Lato 2025, nr 2

Zamów

Wolność ma cenę w języku

Bez wypracowania społecznych norm służących językowemu samoograniczeniu zatrujemy przestrzeń publicznej komunikacji zabójczym smogiem kłamstw, oszczerstwa i pogardy. Może to doprowadzić do wzniesienia wieży Babel, czyli odcięcia sobie możliwości jakiegokolwiek wspólnego działania.

Moi studenci coraz częściej pytają mnie o opinię dotyczącą „dozwolonego użytku języka”. Czy każdy może mówić, co chce i jak chce? Pytają o granice. Adepci polonistyki prawdopodobnie dostrzegają problem z jednej strony w kontekście tego, co słyszą ostatnio podczas protestów Strajku Kobiet (haseł najeżonych wulgaryzmami) czy Młodzieżowego Strajku Klimatycznego (również niewahającego się umieszczać w swoich hasłach wulgarnych słów) oraz w związku z obecnością języka obscenicznego jako środka wyrazu w teatrze, literaturze i filmie. Z drugiej strony – na skutek obserwowanej w sferze komunikacji publicznej nasilonej obecności języka niecenzuralnego: wyrażeń obraźliwych, ubliżających, dehumanizująco-animalizujących inwektyw (oponentów na przykład nazywa się sortem, watahą, moherem, o uchodźcach mówi się, przywołując konotację robactwa), a także wobec toczących się w przestrzeni publicznej dyskusji na temat granic wolności słowa i skutków hejtu w internecie.

W ostatnim czasie – jak nigdy dotąd – płyną też z różnych środowisk głosy z żądaniem, by językoznawcy (np. Rada Języka Polskiego) zajęli jednoznaczne stanowisko wobec nasycenia dyskursu publicznego agresją i wulgarnością. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, bo sprawa w jakimś stopniu leży w zakresie kompetencji polonistycznych. Ma ona wprawdzie związek ze zjawiskami ze swej istoty niestanowiącymi przedmiotu zainteresowania czystego językoznawstwa, jednak przez fakt, że związane są one z etyką współżycia społecznego, wyrażającego się w komunikacji językowej – języka rzeczywiście dotyczy.

Kłopot polega na tym, że zajęcie stanowiska w tych kwestiach wplątuje dziś wypowiadającego się (nawet gdyby tego nie chciał) w konflikt ideologiczno-polityczny – i zwykle odczytywane jest jako deklaracja zaangażowania po jednej ze stron sceny politycznej. Jest we mnie wewnętrzna niezgoda na to, by obawa przed polityczną instrumentalizacją mojej oceny miała stać się powodem milczenia w tej sprawie, choć też żeby było jasne: jako językoznawca przeciwna jestem uwierzytelnianiu doraźnej oceny języka demonstrantów czy artystów, ani też tym bardziej wyrażanej przez środowiska zaangażowane politycznie troski o stan polszczyzny. Te (z prawa i z lewa) lubią ferować w odniesieniu do języka sądy w oderwaniu od okoliczności.

Ocena języka tymczasem musi zawsze uwzględniać kontekst społeczno-kulturowy i pragmatyczny, który dziś szczególnie wart jest rozważenia. Jestem też w innym kłopocie: nie zamierzam nikogo epatować wyrazami obraźliwymi, uznawanymi przynajmniej w pewnych okolicznościach i przez część Polaków za niedopuszczalne; ale też nie umiem odwracać od nich wzroku, udając, że ich w przestrzeni publicznej nie ma. One wszak mogą odsłonić prawdę o nas samych, o współczesnej polszczyźnie i kulturze, w których dokonujących się zmian nie można dostrzec w inny sposób.

Wulgaryzmy, czyli nietradycyjne środki bojowe

Przez ostatnie miesiące nic w języku debaty publicznej, zwłaszcza tej, która toczy się na polskich ulicach, nie budzi takich emocji jak wulgaryzmy. Zupełnie tak, jakby przyszły nagle, niczym nowy wirus, który zaatakował niespodziewanie, zakażając jakąś śmiertelną chorobą język publiczny. Ustalmy więc na początek jedno: wulgaryzmy należą do tkanki języka, a ich używanie ściśle powiązane jest z kontekstem. Prawdą jest, że mogą one służyć (i często służą) obrażaniu drugiego człowieka (nie jest chyba przypadkowe, że czasownik „przeklinać” potocznie oznacza nie tylko używanie wyrazów niecenzuralnych, lecz stosowany jest także jako synonim czasownika „złorzeczyć”), mogą więc być narzędziem słownego poniżenia rozmówcy lub tych, o których się mówi, odzierania ich z godności, w skrajnych okolicznościach nawet – narzędziem werbalnej przemocy, formą językowej napaści.

