
Obecnie każdy, kto potrafi przygotowywać treści kulturowe i przywiązać do siebie ludzi za pomocą maszyn sieciowych, sam decyduje, jaki jest kanon wewnątrz społeczności, którą zbudował. W związku z tym terminy „piękne”, „eleganckie”, „dobre” nie mają już dziś wspólnego desygnatu – mówi socjolog prof. Tomasz Szlendak.
Ewa Buczek: Zacznę od pytania, które z perspektywy naszych odbiorców, czyli czytelników, może być istotne. Coroczny raport Biblioteki Narodowej o stanie czytelnictwa nie pozostawia złudzeń. Mniej niż 40% Polaków czyta jakiekolwiek dłuższe teksty. Co to o nas mówi? A jeszcze precyzyjniej: jakie znaczenie ma czytanie dla kultury danej wspólnoty narodowej?
Tomasz Szlendak: Oczywiście do tej pory miało gigantyczne, ponieważ to właśnie za pomocą czytania dana kultura czy kanon kulturowy się kształtowały. I choć badania z zastosowaniem innej metodologii niż ta przyjęta przez Bibliotekę Narodową przynoszą ciut bardziej optymistyczne dane o częstotliwości kontaktu Polaków ze słowem pisanym, to i tak wyłania się z nich obraz, w którym pewna ustabilizowana kategoria ludzi w Polsce czyta bardzo dużo, i to bardzo zróżnicowanych rzeczy, a zdecydowana większość nie czyta w ogóle dłuższych przekazów. I to rodzi oczywiście pytanie o przyczyny takiej sytuacji.
A jakie one mogą być?
– To w dużym stopniu wynika z przyjętych obecnie modeli socjalizacyjnych. Młodzi ludzie wrastają w kulturę przez kontakt z urządzeniami elektronicznymi, głównie smartfonem. A zatem czytanie trzystustronicowych książek jest dla większej części z nich, niezależnie od stopnia inteligencji, „technicznie”, poznawczo trudniejsze niż dla starszych pokoleń. A skoro nie czytamy już tych samych książek, to nie tworzymy wspólnej kultury, tylko każdy buduje własną mikrokulturkę.
Sposób, w jaki dziś doświadczamy kultury, nie scala już wspólnego świata, tylko kreuje wieloświaty. Doświadczam tego w trakcie zajęć ze studentami na kursie socjologii kultury. Siedzi przede mną kilka grup ludzi, z których każda jest zatopiona w innym świecie – jedni są fanami Star Treka, drudzy Wiedźmina, trzeci Cyberpunka. Próba operowania w rozmowie z nimi jakimiś kanonicznymi metaforami to – nomen omen – syzyfowa praca (uwierzy Pani, że studenci nie zawsze rozumieją nawet tę metaforę?). Tylko to nie jest efekt nieczytania w ogóle, ale nieczytania tego samego.
Czy możemy zatem powiedzieć, że nie istnieje już wspólny kanon kulturowy? Czy jednak mamy jeszcze zakodowane w naszych wyobrażeniach o polskiej rzeczywistości wspólne imaginarium społeczne?
– Pyta Pani o kulturę narodową, a tymczasem obecnie nic takiego już nie istnieje. To, co mogło zostać zaprojektowane w dziewiętnastowiecznym reżimie, nie ma szansy dziś przetrwać. Lista wyobrażeń kulturowych dotyczących polskości – wynikających z lektur i innych form doświadczania kultury – mojej siedemnastoletniej córki i moich jest radykalnie inna. Ją raczej interesuje Sylvia Plath, a nie Pan Tadeusz.
Nasze polskie imaginaria się kompletnie rozczłonkowały, rozparcelowały. Są do tego stopnia od siebie oddalone, tak obmurowane wewnętrzną symboliką, że już przestajemy umieć ze sobą rozmawiać. Jeszcze do niedawna społeczna symbolika wynikała ze słowa pisanego. Dziś jest coraz więcej ludzi, których doświadczenia kulturowe biorą się niemal wyłącznie z obrazów. I tym światom coraz trudniej się spotkać.
