacji.

Wierzę, że opublikowanie tego tekstu musiało być dla autora trudnym doświadczeniem. Nie mogę jednak zrozumieć, dlaczego po doświadczeniu wspólnej „modlitwy” z grupą z Wrocławia, autor nie zawiadomił prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, nie mówiąc już o powiadomieniu władz zakonu.

Na tym właśnie polega psychomanipulacja. Przyjmuje się punkt widzenia innej osoby nie zdając sobie z tego sprawy. Wszyscy uwikłani w relację z Pawłem mieli potrzebę lojalności względem niego. Miał on zdolność przekierowania na siebie ich uczuć religijnych. Początkowa ufność w autorytet przedstawiciela Zakonu Kaznodziejów został umięjętnie zagospodarowana. Dlatego to nie jest sprawa jednej osoby zaburzonej, a instytucji, której postrzegana wiarygodność umożliwiła tę manipulację.

Chciałbym, żeby władze kościelne sprecyzowały wyraźnie zakres wszelkiego rodzaju rozmów, kierownictw duchowych a nawet spowiedzi, po przekroczeniu którego zaczyna się niebezpieczna patologia. Trzeba wykluczyć mechanizm polegający na wywoływaniu w człowieku poczucia winy i proponowaniu „lekarstwa”, bo to jest najlepsza droga do nadużyć. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy ludzie, zwłaszcza młodzi lub pogubieni, szukają w osobach duchownych mentora i lekarza dusz, jednak zbyt często są dodatkowo ranieni, wpędzani w poczucie winy, manipulowani i wykorzystywani. W trakcie rozmów sami dają swoim dręczycielom informacje, które są potem wykorzystywane przeciwko nim. Każdy powinien być ostrożny przekazując „wrażliwe” dane na swój temat, bo mogą się nimi niegodziwie posłużyć nieuczciwi lub zwyczajnie niekompetentni duchowni. Niestety nie każdy jest tego świadomy, dlatego granice powinny zostać określone odgórnie, co pozwoli na konstatację, że dany ksiądz lub „ojciec” posuwa się za daleko w swojej „posłudze”. I nie chodzi mi wyłącznie o takie „grube” przypadki jak opisane w artykule, ale o codzienność. Np. moja kuzynka rozchorowała się ze stresu przeżytego z okazji 1 spowiedzi. Pytam: Jakie grzechy może mieć dziewięcioletnia dziewczynka? W jakim celu te dzieciaki są od małego dręczone? I jeszcze jedno: W chrześcijaństwie nie ma miejsca na różnego rodzaju guru,prowadzenia itp. Jest tylko jeden Nauczyciel.

Być może w ogóle byłaby do przemyślenia praktyka spowiedzi indywidualnej u dzieci młodszych niż, powiedzmy, 15 lat – jak pokazują ujawniane w ostatnich latach nieprawidłowości, jest to sytuacja sama w sobie ryzykowna i zagrażająca dla psychicznego i duchowego rozwoju dziecka…

Również i chrzest w wieku niemowlęcym jest sytuacją samą w sobie ryzykowną i zagrażającą psychicznemu i duchowemu rozwojowi dziecka, które w wieku kilkunastu lat może odkryć w sobie niewiarę i czuć się przymuszaną konsekwencjami wyboru, który został za niego podjęty.

Popieram Panie Karolu.
Ale w dzisiejszych czasach trzeba już pójść znacznej dalej.
Jakże ryzykowne i zagrażające psychicznemu rozwojowi dziecka jest zmuszanie do rozpoczącia nauki szkolnej wieku 6,7 lat, kiedy w wieku kilkunasatu lat może odkryć w sobie niechęć i brak zainteresowania algebrą i czuć się przymuszony konsekwencjami wyboru, który nie był dziecku dany.
Albo jeszcze gorzej wmawianie chłopcu, że jest chłopcem, kiedy w wieku kilkunastu lat może odkryć, że zawsze był dziewczynką.
Zdecydowanie popieram, że powinniśmy się wstrzymać ze wszystkimi wyborami aż do pełnoletności, nic dziecku nie sugerować, nic nie uczyć, nic nie wymagać, tylko czekać cierpliwie aż samo weźmie odpwiedzialność za siebie.
O zgrozo! Jak można mówić dziecku, że Bóg istnieje, jeśli później odkryje, że się z tym nie zgadza. Albo jak można mówić dziecku, że Bóg nie istnieje, jeśli później odkryje, że jednak istnieje.
Zostawić dzieci w spokoju, a nie molestować je wiedzą, moralnością i wiarą.

Doceniam sarkazm ale z katechumenatu zrezygnowano zakładając że to rodzice po chrzcie przekażą dziecku wiarę i przez wieki tak się działo. Czy dzisiaj chcząc dziecko zakłada się przekaz wiary przez rodziców? Wątpię. Częściej mamy do czynienia z uroczystym ruałem religijno rodzinnym i nic z niego nie wynika. Po za tym odbiera się człowiekowi możliwość podjęcia fundamentalnej decyzji o swoim nawróceniu ukoronowanym przyjęciem chrztu. To trochę tak jak było z małżeństwami aranżowanym i przez rodziców.

off-topowo a propos algebry: w Stanach zdaje się chcą wprowadzić model braku dyskryminacji dotyczący matematyki. Np. stwierdzenie, że podany przez ucznia wynik 2+7=15 jest błędny, oznaczałby dyskryminację. Ciekawe, co na to np. most albo budynek który jest w planach budowy – czy też się dostosuje do tego typu poprawności.