Z drugiej jednak strony wyrazy wulgarne mogą służyć wyłącznie do dawania upustu niedającym się stłumić silnym emocjom, takim jak nieopanowany gniew, złość, ale też strach, frustracja, bezsilność. Wulgaryzmy nie są wówczas adresowane DO KOGOŚ, lecz używane są W ZWIĄZKU Z SYTUACJĄ. Bywają manifestem niezadowolenia, wyrazem postawy kontestacyjnej wobec rzeczywistości. Wykrzyczane głośno, łagodzą ból fizyczny i cierpienie psychiczne, a nawet zwiększają na nie wytrzymałość, dają też poczucie siły, wzmacniają odwagę1.

Ocena języka musi zawsze uwzględnić kontekst społeczno-kulturowy i pragmatyczny, który dziś szczególnie wart jest rozważenia

Dorota Zdunkiewicz-Jedynak

Udostępnij tekst

Jako osoba pochodząca z wielopokoleniowej rodziny lekarskiej pamiętam rodzinne opowieści o wielkiej klasy i kultury medykach, którzy jednak w sytuacjach granicznych, gdy walczyli o życie swoich pacjentów, stojąc na przykład przy stole operacyjnym, sięgali po słowa mocno nieprzystojne, jakich na co dzień zupełnie nie używali. Czynili to jednak w podobnych okolicznościach (o czym wszyscy wiedzieli) nie z intencją złorzeczenia komuś, obrażania kogokolwiek, lecz dla ukojenia napiętych do bólu nerwów, uśmierzenia skrajnych emocji, słowa tzw. nieprzyzwoite dodawały im siły w trudnej walce.

O ile pierwsze zastosowanie wulgaryzmów powinno podlegać ocenie z punktu widzenia etyki, a może nawet i prawa (stoi za nimi postawa wrogości, pogardy wobec drugiego człowieka, a wulgaryzmy są tu eksponentami lekceważenia), o tyle drugie – może być co najwyżej przedmiotem oceny z punktu widzenia obyczajowego, etykietalnego.

Którą z opisanych funkcji pełnią wulgaryzmy w języku uczestników Strajku Kobiet czy Młodzieżowego Strajku Klimatycznego? Trudno powiedzieć na pewno. Chcę wierzyć, że raczej drugą z wymienionych. Wskazuje na to wiele przesłanek. Demonstranci przekuwają swój gniew, lęki, bunt i frustrację w różne, niespotykane dotąd formy protestowania – uciekają się przy tym generalnie do innej taktyki oporu niż otwarta walka – należą do niej memy, gry językowe, spacer w rytm techno albo disco polo, uliczny taniec. Dopełniają ten rynsztunek nietradycyjnych środków bojowych właśnie wulgaryzmy.

Rewolucja w obrębie słów

Jeśli wulgaryzmy są elementem tkanki języka wykorzystywanym w komunikacji nie od dziś, dlaczego dopiero w ostatnich miesiącach zaczęły budzić tyle kontrowersji i stały się powodem oburzenia wielu? Po pierwsze chyba dlatego, że ze sfery – rzecz by można – intymnej, a przynajmniej prywatnej (gdzie było na nie przyzwolenie społeczne w pewnych okolicznościach – np. nie przy dzieciach, nie przy kobietach), wydostały się w przestrzeń otwartą. Tym samym ostatecznie zniesieniu uległa granica między tym, co prywatne, a tym, co oficjalne. Tymczasem jeszcze do niedawna w sytuacjach oficjalnych (np. w sejmie, telewizji) posługiwanie się wulgaryzmami stygmatyzowało – uchodziło za brak ogłady, oznakę prostactwa, wręcz chamstwa, symptom językowego ubóstwa. Dodatkowo po wulgaryzmy sięgnęły w sferze publicznej kobiety i de facto dzieci (Młodzieżowy Strajk Klimatyczny – ruch młodych przeciw bierności polityków wobec globalnego ocieplenia i zmian klimatu – ma twarz nastolatka, może nawet bardziej ucznia niż studenta).