![]()
W świecie mikrozbiorowych tożsamości utrudniających porozumienie i permanentnego szumu informacyjnego krytyka źródeł to podstawowe narzędzie, w które powinni być wyposażeni użytkownicy internetu
Przypomnijmy, że w przeszłości to dzięki słowu pisanemu wielu ludzi zaczynało czuć się Polakami. To widać chociażby na przykładzie walki z analfabetyzmem w dwudziestoleciu międzywojennym. Wówczas wśród robotników, chłopów czy bezrobotnych ogłaszano konkursy na najlepszy pamiętnik, chcąc zmobilizować ludzi do tego, by uczyli się czytać i pisać. I ten pomysł działał! Konsekwentna walka o wyplenienie analfabetyzmu sprawiała, że coraz więcej osób utożsamiało się z tym, co dziś byśmy nazwali kanonem narodowym, ale także polskim społeczeństwem jako całością.
Dziś nie dość, że nie czytamy tego samego, to jeszcze nie wypracowaliśmy żadnego ekwiwalentu dla czytania, żadnej wspólnej praktyki kulturowej, która by nas łączyła. Żyjemy w swoich kokonach, co świetnie widać na przykładzie mediów społecznościowych, gdzie każdy z nas funkcjonuje we własnej bańce informacyjnej. Na dobrą sprawę właściwie przestajemy być społeczeństwem. Narodem na pewno już nie jesteśmy, bo członkowie narodu muszą podzielać imaginarium dotyczące przeszłości i przyszłości: kim jesteśmy, skąd pochodzimy i dokąd zmierzamy. A na tym polu już od dawna jesteśmy podzieleni. A teraz rozpadamy się też jako społeczeństwo i czytanie, a właściwie nieczytanie, ma w tym ogromny udział.
Inna rzecz, że młodych ludzi od dziesięcioleci z całych sił zniechęca się do czytania przez ładowanie do kanonu lektur pozycji, które są dla nich dziś zupełnie niezrozumiałe i nic im nie mówią o nich samych.
I tak dochodzimy do tematu rzeki, jakim jest polska szkoła. W teorii ona powinna wprowadzić młodych ludzi w świat symboli, którymi operujemy w życiu społecznym, które stanowią DNA naszej tożsamości. W praktyce jednak są to ciągle te same, zapętlające się figury romantyczne czy pozytywistyczne. Czy ten system w ogóle działa?
– On nie działa już od dawna. Polska szkoła została skonstruowana na sposób pruski jako struktura służąca dyscyplinowaniu. Po stu pięćdziesięciu latach funkcjonowania w tym modelu nie ma już uczniom nic ciekawego do zaoferowania. Powinna zupełnie zmienić cele, które przed sobą stawia. Na jakie? Przede wszystkim powinna w nas wdrukowywać chęć kreatywności na poziomie społecznym. Inaczej mówiąc, nie uzyskamy – przepraszam za ekonomizowanie języka – przewag konkurencyjnych nad Szwedami, Duńczykami czy Brytyjczykami, jeśli szkoła nie będzie nas zachęcać do twórczości. A do tego nadal potrzebne jest czytanie, ponieważ ono uruchamia wyobraźnię, tak samo jak chodzenie do teatru czy opery, czyli doświadczenie zbiorowego nastrajania się na niecodzienne doświadczenie, oderwane od tego, co znane.
