Jesień 2024, nr 3

Zamów

Bóg sądzi Kościół, bo jest mu wierny [Korepetycje z Ewangelii, cz. 5]

Msza św. kończąca rekolekcje biskupie na Jasnej Górze 21 listopada 2019 r. Fot. Episkopat.pl

Kościół porzucany przez „wkurzonych” nie ma twarzy Jezusa. To nie odchodzący są zdrajcami. Oni są ofiarami zdrajców.

Starając się myśleć ewangelicznie, możemy powiedzieć, że kryzys Kościoła to Boży sąd nad nim – grecki termin krisis oznacza właśnie osąd, wyrokowanie, rozróżnienie dobra i zła. Przy tym sąd Boży w jego biblijnym rozumieniu stanowi proces oczyszczenia, oddzielenia (krinō) stworzenia od chaosu, który w sobie wyhodowało. Choć mowa o poważnej sprawie i niełatwym doświadczeniu – konfrontacja z własną podłością to rzecz bolesna, zwłaszcza gdy ta podłość weszła mi już w krew – to jednak w istocie Boski sąd nie stanowi dla człowieka zagrożenia.

W Księdze Psalmów można przeczytać: „Niech się cieszą pola i wszystko, co na nich, i niech się cieszą wszystkie leśne drzewa wobec Pana, bo przychodzi – bo przychodzi sądzić ziemię. Będzie sądzić świat w sposób prawy, a ludy według swej wierności” (Ps 96,12-13). Boży sąd nie jest zemstą, lecz terapią. Zgodnie z Boskim poczuciem sprawiedliwości słuszne jest nie „zrewanżowanie się za zło” (por. Mt 5,39), lecz odzyskanie tego, co odebraliśmy Stwórcy: naszej relacji z Nim, naszego serca.

Nie pora na wzniosłe hasła, że oto jesteśmy „znakiem sprzeciwu”, bo jesteśmy raczej tymi, „z powodu których poganie bluźnią imieniu Boga”. Nie czas na świątobliwy niesmak, że piszą nam na murach: „Wy***lać!”, skoro nasza „sól straciła smak”

Marek Kita

Udostępnij tekst

Czytamy o tym w „trylogii” przypowieści z piętnastego rozdziału Łukasza – gdzie Jezus porównuje Boga do pasterza niegodzącego się ze stratą choćby jednej owcy (por. Łk 15,1-7), do gospodyni przetrząsającej dom w poszukiwaniu srebrnej monety (por. Łk 15,8-10) oraz do ojca cieszącego się z powrotu syna-niewdzięcznika tylko dlatego, że ten „zaginął, a odnalazł się” (por. Łk 15,24.32). Jedyny pierwotnie Dobry (por. Łk 18,19) nie chce zostawić stworzeń w ich pogubieniu. Jak zauważa apostoł Paweł, Boska prawość wyraża się w przywracaniu prawości ludziom, co przypieczętowała krew Jezusa (Rz 3,25-26). On na krzyżu utopił wrogość oprawców w swym przebaczeniu, uśmiercił ją „w sobie” (por. Ef 2,16; Łk 23,34a). Posłaniec Miłosierdzia zmienił własne zabójstwo w przymierze krwi.

Bóg sądzi nas „według swej wierności”, oddziela grzesznika od grzechu, bo jest wierny sobie i nam, wierny relacji, którą z nami nawiązał (por. 2 Tm 2,13). Jego sąd budzi lęk tylko w uciekających przed własnym sumieniem: „A to jest sądem, że Światło przyszło na świat, a ludzie bardziej ukochali mrok niż światło (…) Bo dopuszczający się podłości nienawidzi światła, by nie zostały zbadane jego czyny. Natomiast praktykujący szczerość przychodzi do światła, żeby jego czyny okazały się zdziałane w Bogu” (J 3,20-21). Jeśli zacznę funkcjonować zgodnie z prawdą o mnie – zabłąkanym, bezwarunkowo kochanym i poszukiwanym z miłością – wtedy moje zaufanie i powierzenie życia Jezusowi będzie „spełnianiem dzieła Bożego” (por. J 6,28-29)

Komu potrzeba nawrócenia

Czytamy w Nowym Testamencie: „Już pora, żeby sąd się rozpoczął od Bożego domu” (1 P 4,17). Weryfikujący życie kryzys dotyczy w pierwszym rzędzie społeczności „domowników Boga” (por. Ef 2,19), choć ostatecznie nikt przed nim nie ucieknie. Jednak jeśli biblijny autor wiązał sąd nad Kościołem – zbawienny kryzys chrześcijaństwa – z doświadczeniem próby w postaci zderzenia się z nietolerancją lub prześladowaniem, to my dzisiaj nie mamy prawa tak postrzegać swej sytuacji.