Kobiety, podobnie jak dzieci, stereotypowo postrzegane są jako bardziej wrażliwe – wedle dotychczasowych norm obyczajowo-grzecznościowych nie wypadało im (ani w ich obecności) używać „brzydkich” słów, nawet w sferze prywatnej. Nie oburzało wszak dziś zatroskanych o stan polszczyzny polityków, a może nawet było jakoś zrozumiałe (akceptowalne?), gdy wulgaryzmy i słowa obraźliwe rozbrzmiewały na zdominowanych przez mężczyzn marszach narodowców, gdy sami politycy (także w znakomitej części mężczyźni) obrzucali się inwektywami, wymyślając sobie od hołoty, kanalii, kurdupli czy pisdzielców. Od kobiety jednak oczekiwało się łagodności – powinna tonizować emocje otoczenia, a nie zaostrzać spory. Dzieci zaś (i ryby) – jak mówi przysłowie – głosu nie mają.

Nastąpił zatem istotny zwrot obyczajowy. Na dodatek towarzyszy mu prawdziwa rewolucja w obrębie nacechowania aksjologicznego samych słów, dotyka ona zresztą nie tylko polszczyzny – obserwowana jest również w innych językach europejskich. Wskażmy tylko najważniejsze jej przejawy.

Wulgaryzmy (nazywane też potocznie przekleństwami), mówiąc najogólniej, odsyłają zwykle do takich sfer, do których odnosimy się z obrzydzeniem lub które napawają nas jakimś lękiem (objęte są jakąś tajemnicą) jako obszary nie dość rozpoznane, a przez to nałożone jest na nie pewne tabu. Do niedawna jako takie właśnie odczuwaliśmy wyrazy związane z seksem (oznaczające same akty współżycia, związane z nimi wydzieliny czy organy biorące w nich udział itp.) albo odnoszące się do funkcjonowania organizmu – do zachodzących w nim procesów fizjologicznych, zwłaszcza wydzielania i wydalania, oraz części ciała, którymi się wydzielin i wydalin wyzbywamy.

Współcześnie seks i fizjologia – mocno odtabuizowane – przestają być sferą obyczajowego zakazu publicznego mówienia o nich. Można o nich teraz mówić otwarcie: na nikim nie robią dziś większego wrażenia telewizyjne reklamy środków na poprawę męskiej wydolności seksualnej czy na dolegliwości związane z nietrzymaniem moczu. Nikogo nie bulwersują nagie kobiece piersi w reklamie glazury, samochodów czy maszynek do golenia. Kto dziś pamięta i rozumie burzę, jaką rozpętała w 1991 r. słynna pierwsza polska reklama podpasek Always, o których grająca w spocie aktorka Anna Patrycy mówiła jeszcze „z pewną taką nieśmiałością”? Kto miałby dziś obiekcje, czy aby na pewno o sprawach intymnych powinno się mówić publicznie albo tym bardziej podawałby w wątpliwość stosowność reklamowania tego typu produktów?

Dewulgaryzacja seksualizmów i fizjologizmów

Skutki językowe zmian obyczajowych przychodzą stopniowo i z pewnym opóźnieniem: wyrazy odnoszące się do wspomnianych sfer zyskują łagodność – zaciera się ich siła ekspresywna, co bywa nazywane dewulgaryzacją. Podobnie stało się kiedyś z niektórymi wyrazami lub wyrażeniami o rodowodzie religijnym, odczuwanymi dawniej jako niecenzuralne, publicznie zakazane, a dziś mającymi walor co najwyżej pospolity („rany Boskie”). Śladem cienkiej granicy między wyrazami profanującymi, uwłaczającymi świętościom a przekleństwami w dzisiejszym tego słowa znaczeniu jest bliskie pokrewieństwo czasownika „bluźnić”,odnoszącego się do świętokradczego użycia języka, z czasownikiem „bluzgać” – oba mają wspólne źródło prasłowiańskie, znaczeniowo związane są z wymiotowaniem (jeszcze dziś do tego obrazu odwołuje się ekspresywne wyrażenie „ktoś bluzga krwią”).