Do takiego uruchamiania wyobraźni raczej nie zachęca się dzieci w domach, nie zdoła też tego zrobić jedna duża akcja społeczna, choćby tak zasłużona jak kampania „Cała Polska Czyta Dzieciom”, która wprowadziła pod strzechy mnóstwo książek dla dzieci, ale to się automatycznie nie przekłada na kreatywność w wymiarze społecznym. Jedynym skutecznym narzędziem, jakim dysponujemy, jest szkoła, ponieważ ona jest zorganizowana. Musimy tylko zmienić myślenie o tym, czemu ona ma służyć. Na pewno nie dyscyplinowaniu czy oddzielaniu tych utalentowanych od tych nieutalentowanych. Jej nadrzędnym celem dziś powinno być uczenie pracy wspólnej. Pokazywanie, że można zrobić coś z niczego. Zachęcanie do czytania, ale za pomocą tekstów, które z powodów kulturowych, cywilizacyjnych, momentu historycznego, będą dla młodzieży interesujące. No niestety nie są to Dziady, które trafiają głównie do dziadów po czterdziestce [śmiech]. Młodzi ich kompletnie nie rozumieją. To jest dopiero wyzwanie, a właściwie dwa: po pierwsze, jak ich wciągnąć do wspólnego imaginarium, żebyśmy mogli się ze sobą porozumieć i żeby nam się wspólnota zupełnie nie rozsypała, a po drugie, jak ich zmobilizować do działania, żeby nie zasilali tych 90% Polek i Polaków, którzy nie parają się żadną twórczością.
Istnieją badania, które podają takie dane? Ciężko w nie uwierzyć.
– Oczywiście, choćby badania kompetencji, które są niezbędne do działań twórczych. Z badań praktyk kulturowych Polek i Polaków z 2014 r. wynika, że – na przykład – ponad 90% nie uprawia żadnego rzemiosła artystycznego. Ledwie 5% zajmuje się, bo potrafi, dekupażem, introligatorstwem czy odnawianiem mebli. 90% nie potrafi grać na żadnym instrumencie, tyle samo nie komponuje. 80% nie śpiewa albo śpiewa słabo. Około 3% tworzy filmy, choreografię czy przedstawienia, choćby kabaretowe.
Ale jednak kreatywność w tym badaniu oznacza wyłącznie działanie w obszarach tradycyjnie związanych z twórczością – takich jak literatura, malarstwo, kino, teatr. A co z aktywnością pani Krysi, która opracuje nowy, genialny przepis na ciasto albo zaplanuje olśniewającą rabatę w ogródku? Czy to nie jest też twórczość?
– Niektórzy zwolennicy starego podziału na kulturę wysoką i niską powiedzą, że sadzenie kwiatków to żadna twórczość, ale ja się z tym nie zgadzam. Widzę wartość w zachęcaniu do każdej formy kreatywności, zwłaszcza na poziomie społecznym. Indywidualnie Polacy potrafią być bardzo twórczy i w sposób zaskakująco pomysłowy reagują na problemy, z którymi się stykają. Natomiast niezwykle trudno nam wykorzystywać tę kreatywność do współpracy, budowania czegoś razem. I to jest jeden z powodów, dla których rozpadamy się jako społeczeństwo. Nie chodzi tu tylko o brak Kultury Narodowej (przez duże K i N), ale też o tę nieumiejętność praktycznej kooperacji.
Zresztą jeśli mówimy o bieżącej wspólnej symbolice, to jak moglibyśmy ją zbudować, gdy od kilku lat odgórnie karmi się nas obcymi imaginariami. My, w olbrzymiej większości postchłopi i postchłopki, otoczeni jesteśmy obrazami przedwojennych dżentelmenów, żołnierzy wyklętych czy sięgając głębiej – średniowiecznych rycerzy. I odwołujemy się do tych utopijnych wzorców, z których wywodzi się jakiś nikły procent naszego społeczeństwa. Na tym nie da się zbudować uniwersalnej symboliki!
A jednak niezwykła popularność chociażby żołnierzy wyklętych to chyba dowód na to, że można z sukcesem kształtować odgórnie wyobraźnię społeczną?