Panie Krzysztofie, przyznaję – całkowicie zburzył Pan moją argumentację tym zabawnym, a inteligentnym porównaniem wiary z matematyką. Nie mam nic do dodania. Nawrócę się, wkrótce po raz pierwszy od lat przystąpię do spowiedzi. Dzięki Panu jestem innym człowiekiem. A teraz idę sobie czytać tygodnik 'Sieci’, pan pewnie już na bieżąco z ostatnim numerem, wie Pan, to numer z tym fajnym felietonem porównującym brak wiary z odrzucaniem praw matematyki.

brak chrztu zagraża zbawieniu (np. w przypadku przedwczesnej śmierci). Abstrahuję w tym momencie od obszernej dyskusji dokąd idą dusze dzieci zmarłych bez chrztu przed okresem rozeznania.

Tradycja Kościoła zna pojęcie chrztu krwi i chrztu pragnienia. Bogu bardziej zależy na zbawieniu naszych dzieci niż nam samym.

@Czesław, to prawda, ale oba rodzaje chrztu nie odnoszą się do przypadku dzieci zmarłych bez chrztu przed wiekiem rozeznania. Dlatego św. Tomasz OP wprowadził pojęcie limbus puerorum…

https://pl.wikipedia.org/wiki/Otch%C5%82a%C5%84

Można ew. próbować argumentować z chrztem pragnienia – tzn. chrztu tych dzieci pragnie, niejako w zastępstwie, Kościół. Oczywiście, sakramenty są wiążące, natomiast Pan Bóg nie jest związany / ograniczony sakramentami.

Brak chrztu zagraża zbawieniu, ale przecież o to chodzi, prawda? 🙂

Limbus puerorum to pomysł który nigdy nie stał się częścią nauczania Kościoła. Przecież Kościół wierzy w możliwość zbawienia wyznawców religii niechrześcijańskich patrz Nostra Aetate. Do IVw. chrzest dziecka był wyjątkiem

@Czesław. I przed NA też – np. ciekawy przypadek teologa Feeneya i Pius XII:

https://opoka.org.pl/biblioteka/T/TD/praca_nad_wiara/oskarzenia.html

zresztą, wynika to m.in. z Listu Rz 2.

Natomiast dogmatycznie – chrzest jest konieczny do zbawienia: KKK 1257-1261, a 1261 w szczególności co do dzieci zmarłych bez chrztu. Wtedy nie mówimy o możliwości, czyli innymi słowy – jeśli małe dziecko umrze ochrzczone, to wierzymy że jest zbawione, a jeśli umrze nieochrzczone, to wierzymy że jest możliwe że jest zbawione.

Wojtku , nie mówię że czymś niewłaściwym jest chrzest niemowląt tylko że możliwe jest nie udzielanie im chrztu aż same zdecydują się na wiarę w Chrystusa. Za czasów św. Pawła chrzczono po wyznaniu wiary. Niektórzy twierdzą że określenie „ochrzczony wraz ze swoim domem”zakłada chrzest dzieci ale to nie znaczy że niemowląt. Chrystus zbawił również tych, którzy nigdy Go świadomie nie odrzucili a chrztu nie przyjęli wyznawców innych religii a nawet ateistów VAT II. Nowy Testament pokazuje chrzest jako następstwo nawrócenia. A cała katolicka teologia chrztu zakłada że człowiek przyjmuje go świadomie. Kościół nigdy nie zmienia swojego nauczania, nawet jeśli je zmienia. Gdy zawraca to robi to tak szerokim łukiem żeby pasażerowie tego nie zauważyli a czasem nie widział tego nawet pilot.

@Czesław: Rozumiem Twój punkt widzenia, ale jako katolik regularnie praktykujący go nie podzielam. Gdybym miał dziecko (na co się niestety na razie nie zanosi), to chciałbym by od możliwie wczesnego momentu życia rosło i rozwijało się w świetle Bożej łaski. To dobrze, że Kościół doszedł do tej decyzji, jak i do szeregu innych (np. post Eucharystyczny trwający godzinę, a nie cały dzień do przyjęcia Komunii św., itd.)

Nawiązując do postu eucharystycznego to zastanawiające że św. Pawłowi wystarczało by przestrzec przed obżarstwem później wprowadzano konkretne przepisy, podobnie z innymi postami czy ze świętami. Ciekawe dlaczego nastąpiła taka zmiana kościelnej mentalności. Św. Paweł miał chyba więcej zaufania do rozstrzygnięć dyktowanych sumieniem niż prawem.

@Wojtek
” (np. post Eucharystyczny trwający godzinę, a nie cały dzień do przyjęcia Komunii św., itd.)”

Czy ja wiem czy to tak dobrze ?
Równie dobrze można zejść do 1 minuty postu Eucharystycznego.
Cóż to za różnica czy 60 minut czy jedna ?

@Wojtek
Akurat post Eucharystyczny bardzo przydałoby się wzmocnić. Post pozwala odczuć, ze czeka się na coś ważnego i się na to przygotować. Obecny post godzinny (do przyjęcia Komunii, a nie rozpoczęcia mszy), to żaden post i widać to w postawach wielu osób, które przyjmują Komunię jakby w przelocie łykały cukierka. 🙁

Poza tym post nigdy nie trwał cały dzień, bo w dawnych czasach nie było mszy wieczornych.

@Jerzy2 @Monika: Trudno mi podjąć polemikę lub zgodzić się z Wami ze względu na prywatę – chodzę do kościoła zwykle wieczorem (na 20 lub 19:30). Z jednej strony jest jakaś racja w tym co piszecie, a z drugiej jest sporo osób, które przystępują do Komunii św. codziennie, i zaostrzenie wymagań mogłoby być w tej sytuacji pewnym utrudnieniem – może to i dobrze, a może nie, bo większość tych osób bardzo poważnie traktuje ten Sakrament.

Co postu każdy może go praktykować dowolnie. Nie są potrzebne żadne zarządzenia.

no więc dokładnie. W ogóle wymagania są teraz bardzo łagodne – raz w tygodniu Msza św., raz w roku – spowiedź, dwa dni w roku – post ścisły, itd. To taki poziom, od którego można startować w górę z swoimi praktykami.