Nie przeżywamy próby męczeństwa, lecz doświadczamy konfrontacji z własną winą oraz skutków własnej ślepoty. Jakiś czas temu zwracał na to uwagę, w mądrym internetowym wystąpieniu, diakon Marcin Gajda. Obecna wrogość wobec instytucji Kościoła rzymskokatolickiego nie wynika z jej „posłuszeństwa Ewangelii” (por. 1 P 4,17), lecz wręcz przeciwnie. Zamiast uderzać w ton martyrologii, wypada westchnąć, że „ci, którym wiele dano” (por. Łk 12,48), nie wzięli sobie do serca rady: „lepiej, jeśli to będzie wolą Bożą, cierpieć czyniąc dobrze, niż czyniąc źle” (1 P 3,17).

Nie pora na wzniosłe hasła, że oto jesteśmy „znakiem sprzeciwu”, bo jesteśmy raczej tymi, „z powodu których poganie bluźnią imieniu Boga” (por. Rz 2,24). Nie czas na świątobliwy niesmak, że piszą nam na murach: „Wy***lać!” – bo skoro nasza „sól straciła smak” (por. Mt 5,13), to nadaje się tylko do tego, by ją wy… rzucić. Nawiasem mówiąc, greckie słowo oznaczające „utratę smaku” (mōrainō), ma również drugi sens: „zgłupieć”. A co, jeśli krzyki nielubianych przez kaznodziejów feministek są trzaskiem bicza, który wziął do ręki Jezus (por. J 2,15) – widząc kupczenie swym Imieniem i rozmienianie na drobne mądrości Ewangelii, zmienianej w ideologię?

Jeszcze niedawno część z nas egzaltowała się słowami, że „z Polski wyjdzie iskra…”. Ale nie odrobiono biblijnej lekcji o Jeruzalem. To przecież stamtąd wyszła pierwsza iskra Ducha – jednak ci, spośród których wyszła, „nie rozpoznali pory nawiedzenia” (por. Łk 19,44). Miasto Pokoju (Jeruszalaim) rozminęło się z Księciem Pokoju i gdy Duch Jezusa rozpalał serca w Antiochii, Koryncie i Rzymie, Jerozolima zaczęła być „deptana przez pogan” (por. Łk 21,24). Dziś, gdy mnóstwo ludzi w Ameryce Łacińskiej, Afryce i na Filipinach chłonie żar proroctwa o Jezusie Miłosiernym, w ojczyźnie Faustyny Kowalskiej mamy modę na apostazję… Lecz porzucany przez „wkurzonych” Kościół nie ma twarzy Jezusa. To nie odchodzący są zdrajcami. Oni są ofiarami zdrajców.

Zamiast rozdzierać szaty wobec „cywilizacji śmierci”, powinniśmy rozdzierać serca (por. Jl 2,13), bo śmierć jest w nas. Nie wyjmiemy drzazgi z oka „chorej Europy” mając we własnym oku solidną belkę wiary w system, zamiast ufania Bogu. Ortodoksja podszyta lękiem przed herezją i grzechem, skupiona na poprawności myślenia i utrzymaniu zasad, przesłoniła nam Światło życia. Traktowani w przestrzeni kościelnej nie jak domownicy, lecz jak poddani, również na zewnątrz prezentujemy się bliźnim jako ludzie związani prawem i mający innym za złe ich swobodę. Odwołując się do autorytetu Jezusa, powielamy zarazem postawy bigotów („faryzeuszy-hipokrytów”, Mt 23,13), z którymi On był w sporze. Mówiąc, że bronimy Jego Eklezji, wzmacniamy warty na murach więzienia, w którym ją zamknięto.

Kryzys, który uwalnia

Sąd nad Kościołem, jego kryzys, Boski dopust, żeby „głodni sprawiedliwości” (por. Mt 5,6) kaleczyli skorupę systemu, a spragnieni Ducha z niej uciekali, to nie atak na Eklezję Jezusa, lecz jej uwalnianie. Siostrzano-braterska społeczność, „zwołana” przez Nazarejczyka, nie jest tożsama ze strukturami, w których tkwi – choć jakieś formy przybrać musiała i choć teraz część z nas boi się, że kontestacja systemu odbiera Eklezji jej „cielesność”, chcianą przez Boga. 