– Owszem, ale jedynie do pewnego stopnia. Ciągle jeszcze istnieją przecież całe grupy osób, którym ta symbolika nie odpowiada zarówno na poziomie haseł, jak i estetyki. Podobnie było z próbą uczynienia narodowych herosów z Roberta Lewandowskiego czy Adama Małysza. To się nie mogło udać. Nawet przy bardzo sprawnej aparaturze propagandowej nie da się w 100% zawładnąć społecznymi wyobrażeniami. Nie tak dawny tego dowód mieliśmy w PRL, gdy władza usiłowała na miejsce imaginarium katolickiego wepchnąć swoje własne. Wszyscy wiemy, z jakim skutkiem. Taki zespół przekonań musi się wytworzyć oddolnie. Niestety obecnie ten proces zamarł. To jest w pewnym sensie moment anomijny, gdy nawet nie wiemy, jakie powinniśmy sobie stawiać cele i po jakie narzędzia sięgać do ich realizacji. Zasklepiliśmy się w swoich światach, skąd nie widzimy, w jakiej jesteśmy rozsypce.
Tylko czy – pomijając ciągle jeszcze dość silnie obecne w wyobraźni społecznej imaginarium katolickie – kiedykolwiek mieliśmy w 100% wspólne kody kulturowe? Jak sam Pan wspomniał, długo byliśmy społeczeństwem chłopskim, czyli nieczytającym, a kultura była przywilejem klasowym, będącym niedostępnym luksusem dla drobnego rolnika spod Radomia.
– Tylko że nawet wówczas funkcjonowały wspólne wzorce aspiracyjne. Chociażby w systemie edukacyjnym PRL były one intensywnie wpuszczane do struktury społecznej. Nawet jeśli nie istniał jeden model kulturowy, to przekonywano, że jest on czymś wartym przyjęcia. Że to z nim wiąże się awans społeczny. Takiej homogenicznej wspólnoty symbolicznej, o którą Pani pyta, oczywiście nigdy nie było. Istniała tylko w wyobraźni elit, które ten wzorzec kształtowały. Dziś jest już jasne, że duża część społeczeństwa to elitarne wyobrażenie o świecie otwarcie odrzuca.
Ale czy nie ulegamy tu pokusie pewnego cukrowania przeszłości? Lubimy oczywiście przywoływać Kabaret starszych panów albo cotygodniowy Teatr telewizji, tylko czy w istocie w PRL przeciętny Polak uczestniczył w kulturze w sposób bardziej intensywny lub ambitniejszy niż dziś?
– Tak rzeczywiście było i wynikało to z pewnego rodzaju przemocy symbolicznej stosowanej przez elity. Wtedy istniał tylko jeden przekaz informacyjny, czyli jedna droga kreowania wzorców kulturowych. Technicznie na większą skalę nie można było uzyskać naturalnego dla nas już dziś pluralizmu środków przekazu. Media w PRL przypominały początki kultury masowej w połowie lat 50. w Stanach Zjednoczonych: wąskie elity nadawały do szerokich mas, przez co uruchamiały w nich wzorce aspiracyjne. Dlatego mógł istnieć podział na kulturę wysoką i niską, że wolność definiowania czy decydowania, co jest piękne i wartościowe, a co jest brzydkie i szkodliwe, przynajmniej do lat 80., była w gestii garstki ludzi, którzy nadawali ton nielicznym mediom o bardzo szerokim zasięgu oddziaływania.
Dziś natomiast mamy szereg niezależnych obiegów kultury, które są dla siebie nawzajem nieczytelne lub w ogóle niewidoczne. Twórcy nie muszą się już spowiadać przed żadną elitą, sami są dla siebie wyrocznią w swoim zamkniętym obiegu. Każdy, kto potrafi przygotowywać treści kulturowe i przywiązać do siebie ludzi za pomocą maszyn sieciowych, których używa, jednocześnie sam decyduje, jaki jest kanon wewnątrz społeczności, którą zbudował. W związku z tym terminy „ładne”, „piękne”, „eleganckie”, „dobre” nie mają już dziś wspólnego desygnatu.
Nasze polskie imaginaria się kompletnie rozczłonkowały, rozparcelowały. Są do tego stopnia od siebie oddalone, tak obmurowane wewnętrzną symboliką, że już przestajemy umieć ze sobą rozmawiać
Nikogo chyba nie zaskoczy fakt, że nie ma już świata z przełomu XIX i XX wieku, kiedy to klasa ludowa starała się naśladować panów, burżujów czy przemysłowców. Dziś właściwie każdy może stać się wzorem do naśladowania dla wąskiej grupy odbiorców poruszających się wewnątrz danej społeczności.