Panie Kornelu zgadzam się, że duchowny może się posunąć za daleko i zranić penitenta albo osobę, której udziela kierownictwa duchowego. Ale jak można sobie wyobrazić spowiedź bez poczucia winy?
Spowiedź nigdy nie jest czymś przyjemnym i w zależności od osobistej wrażliwości można ją przeżyć bardzo źle.
Osobiście spowiadając się setki razy u dziesiątek księży, nigdy nie natrafiłem na sytuację, że ksiądz przekroczył jakąś niedozwoloną granicę. Ale przed niemal każdą spowiedzią czuję mocny dyskomfort. Zmierzenie się ze własną grzesznością z założenia nie jest pozytywnym doświadczeniem.

Panie Krzysztofie, jest oczywiste, że żal za grzech jest jednym z warunków dobrej spowiedzi. Nie chodziło mi o brak poczucia winy, tylko po pierwsze o to, żeby konfesjonał nie stawał się salą tortur a kapłan gnębicielem katującym penitenta a po drugie, żeby informacje uzyskane w trakcie spowiedzi, zwłaszcza z tak wrażliwych dziedzin jak np. erotyka, nie były wykorzystywane przez wilki w owczych skórach do nawiązywania chorych relacji z upatrzonymi ofiarami.

Szanowni Państwo, osobiście sądzę że ludzie powinni za wszelką cenę unikać spowiadania się u księży których znają osobiście. Wydaje mi się że może być potencjalnie czymś złym sytuacja gdy twój kapłan-kolega bądź „kierownik duchowy” zna twoje intymne wady i ułomności. To mój taki szósty warunek dobrej spowiedzi.

Dzieci jak najbardziej mogą mieć grzechy. Wbrew pozorom dzieci bywają bardzo okrutne, np. w stosunku do innych dzieci, czy do zwierząt. I świetnie zdają sobie z tego sprawę. Wiedzą co zrobić, żeby koleżance było przykro i się popłakała.

Pani Moniko, oczywiście takie sytuacje mają miejsce, ale rozwiązania należy szukać w rozmowie z dzieckiem przeprowadzonej przez rodziców lub wychowawców. Sakramenty to dla kilkuletnich dzieci za trudna sprawa.

Artykuł ciekawy i robi wrażanie autentycznego co mnie martwi to sam autor który jest specjalistą od „Gender” – pozostawię to bez komentarza,

Przez 20 lat uczestniczyłem w życiu różnych wspólnot charyzmatycznych i maiłem okazję widzieć różnych ludzi którzy wchodzili w życie w Duchu Świętym ale kończyli w ciele – jedne z liderów odnowy obecnie prowadzi klub dla homoseksualistów i sam jest w związku homoseksualnym, inny porzucił zonę i dziecko i związał się kochanką itd … ale czy te przypadki przekreślają cały Ruch Charyzmatyczny ? Nie , byłem też w Wyższym Seminarium Duchownym gdzie też spotkałem homoseksualistów, ludzi złośliwych, oszczerców itd ale też dobrych i wspaniałych ludzi więc wylewanie dziecka z kąpielą jest błędem

10 przykazań i być ostrożnym, Ufać Jezusowi a ludzi sprawdzać i obserwować – czy nie naciągają na pieniądze, czy nie maja problemów z seksualnością, czy manipulują, czy kłamią itd niestety zło chce zniszczyć każde dobro przez swoich ludzi wykorzystując ich wady, ks Paweł stał się tym z czym walczył czyli złem i nosicielem zła, niestety też miałem z nim kontakt i próbował tych samych sztuczek ze mną jak z autorem tekstu „masz zło w oczach” itd

Panie Jacku, gender to nauka. Nauka o roli płci w kulturze. Ta rola jest różna właśnie w zależności od kultury. Natomiast czym innym jest ideologia gender. Proszę to umieć rozróżniać.

Czyli ten artykuł zmobilizował Pana jedynie do tego, żeby wylać odrobinę nienawistnego jadu na osoby homoseksualne…Powiem jak mąż Jadzi, czyli Lesio z „Rodziny zastępczej”: Przymało, przymało… Mam dobrą radę, niech Pan zajmie się sobą, własną kondycją moralną, duchową, egzystencjalną i nie ocenia innych zbyt pochopnie i bez związku z Dobrą Nowiną. Bo ta droga nieustannego węszenia czarnego luda niczym nie różni się od tej, którą szedł/idzie o. Paweł. I to jest droga donikąd.

Nie dość, że nie wie Pan czym jest gender i zamiast się dowiedzieć, że jest to nauka o funkcjonowaniu płci powtarza Pan uprzedzenia, które szerzy KEP, to dodatkowo jest Pan homofobem.

Tego równiez sie boję i mimo zobaczenia tych rzeczy nie przestanę być praktykująca katoliczką. Mnie też nie da się dłużej zatrzymać przy psycholach. Po prostu kiedy przestajemy czuć się wolni i zaczynamy się źle czuć – czas się odciąć od danej grupy. I nawet – żyć „bez wspólnoty” , w wielkiej wspólnocie Kościoła.

Pani Moniko, Panowie Krzysztofie i Karolu, nie chodzi mi o to, że dzieci „nie mają grzechów”. Ani też o to, by wychowywać je poza wiarą i doświadczeniem religijnym. Natomiast sytuacja spowiedzi indywidualnej w wypadku dziecka ośmio- czy dziewięcioletniego jest sytuacją nie tylko opresyjną – takie się zdarzają w całym życiu, szkoła jest dobrym przykładem – ale i wysoce ryzykowną. Dziecko rozmawia bez świadków, o najbardziej intymnych sprawach, z osobą wyposażoną w autorytet, ale już niekoniecznie w kompetencje psychologiczne, a nawet w zwykłą empatię, do tego często poważnie zaburzoną. I często nie może nikomu opowiedzieć o tym doświadczeniu – nawet najbliższym – bo wmawia mu się, że tajemnica spowiedzi obowiązuje także penitenta / penitentkę. To może być niszczące i to sprzyja nadużyciom – przykładów mieliśmy w ostatnim czasie wystarczająco dużo.