Wydaje się, że współcześnie miejsce – dawniej publicznie zakazanych – wulgarnych seksualizmów i fizjologizmów zajmują stopniowo wyrazy odsyłające do zupełnie nowych obszarów, w odniesieniu do których pojawiają się słowa oficjalnie zakazane nowymi (na naszych oczach kształtującymi się) normami społecznymi. Słowa te dotyczą wszelkiej społecznej inności, np. orientacji seksualnej, pochodzenia etnicznego, rasy, niepełnosprawności i in. Można mieć wrażenie, że dla pokolenia Y i Z bardziej nieobyczajne, a i oburzające, jest posłużenie się w sferze publicznej takimi słowami, jak „pedał” czy „czarnuch”, „Murzyn” albo „ciapaty”, „niepełnosprawny” niż tradycyjnymi wulgarnymi określeniami człowieka nawiązującymi do seksu czy fizjologii.

Najmłodsze pokolenia obserwują na co dzień rozpad tradycyjnych społecznych norm (taśmy z kolejnych afer z udziałem polityków, relacje z posiedzeń sejmowych ujawniają, że publiczne zachowania nacechowane wulgarnością i agresją werbalną przestały być wyróżnikami jakiegoś tylko marginesu społecznego), utwierdza się więc w przekonaniu, że samo także nie musi respektować w komunikacji żadnych ograniczeń, odrzuca też uznawany dotąd wspólnotowy system wartości i obyczaje.

Wypada zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt kulturowo-językowego zwrotu: stała obecność wulgaryzmów w przestrzeni publicznej przynosi modyfikację ich waloryzacji, o czym obrazowo pisał Kazimierz Sikora: „czasem stają się one nieoczekiwanie elementami wartościowania pozytywnego: Widzis, jaki ch..j sk…syn mały! – mówi o swoim dziecku młody góral, z dumą pokazując na swojego syna, który jeszcze nie umie dobrze chodzić, ale już łapie się rączkami styliska wbitej w pniak siekiery i wstaje”2.

Od pewnego czasu wulgaryzmy zaczęły być kojarzone z wysoko pozycjonowaną szczerością i autentyzmem. Ostentacyjnie demonstrowana pospolitość (więc i wulgarność) języka stała się przestrzenią odkrywania WOLNOŚCI OD NORM NARZUCANYCH PRZEZ – KOJARZONY Z OPRESYJNOŚCIĄ – PORZĄDEK SPOŁECZNY.

Polszczyzna nam się kundli!

Głosy językoznawców dotyczące obyczajowo-językowych zwyczajów pokolenia odzyskanej wolności dało się słyszeć przynajmniej od połowy ostatniej dekady XX wieku. Już w 1995 r. podczas Forum Kultury Słowa we Wrocławiu wołał dziennikarz i miłośnik polszczyzny, Andrzej Ibis Wróblewski: „Polszczyzna nam się kundli!”. W atmosferze niepokoju o przyszłość obyczajów komunikacyjnych Polaków rodziła się też w 1996 r. – z inicjatywy Walerego Pisarka – Rada Języka Polskiego. A później powołano do życia kolejne instytucje stawiające sobie za cel ochronę życia publicznego przed możliwymi skutkami obserwowanych zmian w zwyczajach komunikacyjnych: Zespół Etyki Słowa przy Radzie Języka Polskiego, zainspirowany staraniami Jadwigi Puzyniny, czy kierowane przez Annę Cegiełę Obserwatorium Etyki Słowa, afiliowane przy Towarzystwie Kultury Języka.

Gdy Jerzy Bartmiński odbierał w lutym 2016 r. nagrodę „Zasłużony dla Polszczyzny”, podczas krótkiego wykładu w Pałacu Prezydenckim ostrzegał, że pobłażliwość w sferze publicznej dla języka wykluczającego, nienawistnego, wulgarnego bez konsekwencji dla osób nim posługujących się będzie skutkować postępującym liberalizmem zachowań językowych i prowadzić ostatecznie do załamania społecznie akceptowanego dotychczas systemu wartości, w tym uczuć wyższych, jak choćby szacunek dla drugiego człowieka.