Co ciekawe, o ile w dalszym ciągu opłaca się zdobywać wyższe wykształcenie, ponieważ w jakimś stopniu przekłada się ono na większe zarobki, o tyle z wyższym wykształceniem przestała iść w parze zmiana standardów estetycznych, jak jeszcze było całkiem niedawno. Dziś wśród osób o wyższych aspiracjach zawodowych i finansowych, sytuujących się np. w klasie średniej, można zetknąć się z otwartą afirmacją twórczości np. Zenka Martyniuka. Taka sytuacja jeszcze 30 lat temu byłaby trudna do wyobrażenia – wyższe wykształcenie łączyło się z przyjęciem pewnego kanonu estetycznego. Obecnie w Polsce to się kompletnie rozparcelowało.
Przysłuchując się tej naszej rozmowie, można pomyśleć, że żyjemy w spełnionej przepowiedni Ortegi y Gasseta…
– Nie, nie, nie! On nie miał racji! Nie mógł jej mieć, bo nie potrafił przewidzieć wynalezienia internetu, a to właśnie to narzędzie nas tak mocno kawałkuje jako wspólnotę kulturową. Masy niczego nie narzucają elitom, tak samo jak elity coraz bardziej odrywają się od mas. To są całkowicie nieprzystające do siebie i nawet sobą niezainteresowane obiegi.
Czy to jest trend, z którym da się jeszcze walczyć? Czy jesteśmy skazani na życie w coraz mniejszych segmentach, na własnych socjowysepkach?
– Żeby walczyć, trzeba wiedzieć po co. Musimy sobie postawić cel. Moim zdaniem on jest – pardon! – geopolityczny i wiąże się po prostu ze wzrostem gospodarczym i konkurencją z innymi społeczeństwami. Dobra wiadomość jest taka, że ten wzrost silnie jest związany z rozwojem kulturowym i z kreatywnością na poziomie społecznym. Zatem jeśli tak sobie zdefiniujemy cel, to oczywiście warto w niego inwestować. Ale znowu: nie w jednakową dla wszystkich wspólnotę symboliczną, bo to jest urawniłowka, a ponadto działanie kontrskuteczne przy tak określonych założeniach.
Proszę zwrócić uwagę, że w ostatnich stuleciach jako społeczeństwo mieliśmy cele zgoła odmienne. Ciągle musieliśmy się wyzwalać z jakiejś okupacji – bezpośredniej lub, jak za PRL, pośredniej. Nie ma żadnego powodu, żeby wracać do tej wyobrażonej wspólnoty narodowej czy kulturowej sprzed lat. Kiedy przyglądam się polskiemu społeczeństwu, to widzę, że zmierzamy w stronę anarchiczną. Nie do końca wiadomo, jakie normy i wartości obowiązują, więc zaczynamy wymyślać własne. To jest moment interregnum, ale proszę zwrócić uwagę, że ludzie nie znoszą takich momentów. Lubimy świat jasnych wartości, klarownych norm i przejrzystych sposobów realizacji tych wartości. Myślę, że nieprzypadkowa jest obecnie ta epidemia depresji, ta rosnąca częstotliwość sięgania po używki – to wszystko jest skorelowane z sytuacją, w której się wszyscy znajdujemy. Z czasem rozpadu znajomego, oswojonego świata.
Nawet jeśli nie jesteśmy już narodem, a za chwilę nie będziemy społeczeństwem, to nadal jesteśmy ludźmi, którzy żyją obok siebie i czasami muszą kooperować, żeby osiągnąć większe cele. Czy ten neoplemienny charakter naszej wspólnoty pozwoli nam razem mierzyć się z wyzwaniami?