Pani Pauliene.
Z całym szacunkiem, ale nie mogę się zgodzić z Pani opisem spowiedzi.
Po pierwsze, nie używałby słowa opresja (dziś modnego i nadużywanego) mające znaczenie uciemiężenia ani do doświadczenia dziecka w szkole czy podczas spowiedzi.
Po drugie, księża mają przygotowanie psychologiczne, mają empatię (jak większość ludzi), a na pewno nie są, jak Pani pisze, „często poważnie zaburzeni”.
Rzeczywiście, jeśli się ma takie zdanie o księżach, to nie tylko dzieci nie powinny się do nich nigdy zbliżać, ale ktokolwiek.
Jeśli Pani nie chce, aby Pani dzieci się spowiadały to proszę ich tam nie posyłać. Moje dzieci spowiadają się u księży, których ja znam i sam się spowiadam, mam do nich zaufanie. Oczywiście nie da się wszystkiego przewidzieć, ale z takim podejrzliwym poglądem na świat, to każdy człowiek to potencjalny manipulant a może psychopata.
Oczywiście trzeba być ostrożnym, ale jak to się mówi „nie dajmy się zwariować”.
Pozdrawiam

Spotkalem zarowno Pawla M, jak i Autora, i jestem jednak zaskoczony ze Autor dal sie tak 'wkrecic’ (jak to sie popularnie mowi), zwlaszcza ze doradza – i sugeruje, miedzy slowami swoich zalow o braku teologicznego przygotowani terapeutki – wlasna lekture Pisma, komentatorow, apokryfow, a nawet uznanych herezjarchow jako remedium. Jest to o tyle wlasciwe, ze w ogromie zarowno subtelnosci, jak i przewrotnosci jakie mozna spotkac w tej lekturze, proste tezy ojca Pawla M. traca jakiejkolwiek sila.
Przykladowo: Pawel M twierdzil, ze talent w przypowiesci o talentach jest symbolem wielkiej milosci Boga bo 'talent to byl wielki majatek w starozytnosc’. Czy sw Dominik by tak powiedzial, czy sw Tomasz by tak napisal…? Przeciez to banalne.
Przy zetknieciu z tego typu osobami pomoc moze zapisywanie ich slow, by ponownie odczytac je w innej sytuacji: czy zachowaja swoj czar w zatloczonym tramwaju? Nie? No to nie jest to zloto, bo ono blyszczy wszedzie.
Dodatkowo – pamietajac zdumiona odpowiedz pewnej dziewczyny zmierzajacej do kosciola duszpasterstwa na moje pytanie 'coz sie dzieje w kosciele?’, w oburzonym stylu 'jakzebym mogl nie wiedziec’ (a przeciez wielokrotnie zauwazywsz przy powrocie do domu swiatlo w kosciele poznym wieczorem, i to swiatlo przy drzwiach zamknietych od wewnatrz, moglem byc ciekawy), sugeruje mieszanie czlonkow takich grup z obcymi, badz rotacje uczestnikow przy pomocy losowan przynajmniej raz na miesiac. Dla ciekawskich, ostatecznie sie na nocne spotkanie dostalem (mialo ono cos z sabatu czarownic wokol kozla w swej strukturze), ale bylem ignorowany, wiec juz nie wrocilem.
Obawiam sie, ze grzechem zarowno Pawla jak i jego sluchaczy byl grzech szatanski, pycha. I te pyche wybrancow czyli electi holubili nawzajem w sobie.
To sklonnosc do pychy pchala ich ku sobie (Autor tez powinien to wziac pod uwage). Opieram to zdanie zreszta na kontakcie z jeszcze jednym wychowankiem Pawla M we Wroclawiu, ktory w srodowisku objetnym religijnie, jednakze bez wrogiego nastawienia, machal przed nosami ludzi ostencacyjnie rozancem, prowokujac 'A co ? Razi was to, co ? A co? ’. No coz, moze staral sie nasladowac pierwszych chrzescijan w swej ostencacyjnosci prowokujac przesladowania (ktorych nie bylo), a moze tylko bylo to cwiczenie duchowe w celu umacniania wiary.
Niemniej ojciec Zieba moze wlasciwie rozpoznal problem z pycha u Pawla M, wysylajac go do hospicjum dzieciecego.
W swej bliskosci miedzy nauczycielem a sluchaczem, struktura organizacji Pawla przypomina nieco manichejska czy katarska herezje, gdzie perfecti (doskonali) nauczali credenti (wierzacych), uzasadniajac to miedzy innymi niebezpiecznymi slowami Szaula z Tarsu (powszechniej znanego jako sw Pawel), ze 'dla czystych wszystko jest czyste’, a wiec i antynomia babrania sie w kazdym grzechu.
Byloby wznowieniem tradycji ich wlasnego zakonu gdyby dominikanie podjeli ten watek HEREZJI, czego im szczerze zycze, bo do tego zostali powolani, a nie do grania na gitarach. Zreszta, jak juz stwierdzil Focault, pisanie o religii jest o wiele bardziej zajmujace niz pisanie o seksie.

Prawda, dałem się „wkręcić”. I co z tego, że mam dziś inną świadomość, większą wiedzę, ostrożniejszą wiarę? Kto poza Pawłem spoglądał na mnie, gdy miałem lat 18-20-23? Pan? Mimo wszystko jestem rad, że Pana wtedy nie spotkałem. Kto w tym wszystkim ma „ducha pycha”? Zostawiam Pawła, proszę myśleć o sobie.