Wykrzyczane wulgaryzmy mogą w pewnych sytuacjach łagodzić ból fizyczny i cierpienie psychiczne, a nawet zwiększają na nie wytrzymałość

Dorota Zdunkiewicz-Jedynak

Udostępnij tekst

Można mnożyć nazwiska tych spośród nas – polonistów, którzy problem zauważali już od dawna. Poza przywołanymi wcześniej osobami wymieńmy dla przykładu także Jerzego Bralczyka, Michała Głowińskiego czy Katarzynę Kłosińską. Stanisława Niebrzegowska-Bartmińska – lingwistka z UMCS, by przemówić do społecznej wyobraźni, posłużyła się obrazową metaforą: „Współczesny język może być postrzegany w kategoriach powietrza morowego – jako żywioł niszczący, który pozwala kłamać i insynuować, ironizować i szydzić, poniżać i pogardzać, przeklinać i obrażać, pomawiać i zniesławiać, nawet stygmatyzować i wykluczać ze wspólnoty swoich”3.

Wszystkie te głosy długo pozostawały głosami wołających na puszczy, aż do minionej jesieni.

Chcemy być sobą i mówić, jak się chce

Źródła opisywanego zwrotu obyczajowo-językowego są zarówno nasze – rodzime, jak i zewnętrzne. Doświadczenie nowej wolności, które stało się polskim udziałem po transformacji politycznej 1989 r., wraz z towarzyszącym temu otwarciem się na świat i wielością nadawców na rynku rozmaitych przekazów, przyniosły wśród konsekwencji triumf WOLNOŚCI INDYWIDUALNEJ i prawa do niczym i przez nikogo nieograniczonego wyrażania opinii – niestety nierzadko jednak, jak się później okazało, uwięzionego w potrzasku wulgarności i agresji. Towarzyszą temu odrzucenie autorytetów oraz zmiana w waloryzowaniu potoczności – pozbawienie jej negatywnej oceny, a także kontestacja tradycyjnych norm kultury wypowiedzi. Opisane zjawiska widać w każdym obszarze komunikacyjnym, który jest postrzegany jako przestrzeń swobodnej wymiany myśli, zwłaszcza więc w dyskursie politycznym i internecie. Ten ostatni dodatkowo mami użytkowników pozorem anonimowości i w ten sposób zachęca do opisanych praktyk bez konieczności ponoszenia za nie odpowiedzialności.

Czytelnik zauważy być może, że odwołuję się w tym miejscu do koncepcji Alaina Touraine’a4 – francuskiego socjologa – dotyczącej współcześnie obserwowanej zmiany modelu kultury. Według autora Końca społeczeństw w nowym paradygmacie kultury społeczeństwo nie stanowi już dla jego członków liczącego się kulturowo-aksjologicznego punktu odniesienia. Szerzą się więc praktyki zagrażające – ustabilizowanemu dzięki takim instytucjom, jak rodzina, szkoła, Kościół – ładowi społecznemu, opartemu na wadze tradycji i autorytetu. Jesteśmy świadkami kulturowej transformacji, której najwyraźniejszym przejawem jest rozkład więzi społecznych i towarzysząca mu absolutyzacja INDYWIDUALIZMU. Wszystko podporządkowane jest jednostce, domagającej się swych praw. Wśród nich centralne miejsce zajmuje prawo do jej indywidualnej wolności – ta ma się przejawiać w nieskrępowanym przez społeczeństwo „byciu sobą” (robieniu sobie, co się chce).

Za tym postępuje także posługiwanie się językiem w sposób całkowicie swobodny co do treści i dowolny co do formy. Swoboda ta i dowolność nie wiążą się przy tym dla mówiącego z żadnymi konsekwencjami i ponoszeniem odpowiedzialności. Równocześnie stała konieczność zabiegania o uwagę i zainteresowanie odbiorców sprawia, że za nadrzędną wartość organizującą komunikację językową uważa się ORYGINALNOŚĆ.

Nie jest więc dziwne, że komunikacja wykracza poza społecznie utrwalone normy. Przestajemy kultywować obyczaje i sposoby zachowania językowego tylko z tego powodu, że stoi za nimi autorytet czy tradycja. Postępowanie w zgodzie z tymi ostatnimi postrzegane jest nawet jako opresyjne wobec jednostki.