Jednak kościelne Ciało to nie klerykalna piramida. Przypomnijmy, że Nowy Testament uczy o wspólnocie równych sobie dzieci Bożych (por. Mt 23,8-11) – w której jest przestrzeń na rozmaitość charyzmatycznych działań (por. 1 Kor 12,4-7), a „starszyzna” (presbyteroi) pełni rolę moderujących tę aktywność „serwisantów” wspólnego kapłaństwa (por. Ef 4,11-12; 1 P 2,5.9). Pismo mówi też o „synodalnym” podejmowaniu decyzji i o powściągliwości w ustalaniu przepisów: „apostołowie i starsi wraz z całą Eklezją postanowili (…) spodobało się Duchowi Świętemu i nam nie kłaść na was więcej obciążeń, niż te konieczne” (Dz 15, 22.28). 

„Cielesny” konkret Eklezji rodzi się z posługi słowa i sakramentów (por. Mt 28,19; Dz 6,2.4; 1 Kor 10,16-17) oraz praktykowania samopomocy w codzienności (por. Ga 6,2). To wszystko nie wymaga koniecznie złożonych struktur, biurokratycznych mechanizmów, piramidy stanowisk, formalnych zależności. A można wręcz przypuszczać, że nadmierna formalizacja psuje charakter ucieleśniającej Chrystusa wspólnoty (por. 1 Kor 12,27). 

Kościelną instytucję można i prawdopodobnie trzeba uprościć, choć takie posunięcie nie służy „globalnemu” zarządzaniu. Jednak czy ferment królowania Boga w nas (por. Łk 17,21), czyli życie w „prawości, pokoju i radości w Duchu Świętym” (por. Rz 14,17), faktycznie potrzebuje prężnego systemu organizacyjnego? Nie mówiąc już, że z tą prężnością bywa w praktyce różnie… Z założenia „rodzinny” charakter Eklezji (por. Mk 3,34-35) sugeruje fundamentalną dla niej rolę personalnych relacji oraz interakcji, w najprościej zarysowanym schemacie „oficjalnych” ról.

Czy więc nie odpowiada mu raczej partnerska samoorganizacja – z zachowaniem, rzecz jasna, odniesienia do sukcesji apostolskiej? „Cielesność” Eklezji jak najbardziej może mieć, oprócz niezbędnego szkieletu, formę elastyczną, kształtowaną w procesie „współbudowania się” (Ef 2,22) przez wymianę inspiracji i „przechodzenie od prowizorium do prowizorium” (jak to ujmował Brat Roger z Taizé).

Skoro wszelkie struktury są podatne na skostnienie, a każda władza (także charyzmatyczny autorytet) stwarza możliwość nadużyć, to rozsądna wydaje się oszczędność struktur i minimalizacja zakresów władzy. Oraz uczenie wierzących, że absolutnie każdy ma status „królewski” (1 Kor 4,8), że absolutnie nikt nie ma prawa „nadymać się i wynosić nad drugich” (por. 1 Kor 4,6), że każdy może asertywnie wyrażać intuicje własnego sumienia – mając do tego kompetencje „Bożego pomazańca”. Chrzcielne święcenia naprawdę dają każdemu zdolność wyczuwania dróg Ducha, „namaszczenie (chrisma) pouczające co do wszystkiego” (por. 1 J 2,27). 

Oczywiście z drugiej strony nikt nie może sam siebie uznać za nieomylnego („jeśli komuś się zdaje, że coś wie, to jeszcze nie wie, jak trzeba to wiedzieć”, 1 Kor 8,2) i w razie kontrowersji potrzebuje konsultacji – sprawdzenia, czy w słuchaniu natchnień „nie biegnie lub nie biegł na próżno” (Ga 2,2). Ale w przypadkach, gdy jest potrzebna interwencja „starszyzny” (presbyteroi) lub „kuratora” (episkopos) wspólnoty, tradycja apostolska każe im występować z szacunkiem i taktem: „Starszego człowieka nie strofuj, lecz perswaduj mu jak ojcu, młodszym jak braciom; starszym kobietom jak matce, młodszym jak siostrom, z całą czystością” (1 Tm 5,1-2).

Obecny kryzys woła o uwolnienie Eklezji. Ponieważ, wbrew przykładowi „Króla łagodnego” (por. Mt 21,5), postawiliśmy na przemocowy system, potrzebujemy doświadczyć jego rozbicia. Czy nie urzeka nas prostota i autentyczność wielu wspólnot na zlaicyzowanym Zachodzie? Wprawdzie część z nich nie ustrzegła się patologii, ale wynikły one właśnie z klerykalnej mentalności, z mistyki dominacji i podporządkowania.

Natomiast tam, gdzie naprawdę pękł system, gdzie doszło do ogołocenia z prestiżu i władzy, gdzie szanuje się każdą osobę i ufa Duchowi, Eklezja okazuje się podobna do Oblubienicy z Pieśni nad Pieśniami. „Śniada, lecz piękna” (por. Pnp 1,5), ogorzała od podmuchów nieprzyjaznych opinii i spiekoty trudnych warunków, lecz pełna uroku i wdzięku. „Wyłania się z pustyni, wsparta na swym Ukochanym” (por. Pnp 8,5), pojawia się w „postchrześcijańskim” świecie mając oparcie jedynie w Chrystusie.