Dziękuję za podzielenie się swoimi doświadczeniami. Czy zechciałby napisać o tym czy rodzice mogą jakoś chronić swoje dzieci, również te nastoletnie i wchodzące w dorosłość przed manipulacją w kontekście religijnym? Czy katecheza szkolna ma tu coś do zrobienia?

Panie Sebastianie, wiele Pan przeszedł. Jest Pan bardzo silnym człowiekiem, bo poradził sobie z tak trudnym wątkiem w sposób konstruktywny. Jeden Pan Bóg wie, co Pan czuł, np. podczas egzorcyzmowania czy innych „zabiegów”. Jak delikatny i kruchy jest człowiek…jak bezbronny i ufny… wszystko do czasu.
Nosimy skarb w glinianych naczyniach aby z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas. Bóg pysznym się sprzeciwia a pokornym łaskę daje.

Czyz nie lepiej wiedziec niz wierzyc?
Imie 'Szaul’ zamiast Pawel jest obecnie uzywane, gdy chce sie podkreslic zydowskie elementy w nauce Paula, jak i to ze byl 'zydowskim Apostolem’ (tak jakby inni Apostolowie Zydami nie byli), czyli jest to troche odkrecanie legendy Pawla jako Apostola Pogan w sensie jego priorytetow: zamiast Pawlowego 'Poganie, a moze i Zydzi’ dostajemy Szaulowe 'Zydzi, a moze i poganie’.
Moim zdaniem jest to reakcja na pojawienie sie Zwojow z Qumran, a w szczegolnosci na interpretacje Roberta Eisenmana, ktory zidentyfikowal Pawla jako jednego z glownych opponentow wspolnoty z Qumaran i jej 'prawowiernego nauczyciela/kaplana’, znanego tam po prostu jako 'Klamca’.
Poniewaz Wspolnota z Qumran nalezala do obecnie niemalze wygaslego nurtu 'judeochrzescijanstwa’ (ktore twierdzilo, ze Jezus przyszedl tylko do Zydow, aby wiec zostac chrzescijaniem nalezalo najpierw zostac Zydem), dowartsociowanie Pawla jako Zyda jest forma reakcji na tresci przedstawione w qumranskich zwojach.
Aby zilustrowac wage problemu, prosze sobie wyobrazic pozbawiony Nowy Testament pozbawiony osoby Sw. Pawla.
z zdrugiej strony, gdyby judeochrzesijanstwo wygralo, problem antysemitizmu zniknal by automatycznie, gdyz wszyscy chrzescijanie zostaliby Zydami.

Osobiscie nigdy nie moglem zrozumiec, jak Apostol ktory nigdy nawet nie spotkal Jezusa, zostal praktycznie najwazniejszym apostolem jedynie na mocy prywatnej wizji (a wiec ostatecznie na mocy prywatnego swiadectwa, niczym Pawel M.)

A w ogole puscili pani komentarz Magdaleny z dnia 28.03.2021 11:56, ktory ma jednoznaczny charakter ad personam wobec mnie, wyszydzajac moje starania o zrozumienie wsrod czytelnikow. Ten komentarz absolutnie nic nie wnosi, uzwajac prawdziwych informacji w celu ironizowania.
W zwiazku z tym wyciecie 60% mojego wlasnego komentarza ma charakter podwojnych standardow.

Jestem zaskoczony, ze uzywaja Panstwo podobnych, magiczno-kabalistycznych argumentow, w stylu 'bez imienia nie istniejesz’,
Dodam, ze podpisuje sie moim imieniem.
Niemalze nikt inny nie podpisuje sie imieniem ani nazwiskiem, dlaczegozbym wiec ja mial to robic?
Co wiecej, imie i nazwisko nie identyfikuja nas jednoznacznie, czyni to dopiero numer Pesel.

Ja krytykowalem wylacznie Autora tego tekstu, dokladnie w ten sposob w jaki krytykuje sie 'podmiot liryczny’ czy 'narratora’ w tekstach literackich: w oparciu o nie i w ich kontekscie. Nie wiem wiec, co upowaznilo Panstwa do uznania moich komentarzy jako ad personam, skoro ani razu nie padlo w nich imie 'Sebastian Duda’, a i parokrotnie dalem do zrozumienia ze odnosze sie wylacznie do sytuacji tak, jak zostala ona wykreowana w przedstawionym tekscie.

Żeby wyjaśnić czytelnikom, na czym polegało przekraczanie przez Pana granicy ad personam, należałoby przytoczyć te komentarze – a tego czynić nie będziemy. Zostaje słowo przeciwko słowu.
W gronie stałych komentatorów na Więź.pl często przewija się postulat pisania wyłącznie pod imieniem i nazwiskiem. Taka formuła zdecydowanie podnosi poziom komentarzy. Wciąż się na nią nie zdecydowaliśmy. Ale rozważamy.

Dodam, ze ta sytuacja ironicznie ilustruje problem dotyczacy Pawla M: krytyka z zewnatrz nie jest przyjmowana w imie obrony milosci wlasnej krytykowanych.
Nie liczy sie tresc krytyki, a kto ja przedstawia. Jestem rowniez niemal pewny, ze nawet gdybym podal pelne dane osobowe, krytyka ta zostalaby zdezawuowana, tym razem jako 'nieobiektywna’ badz 'prywata’.

Powtarzamy, że powodem skasowania pewnej części Pańskich komentarzy było co innego niż Pan twierdzi. Sam Pan zażądał skasowania ich w całości.

Mój komentarz nie miał na celu wnosić czegokolwiek – był reakcją na to, w jaki sposób wyszydził Pan Autora tekstu. Pański, moim zdaniem, też niczego nie wnosił ponad to, aby pokazać Autorowi jaki to był/jest słaby (w porównaniu do Pana, rzecz jasna). Bardzo mnie Pana wynurzenia zdenerwowały – był kompletnie nie na miejscu – i cieszę się, że Moderator mój komentarz puścił.