O języku myśli się także coraz częściej jako o środku mogącym przynieść nadawcy korzyść na wolnym rynku publicznej komunikacji (np. zysk polityczny – w postaci zwycięstwa w wyborach, klikalność w internecie czy, jak to bywa w innych wypadkach, wprost zysk materialny, o czym wiedzą influencerzy – osoby, które za pośrednictwem prowadzonych przez siebie blogów, vlogów, konta na YouTubie lub na portalu społecznościowym stają się liderami opinii, zyskują trwałe relacje z masowymi odbiorcami). Spodziewana dzięki atrakcyjności form językowych gratyfikacja (korzyść, zysk, klikalność, wpływ itp.) stosowana jest jako główny probierz ich doboru w tekstach.

W warunkach polskich, uwolnieni od swego rodzaju państwowego interwencjonizmu językowego w postaci cenzury czasów PRL i wypuszczeni na szerokie wody zmian kulturowych na świecie, nie zauważyliśmy, że swoboda treści wypowiedzi i jej formy, choć jest niekwestionowaną wartością, nie ma jednak jakiejś samoregulującej wewnętrznej siły, która chroniłaby komunikację publiczną przed niepożądanymi skutkami ubocznymi.

Język jak trujący smog

Wolność słowa i prawo jednostki do panowania nad językiem to jednak model teoretyczny. W rzeczywistości idealna swoboda językowa chyba nie istnieje (może podobnie jak nie istnieje doskonała gospodarka wolnorynkowa). Trzeba by jedynie dążyć do osiągnięcia modelowego ideału.

W odniesieniu do wolności słowa można by pokusić się o wyróżnienie dwóch sposobów myślenia o niej. Z jednej strony, można o niej myśleć jako braku przeszkód zewnętrznych w wyborze treści i językowej formy wypowiedzi – to swoista WOLNOŚĆ OD ZAKAZÓW MÓWIENIA NA PEWNE TEMATY I W OKREŚLONY SPOSÓB. Tak rozumianą wolność (nazwijmy ją NEGATYWNĄ) ograniczają tylko jakieś zewnętrzne przeszkody w postaci norm prawnych (np. cenzury), ograniczeń fizycznych, nacisku psychicznego itp.

Z drugiej strony, można jednak postrzegać wolność słowa w kontekście swego rodzaju WEWNĘTRZNEJ KONTROLI CZŁOWIEKA NAD JĘZYKIEM (nazwijmy ją wolnością POZYTYWNĄ). Świadomie możemy wszak wybierać (lub na odwrót: eliminować z własnych wypowiedzi) treści niszczące dobre relacje międzyludzkie, zamykające drogę do porozumienia: krzywdzące innych ludzi, naruszające czyjeś dobro, kłamliwe, oszczercze, dehumanizujące, depersonalizujące, znieważające; mniej lub bardziej świadomie dopasowywać swoje wypowiedzi do obowiązującego konwenansu, kanonu społecznego (lub też z własnego wyboru ich nie respektować). Wszystkie te działania są kwestią wolności wyboru z różnych zasobów języka, z jednoczesnym jednak prawem uwzględniania przy tym wyborze przyjętych przez mówiącego celów, bliskiej mu hierarchii wartości itp. W duchu takiej wolności rezygnuję np. w moich wypowiedziach z inwektyw, bo priorytetem jest dla mnie szacunek dla drugiego człowieka; nie kłamię, nie rzucam na innych oszczerstw, ponieważ wartością nadrzędną jest dla mnie prawda.

Wolność pozytywna przemawia bardziej do tych, którzy czują się zakorzenieni w określonej wspólnocie (w tym ujęciu nie zadowala tylko prawo posiadania przestrzeni wolności nieobarczonej ograniczeniami narzuconymi przez innych). Idea negatywnej wolności słowa bliska jest z kolei tym, którzy widzą siebie w perspektywie indywidualistycznej. Dziś – w związku ze zjawiskami, o których wyżej, perspektywa egoistyczna, ksobna – dominuje.

Pobłażliwość w sferze publicznej dla języka wykluczającego, nienawistnego, wulgarnego będzie prowadzić do załamania społecznie akceptowanego dotychczas systemu wartości oraz osłabienia uczuć wyższych

Dorota Zdunkiewicz-Jedynak

Udostępnij tekst

Polskie doświadczenia ostatniego trzydziestolecia zdają się świadczyć o tym, że język potrzebuje społecznej ochrony.