Stracić ego, odnaleźć duszę

W tym kryzysie jest nadzieja. Rozsypka klerykalnego systemu to nie upadek ścian domu, lecz pękanie lodu na rzece. Potrzebujemy tej katastrofy, żeby nurt życia – Eklezja to styl życia, by powtórzyć cytowaną już myśl Zizioulasa – popłynął z nową siłą, stwarzając wprawdzie ryzyko, lecz pozwalając „wypłynąć na głębię” (por. Łk 5,4), zgłębić prawdziwą tożsamości Kościoła.

Wesprzyj Więź

My, Eklezja, potrzebujemy tej katastrofy – bo jak uczy Chrystus: „Kto znajduje swą duszę, zgubi ją, a kto zgubi swą duszę dla Mnie, znajdzie ją” (Mt 10,39). Richard Rohr rozumie werset o gubieniu psyche jako wskazanie na konieczność śmierci fałszywej jaźni, ego utkanego ze złudzeń, ukształtowanego przez świat. Wydaje się, że można to odnieść także do tożsamości wspólnotowej. Kto znajduje sens Eklezji w klerykalnym systemie, ten gubi duszę Kościoła, ale jeśli – zapatrzeni w Jezusa Ewangelii – zgubimy tę historycznie uwarunkowaną „tożsamość” (za którą wielu chce umierać), znajdziemy Kościół żywy.

W kryzysie jest nadzieja, możemy oddychać spokojnie. Gdy jedni odchodzą, zniechęceni lub wściekli, drudzy skrzykują się na wojnę obronną, a reszta gubi się w dyskusjach o reformie lub milknie skonsternowana – naprawdę możemy „wyprostować się i podnieść głowy” (por. Łk 21,28). W kryzysie jest nadzieja, w nim przychodzi Pan.

Przeczytaj także: Bp Muskus: Każdy pojedynczy akt apostazji powinien być bodźcem do przemiany dla tych, którzy zostają

Podziel się

21
7
Wiadomość

Zastanawiam się do jakiego spadku powołań musi dojść żeby Kościół Rzymsko-Katolicki dopuścił kapłaństwo żonatych mężczyzn, jak w ludzie Izraela. Nie oczekuję rewolucji i kapłaństwa kobiet, ale gdzieś tu na Więzi był artykuł i było wspomniane, że w takiej Irlandii wyświęcono ostatniego roku…. jednego kapłana.

Przesadzone. Nawet jeśli ludzie Kościoła popełnili wiele grzechów i zaniedbań, to nieuprawniony jest wniosek, że ci którzy Kościół atakują mają dobre intencje. „A co, jeśli krzyki nielubianych przez kaznodziejów feministek są trzaskiem bicza, który wziął do ręki Jezus?” Już raczej „Biczem Bożym” jak hordy Hunów prowadzone przez Atyllę. Co nie znaczy, że Atylla pragnął oczyszczenia i uświęcenia Kościoła. „To nie odchodzący są zdrajcami. Oni są ofiarami zdrajców.” Może i są po części ofiarami zdrajców, co jeszcze nie sprawia, że nie są zdrajcami. Nie widzę sensu automatycznego usprawiedliwiania i kanonizowania ofiar. To zaprzeczenie ich podmiotowości. Wtórna wiktymizacja. Zwłaszcza jeśli bycie „ofiarą” jest mocno umowną kwestią. „partnerska samoorganizacja – z zachowaniem, rzecz jasna, odniesienia do sukcesji apostolskiej” to koncepcja bardzo kusząca i warto rozwinąć tę myśl. Bo model realizacyjny może okazać się niezwykle trudny do wymyślenia nawet, a co dopiero do urzeczywistnienia. Słusznie Pan Profesor zauważa, że „każda władza (także charyzmatyczny autorytet) stwarza możliwość nadużyć”, co drastycznie pokazała sprawa o. Pawła M. OP. Ale jeśli będzie się „minimalizować zakresy władzy” to łatwo wpaść w skrajność odmawiania wzięcia odpowiedzialności za cokolwiek…

Eh kolejny pluszowy męczennik. „Hordy Hunów prowadzone przez Atyllę” nie wykrzczyczałyby Ci pod kościołem siarczystych pozdrowień. Jeśli szukasz prawdziwego męczeństwa to wyjedź sobie do Syrii albo Nigerii i przestań użalać się nad wirtualnymi cierpieniami.