Zazadalem skasowania w calosci, gdyz wycieli Panstwo wiekszosc, i tekst zatracil swoj sens, na przyklad poprzez wyciecie fragmentu dlaczego uwazam za sluszne pierwsza decyzje dominikanow o niezglaszaniu sprawy do prokuratury pozostawione uwagi o paternalizmie panstwa/kosciola stracily swoja kotwice. Jesli Panstwo chca, moge ten skasowany tekst powtornie wkleic, za wyjatkiem pierwszego zdania, ktore mozna (choc nie trzeba) bylo uznac za uwage ad personam poza kontekstem tekstu. Wtedy tez kazdy bedzie mogl ten tekst osadzic i wyrobic sobie zdanie.

przerażające. sekta w sekcie spowodowała, że ten biedny człowiek jeszcze tą sekte broni. obrzydliwe.

całe życie mówiłem że nie ważne w co wierzysz, szanuje to. nie potrafie już. jak traktować poważnie ludzi, którzy zranieni bronią swojego oprawce? należy im pomóc, należy im się szacunek, ale nie legitymizowanie i poszanowanie dla instytucji która to tuszuje, akceptuje, przykrywa, a co ucieka oku owieczką kościoła, także STWARZA takie sytuacje.

jestem apostatą. szaznuje was ludzie, nie szanuje waszej wiary. nie można szanować zła.

Napisałem już parę postów pod tym artykułem, a zapomniałem o najważniejszym, czyli…
Panie Sebastianie, dziękuję za tak bardzo osobisty, ale wiele wyjaśniający (zatem potrzebny) całą sytuację artykuł. Czytam go uważnie już drugi raz, żeby bardziej zrozumieć ten proces manipulacji psychologicznej.
Właśnie przy drugiej lekturze zdałem sobie sprawę, ile publikacja tego artykułu może (tak mi się wydaje) Pana kosztować.

Panie Sebastianie, dołączam do przedmówców. Bardzo dziękuję za podzielenie się z nami tak osobistym i traumatycznym doświadczeniem. Dzięki Pana tekstowi jestem w stanie krytycznie spojrzeć na zakon, któremu kiedyś zaufałam. Wierzę, że te publikacje przyczyniają się do konstruktywnych zmian, aprzyszłość przyniesie Panu stosowny rodzaj zadośćuczynienia. Pozdrawiam.

Też bardzo Panu dziękuję za to osobiste wyznanie. Myślę że pomoże wielu ludziom. Mi pomogło.

Polecam czytającym ten komentarz tekst autora „Mistyczne wodzenie na pokuszenie” (https://wiez.pl/2020/09/09/mistyczne-wodzenie-na-pokuszenie/).

W tym miejscu pozwolę sobie też polecić krótką konferencję zmarłego niedawno śp. Włodzimierza Zatorskiego OSB, który mówi m.in.:
„Zupełnie fundamentalną sprawą dla nas jest poznanie kim my naprawdę jesteśmy (…). I to co mówię tutaj [o poznaniu] po owocach, co Pan Jezus odnosi do innych, ja przede wszystkim odniósłbym do siebie”
https://youtu.be/j_rn-3lwYgw?t=575

Myślę, że kluczową sprawą w zakresie „nowych ruchów” jest kwestia rzetelnej superwizji, której właściwie nie dyskutowaliśmy. U Dominikanów wciąż obowiązuje model „super duszpasterza” Można wymieniać: o. Pawłowski, o. Góra, którego Paweł był zresztą wychowankiem i pewnie wiele innych postaci dużego kalibru, które faktycznie pchały ten wóz wiary do przodu, tworzyły liturgię, obrzędowość, pieśni itd. Bez nich nie byłoby tych Dominikanów, których znamy. Takie osoby dostawały ogromną swobodę zakonną, właściwie żyły poza ścisłymi regułami konwentu, bo uważano, że działalność duszpasterska jest ważniejsza. Pewnie jest, jeśli nie skręci w niebezpieczne klimaty, które już nie są kanonem KK i zahaczają o herezje. Tak się stało w przypadku Pawła.

Uważam, że grupy duszpasterskie powinny być poddawane okresowej superwizji na poziomie duszpasterza, ale też uczestników. Powinny to przeprowadzać kompetentne osoby z określonym doświadczeniem duszpasterskim, psychologicznym, być może spoza danego zgromadzenia. A być może jeden poważny wypadek to wcale nie tak dużo, jak na skalę działań dominikańskich.

@TS Eliot Podzielam spostrzeżenia i dołożę własne.

Oprócz wspomnianych w powyższym artykule sylwestrowych zlotów duszpasterstw były organizowane wakacyjne zjazdy duszpasterstw szkół średnich w Jarosławiu (1994-1996). Przyjeżdżała młodzież z całej Polski (od Szczecina do Prudnika, od Gdańska do Hermanic) ze swoimi duszpasterzami. Była piękna liturgia, fajne towarzystwo, ciekawe warsztaty (muzyczne, śpiewu gregoriańskiego, dziennikarskie, lektura Ojców Kościoła itp.) i rekolekcje w nurcie charyzmatycznym, które o.P.M. prowadził ze „swoją ekipą” z Poznania. Mnie może pomogło to, że już wcześniej w liceum spotkałam się z charyzmatykami, choć pamiętam też co najmniej kilkanaście osób z różnych duszpasterstw w Polsce, które czuły się wówczas pogubione, doświadczyły duchowego i psychicznego zamieszania.