– I tu wracamy do kwestii edukacji. Skoro mamy ustabilizowaną maszynę edukacyjną, to musimy przesterować ją na kooperację, na rozmowę, na próbę zrozumienia innych światów. Trzeba odnaleźć takie systemy, które pozwolą nam wspólnie funkcjonować na jednym terytorium. Tylko znowu podkreślę: musimy wiedzieć, po co to robimy. Zdefiniować od nowa nasze cele. To jest szczególnie istotne, gdy mówimy o polskiej szkole. Trzeba wlać wiarę w samych nauczycieli i nauczycielki, że ich praca ma sens i służy dobru całej wspólnoty. Na razie to oni ciągle nie wiedzą, po co właściwie w tej szkole są. Żeby to się zmieniło, musimy znaleźć odpowiedź na podstawowe pytanie, dokąd jako społeczność zmierzamy.
Rozmawiamy o rozpadzie pewnych starych wyobrażeń o świecie, ale przecież przyroda nie lubi próżni. W miejsce jednych praktyk kulturowych pojawiły się już inne, do niedawna jeszcze zupełnie nieznane, jak chociażby ruch rekonstrukcji historycznej, który w Polsce ma charakter masowy.
– Owszem, tylko moim zdaniem celem nowych praktyk kulturowych jest przede wszystkim socjalizowanie się, szukanie okazji do spotkania, do bezpośredniego kontaktu z ludźmi. Widać w tym wyraźną tęsknotę za drugim człowiekiem. Możemy powiedzieć, że w tych praktykach mniej chodzi o meritum, a bardziej o bycie razem, po prostu o dobrą zabawę. To rzuca się w oczy w trakcie pandemii, gdy wzdychamy za czasami, kiedy można było iść ze znajomymi na koncert. I jeśli ta tęsknota w nas jest, to znaczy, że jesteśmy do uratowania jako społeczeństwo.
Na razie wymieniliśmy tylko jedną nową formę masowego uczestnictwa w kulturze, ale na pewno jest ich więcej.
– Ważne jest oczywiście zjawisko przez niechętnych ochrzczone „festiwalozą”, a wynikające z chęci kumulacji wielu doznań w stosunkowo krótkim czasie. Stąd wysyp tych wszystkich dni miast, festynów, festiwali, jarmarków itp. Współczesne masowe praktyki, również grupy rekonstrukcyjne, drgają w rytm takich wydarzeń.
Proszę zwrócić uwagę na motywacje młodych osób, które uczestniczyły w protestach związanych z ogłoszeniem wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Wiem, że to, co zaraz powiem, będzie dla niektórych obrazoburcze, ale część z tych młodych ludzi traktowała to doświadczenie jako ekwiwalent dla innych form spotkań z rówieśnikami, które z racji pandemii są teraz niemożliwe. Nareszcie mogli poprzeżywać coś razem.
Innym wyraźnym trendem jest gromadzenie się ludzi wokół różnych uspołeczniających maszyn w internecie. Badaliśmy ostatnio społeczność bloga zajmującego się męską elegancją w stylu retro, która liczy kilkaset tysięcy mężczyzn. A przecież tu nie chodzi tylko o lekturę tekstów i rozmowy w komentarzach. Za tym idzie prężne zaplecze eventowe, spotkania na żywo, wspólne inicjatywy. To jest zresztą kolejny przykład tego, że szukamy możliwości, żeby przełamać tę autonomię, którą na co dzień pogłębia internet, zamykając nas w szczelnych kokonach.
Zauważyłam, że gdy tylko w naszej rozmowie pojawia się wątek internetu, ton staje się minorowy. Obarczamy go winą za oddalanie ludzi od siebie i zwiększanie atomizacji społecznej. Ale jak sam Pan przed chwilą wskazał, internet to też szansa na mobilizację ludzi do aktywności, a także do własnej twórczości. Dla wielu z nich w świecie tradycyjnych mediów nie byłoby to możliwe.