Z ochroną języka jest może trochę tak jak z ochroną środowiska: jeśli sami jako społeczeństwo – wbrew zasadzie swobody działalności gospodarczej – nie narzucimy sobie ekologicznych ograniczeń, to niebawem stan środowiska na Ziemi będzie dużo gorszy niż dzisiaj, a poziom zanieczyszczenia powietrza okaże się katastrofalny, śmiercionośny. Także bez wypracowania pewnych społecznych norm służących językowemu samoograniczeniu zatrujemy przestrzeń publicznej komunikacji zabójczym smogiem kłamstwa, oszczerstwa, pogardy, szyderstwa. Jeśli nie podejmiemy jakichś działań ochronnych, w niedalekiej przyszłości musimy się liczyć z niepożądanymi konsekwencjami społecznymi. Najdramatyczniejszym scenariuszem jest wzniesienie wieży Babel, w której sami się zamkniemy, odcinając sobie możliwość jakiegokolwiek porozumienia i w efekcie – wspólnego działania.

Nadzieja na przyszłość świata wolnego od skażenia leży w ekoedukacji, podobnie jak nadzieję na zrównoważone wykorzystywanie naturalnych zasobów języka można wiązać tylko z podnoszeniem świadomości co do roli języka w życiu ludzi, nie toczącym się przecież na samotnej wyspie, lecz jednak we wspólnocie.

Choć niezwykle trudno jest wskazać dla wolności słowa bezwzględne granice, nie byłoby dobrze, gdybyśmy zaniechali prób ich wyznaczania na drodze ciągle na nowo negocjowanej umowy społecznej. Nie da się inaczej na przykład stonować napięcia pomiędzy – będącą przejawem wolności słowa – twórczością artystyczną a wolnością religii, konieczny wydaje się tu jakiś społeczny konsensus oparty na dwustronnej empatii. Innymi słowy: dając prawo do swobody twórczości artystom, trzeba też im dawać jasny, pozbawiony jednak emocji komunikat, jakie cechy tej twórczości dają wyznawcom religii poczucie znieważenia.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Warto w otwartej dyskusji negocjować dystynkcje między formułowaniem wypowiedzi krytycznych i znieważających – przy tym nieustannie trzeba brać pod wspólną rozwagę, na ile każdy z nas jest w stanie rezygnować z przysługującej nam INDYWIDUALNEJ WOLNOŚCI wypowiedzi, by przeciwstawiać się promowaniu – rujnujących mosty porozumienia – postprawdy, hejtu, obrażania. Czasem być może jest nawet konieczność, by granice tej swobody były zapisane w prawie. Na przykład wobec fake newsów (wypowiedzi celowo niezgodnych z faktami) trzeba być może zastanowić się, czy wolność słowa w tym wypadku nie powinna być ograniczona przez NADRZĘDNE PRAWO każdego człowieka – prawo do prawdy.

1 O tych właściwościach wulgaryzmów pisał m.in. kognitywista B. K. Bergen w niezwykle ciekawej książce What the F. Co przeklinanie mówi o naszym języku, umyśle i nas samych, tłum. Z. Lamża, Kraków 2019.
2 K. Sikora, Kilka uwag na temat wulgaryzacji i brutalizacji polszczyzny, „Poznańskie Spotkania Językoznawcze” 2016, t. 32, s. 112.
3 S. Niebrzegowska-Bartmińska, Język jak powietrze – ożywcze czy morowe?, w: Ku rzeczom niebłahym, red. J. Chojak i Z. Zaron, Warszawa 2018, s. 61–70; www.etykaslowa.edu.pl/wp-content/uploads/2016/03/J%C4%99zyk-jak-powietrze-o%C5%BCywcze-czy-morowe.pdf [dostęp: 9.02.2021]. [dostęp: 9.02.2021].
4 A. Touraine, Un nouveau paradigme. Pour comprendre le monde d’aujourd’hui, Paris 2005 oraz: tegoż, La fin des sociétés, Paris–Seuil 2013.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2021 jako część bloku tematycznego „Archipelag mikrokultur”.
Pozostałe teksty bloku:
„Wieloświaty. Praktyki kulturowe Polaków”
, Tomasz Szlendak w rozmowie z Ewą Buczek
Jerzy Sosnowski, „Trzeci kryzys fikcji”

Podziel się

Wiadomość