Wiem, że już podczas tych rekolekcji ludzie rozmawiali ze swoimi duszpasterzami, mówili o swoich doświadczeniach i niepokojach. Duszpasterze tłumaczyli, wyjaśniali, uspokajali – czyli już w 1994 mieli jakąś wiedzę, że te doświadczenia przerastają młodzież (abstrahując od patologii P.M., choćby dlatego, że jak mówił jeden z duszpasterzy: „Odnowa [charyzmatyczna] jest dla ludzi po maturze”). Czy jednak o.P.M. dostał od nich jakiś feedback? A jeśli nawet, to czy mogli mieć na niego realny wpływ? Te głosy młodzieży nie przełożyły się, o ile mnie pamięć nie zawodzi, na to, żeby któryś z duszpasterzy osobiście uczestniczył w rekolekcjach, był tam ze swoją młodzieżą. Może to taki duszpasterski savoir-vivre, że nie wypada? A może nieświadome założenie w rodzaju „odnosisz duszpasterski sukces, to ci ufamy”?

Teraz jesteśmy mądrzy o perspektywę ponad ćwierćwiecza (!), a wtedy – znam to z autopsji – byliśmy „najlepsi”, mieliśmy „największe duszpasterstwa w galaktyce”, płynęliśmy na falach odnowy duszpasterstwa, wreszcie swobodnego po czasach komuny. Większość duszpasterzy była „osobowościami”. Przygotowywała się również pokoleniowa zmiana wewnątrz prowincji (kapituła w 1998 wybrała prowincjałem o. Macieja Ziębę), w której duszpasterskie sukcesy mogły stanowić niemały argument.

W każdym razie za rok podczas „spotkania duszpasterstw” odbyły się drugie rekolekcje, za kolejny – trzecie. Uczestniczyły w nich co roku dziesiątki ludzi, wówczas 16, 17, 18-latków. Treści głoszone przez o.P.M. dryfowały w stronę heterodoksji – pamiętam, że w 1996, rozmawiając w kilkuosobowym gronie z o.P.M. zwróciłam mu na to uwagę. Nie było rzeczowej dyskusji. Dowiedziałam się „tylko”, że „jestem zamknięta” i „sprzeciwiam się Duchowi Świętemu”.

Oddziaływanie o.P.M. dotyczyło zatem nie tylko Poznania i Wrocławia. Sama Wspólnota św. Dominika miała także swój oddział w Jarosławiu, choć o.P.M. nie przebywał wówczas w tamtejszym klasztorze. A uczestnicy wakacyjnych rekolekcji z całej „dominikańskiej” Polski? Może byłoby warto we wszystkich klasztorach dominikańskich (i parafiach podominikańskich – jak Prudnik) opublikować podobne ogłoszenia jak w niedzielę 28.03. w parafii dominikańskiej na Służewie?

Paweł był wtedy właśnie wtedy takim „super duszpasterzem” młodego pokolenia. Mówiło się o jego osiągnięciach, zapraszało na rekolekcje, wyjazdy. Starzy „super duszpasterze” powoli schodzili na boczne tory. Miał pełną swobodę i szerokie pole działania.

Uważam, że Dominikanie jako organizacja zawiedli, bo nie można zostawić 30 paro latka, bez nadzoru z grupą jeszcze nieukształtowanych młodych ludzi i podkochujących się w nim dziewcząt, nawet jak się jest „bożym wariatem”, bo z takimi określeniami się też spotkałem. To „boże wariactwo” skręciło całkowicie w złym kierunku, a prawdopodobnie można było temu zapobiec, na bieżąco korygować i poddawać formacji lub po prostu odsunąć od tej pracy. Potem wkroczyły pierwotne potrzeby seksualno dominacyjne i całość się potoczyła ku tragedii.

Znam Pawła, jestem jego równolatkiem i nie wierzę, że od początku było to działanie wyrafinowanego przestępcy psychiczno-seksualnego. Niestety trochę tak jest, że, jak pojawiają się możliwości, to z czasem człowiek zacznie je wykorzystywać. Nie każdy, ale duża część tak. Doszła jeszcze boska projekcja i wytłumaczenie zła jako dobra i chłopak się całkowicie zatracił.

A gdzie byli jego współbracia, spowiednicy… no chyba, że się z tego nie spowiadał. Nie chcę Pawła usprawiedliwiać, ale nie tylko on i o. Zięba są odpowiedzialni za tę dominikańską tragedię.

@TS Eliot

Jeśli znałeś PM i jesteś jego równolatkiem, to czy jesteś w stanie pokusić się o jakąś diagnoze, co sprowadziło na manowce herezji i przemocy tego „super duszpasterza” (którego na szczęście nie spotkałam). To jest dla mnie koniec kredytu zaufania „w ciemno” dla zakonu jako całości (sorry),
choć są jednostki, którym ufam. Rozumiem, że komisja jakiś raport po zakończeniu prac przedstawi, który może ale nie musi zostać upubliczniony.

Ale z tych haseł, które się tu pojawiały jak osobowość narcystyczno-psychopatyczna, pseudo-teologia braci Philippe OP, Drukpy Kunley, ruchy charyzmatyczne i zieloświątkowcy, brak superwizji i apodyktyczny prowincjał (jeden z trzech), podatność ludzi na nieracjonalne myślenie (i chyba jakaś zabawa w starotestamentalne zwyczaje, baranki, kozły ofiarne, nierządnice świątynne itd…), może jeszcze jakieś których nie wymieniłam – co byś ocenił jako kilka najistotniejszych, a które są fantazjami osób które PM osobiście nie znały i zdecydowanie te wątki trzeba odrzucić?

Przymykali oko, poniewaz liczyli, ze sprawa nie zostanie naglosniona medialnie a dobrze miec takiego „wladce dusz” w swoich szeregach na wszelki wypadek. To cenny nabytek, w ze po drodze jakies ofiary? Trudno. Wirus pragnie przetrwac za wszelka cene. Niestety sprawa sie sypla medialnie, wiec trzeba bylo sie zabrac odrobine powazniej za seksualnego predatora. Oczywiscie kara odebrania ulubionej porcji porannego cieplego kakao i croissanta nie moze byc wymierzana za to samo 😉 Pawelek peka ze smiechu a bracia modla sie kazdego dnia, zeby Onet przestal o tym pisac a sprawa z siostra szybka sie przedawnila (tak na wszelki wypadek).

Bardzo dziękuję Autorowi za osobisty i mądry tekst. Jest to cenny, bo z pierwszej ręki, opis demonicznej osobowości Pawła M. i jego destrukcyjnej (na wielu poziomach) działalności. Zło jest jednak banalne, nawet tak przewrotne jak u tego drapieżcy i manipulatora. Zastanawia mnie co innego, nie tylko brak superwizji i przykre niedostatki przywództwa u OP.
Jak to jest możliwe, że chlubiący się wysokim poziomem intelektualnym dominikanie tolerowali takiego pajaca? Może i miał jakąś tam magnetyczną siłę, ale czyżby nikt ze współbraci nie poznał się w porę na nim? Wspólnota zakonna nie zdała egzaminu. Dlaczego? Obojętność, znieczulenie, „nie moja sprawa”? Czy infantylizm i „jakoś to będzie”? Jak teraz chodzić do dominikanów i słuchać ich kazań? Kogo oni chcą teraz na- lub pouczać, skoro sami się tak bardzo skompromitowali?
Od dłuższego już czasu uważam, że autentyczne dobro, wiara i miłość występują w większym stężeniu poza Kosciołem hierarchicznym i duchowieństwem. To świeccy żyją prawdziwym życiem. Wchodzą w intymne, głębokie, pełne odpowiedzialności za innych (współmałżonka i dzieci) relacje, konfrontują się z ryzykiem zawodowym i ryzykiem bezrobocia, dżwigają ciężąr kredytów hipotecznych, poddawani są presji codzienności, o jakiej duchowni nie maja pojęcia. Duchowni i świeccy to dwa odległe światy, które się nie zazębiają i nie rozumieją. W innym artykule Więzi o Pawle M. wspomniano o infantylizmie duchownych. Jakże trafnie!
Szczerze mówiąc, nie wiem, jak dominikanie chcą odbudować autorytet. Musieliby ekspresowo dojrzeć. Czy maja do tego odpowiednią motywację i czy w ogóle są w stanie to uczynić?

Chyba zbyt nadużywane jest tu słowo superwizja (pomijam kwestię spowiedzi czy kierownictwa duchowego, bo teoretycznie każdy spowiednik, może narobić szkód w psychice penitenta, jeśli działa w złej wierze czy brak mu wiedzy). Nie jestem specjalistą ale raczej ten termin jest przypisany do działalności typowo psychoterapeutycznej a nie wychowawczej. Duszpasterz młodzieży jest kimś w rodzaju nauczyciela w szkole a nie psychologa, psychoterapeuty. Wydaje mi się, że potrzebne tutaj byłyby raczej regularne kontrole ludzi z zewnątrz, z poza kręgu znajomych duszpasterza, coś w stylu wizytacji kuratoryjnych. Tylko nigdy nie uchroni to powstaniu jakiś wewnętrznych grup, które sprytny manipulator może ukryć przed światem, przed kontrolą. Wydaje się, że wtedy może pomóc tylko wrażliwość ludzi mających kontakt z takimi akolitami, ich znajomych, rodziny. Widząc że dzieje się coś niedobrego muszą czuć wręcz przymus moralny żeby takie rzeczy natychmiast zgłaszać do przełożonych czy jakiejś niezależnej instytucji kuratoryjnej. W sytuacji, gdzie Autor w „modlitwie” zostaje poniżony biciem i wyzywany przekleństwami, powinien zgłosić to niezwłocznie i reakcja powinna być zdecydowana i natychmiastowa. W artykule nie pada wyraźna odpowiedź dlaczego nie zgłosił tego władzom zakonu, komukolwiek odpowiedzialnemu (a może to zrobił tylko nie było reakcji?). Wiemy, że był zdruzgotany i załamany ale czy to oznacza że był całkowicie pozbawiony racjonalnego osądu tego co się stało? Przecież nie był pod stałym „nadzorem” PM, jak grupa wrocławska, więc co stało na przeszkodzie? dawna lojalność? trudno to zrozumieć.

teraz takie akcje by nie przeszły na dłuższą metę. Na tych spotkaniach pojawiały się różne osoby, i na pewno w końcu ktoś by to nagrał i puścił w necie. To jeden z pozytywów postępującej technicyzacji.

Wniosek: nie opłaca się uczęszczać do wspólnot charyzmatycznych. To jak w „Quo Vadis”, nad stawami Aggryppy Tygellin i (sic!) chrześcijański Winicjusz oraz ateistyczny Petroniusz robili uczty na dworze Nerona i odbywały się w namiotach niektóre seanse „rozkoszy”. Czy tak pierwsi chrześcijanie w Rzymie tworzyli pierwsze wspólnoty eucharystyczne czy charyzmatyczne w ten sposób? Wątpię.

Dziękuję za artykuł i proszę autora o rozwinięcie myśli zawartej w słowach „Po kilku latach, gdy wpadłem w ciężką depresję, próbowałem na terapii w Belgii opowiedzieć o kontaktach z Pawłem. Terapeutka całkowicie jednak nie rozumiała religijnego kontekstu (bo od chrześcijaństwa odeszła) i nie chciała go podejmować. Dziś uważam, że było to skrajnie nieprofesjonalne podejście z jej strony. Jestem przekonany, że w dobrej terapii dla osób, które znalazły się w takiej sytuacji jak ja, terapeucie potrzebna jest wiedza teologiczna. Coś takiego zdarza się jednak rzadko.” Konkretnie – jaka wiedza teologiczna zdaniem autora była by potrzebna i co by to miało dać – wiadomo, nie chodzi mi o osobiste (bardziej niż w tym i tak osobistym tekście) wyznanie, lecz wyjaśnienie swojej myśli. Pozdrawiam