– Ależ oczywiście, tylko pamiętajmy o zakresie tego zjawiska. Teraz zdecydowanie łatwiej znaleźć odbiorców dla swojej twórczości niż jeszcze trzydzieści lat temu, gdy jakieś gremium decydowało, co się ukaże w prasie lub zawiśnie w galerii. Ale to nie znaczy, że skoro pojawiło się łatwe narzędzie do publikacji, to wszyscy dziś tworzą. Ba, nawet nie wszyscy odbierają. W bardzo szeroko zakrojonych badaniach segmentacyjnych warszawskiej publiczności kulturalnej, które ostatnio współprowadziłem, okazało się, że 22% mieszkańców i mieszkanek Warszawy to tzw. tradycyjni nieuczestnicy, którzy przyznają, że ich jedyną formą aktywności kulturalnej jest oglądanie telewizji. Nie ma w wypadku tych ludzi, i jeszcze kilku kolejnych segmentów, mowy o jakiejkolwiek kreatywności. Dlatego utopijne jest myślenie, że dziś oto każdemu dajemy narzędzia do twórczego działania. W tym względzie zostało po staremu: dajemy wybranym, najczęściej właśnie tym, którzy i tak w tej kulturze, niegdyś elitarnej, funkcjonują. I w ten sposób cały czas powielamy nierówności.
To jest bardzo niepokojący trend. Takie oddolne zamykanie się we własnych światach nie sprzyja polepszaniu jakości życia, bo często utrudnia dostęp do rzetelnej wiedzy. Nawet korzystanie z Wikipedii wiąże się z pewnym kapitałem kulturowym – po prostu nie każdemu ona się wśród wyników w wyszukiwarce wyświetla. Pojawia się za to na przykład Twitter. I wiele osób tym dość przypadkowym źródłom ślepo wierzy, bo nikt nas nie nauczył solidnej krytyki źródeł. A to właśnie umiejętność weryfikacji informacji jest w dzisiejszych czasach kluczowa. W świecie mikrozbiorowych tożsamości utrudniających porozumienie i permanentnego szumu informacyjnego krytyka źródeł to podstawowe narzędzie, w które powinni być wyposażeni użytkownicy internetu. I to zadanie powinno wziąć na siebie państwo, bo bez tego nie mamy szansy być sprawnym społeczeństwem.
A gdybyśmy chcieli pobawić się na koniec w gdybologię, to czy pokusiłby się Pan o próbę nakreślenia, jak będzie wyglądać uczestnictwo w kulturze np. za 10 lat? Trwająca pandemia niemal wyzerowała dotychczasowe formy partycypacji i musimy budować je od nowa. Co z tego doświadczenia zostanie z nami na dłużej?
– Podejrzewam, że powszechniejsza stanie się kultura performance’u, czyli przyzwyczaimy się do tego, że musimy w określony sposób się prezentować przy użyciu narzędzi cyfrowych. I to może mieć pozytywne skutki w postaci uruchomienia na szerszą skalę jakichś form mikrotwórczości. Dotychczas taki rodzaj aktywności kojarzono głównie z nastolatkami, ale po pandemii zapewne dużo więcej osób – z różnych kategorii wiekowych – oswoi te narzędzia i podejmie możliwości, które one dają. Jestem przekonany, że dostępność tych zasobów, a do tego pewien przymus ich wykorzystania – zgodnie z socjologiczną teorią mobilizacji zasobów – wygeneruje spore zmiany w życiu społecznym.
Zakładam też, że bardzo wyraźnie wzmocni się trend, który przerwała pandemia, czyli dążenie do socjalizacji, kontaktu z ludźmi poprzez kulturę. I ta wydarzeniowość kultury, na którą narzekaliśmy przed pandemią, wcale nie zginie, co najwyżej może się wyspecjalizować. U części uczestników kultury pojawi się też dawno niewidziana umiejętność koncentracji. W minionym roku mieliśmy przecież mnóstwo najróżniejszych wydarzeń online i, co istotne, ich odbiór wymaga od uczestników jakiejś formy skupienia (o którą wcale niełatwo w domach, gdzie ciągle jest coś do zrobienia, dziecko krzyczy, koty miauczą), więc to też będzie pewna nowa umiejętność.
Nawet przy bardzo sprawnej aparaturze propagandowej nie da się w 100% zawładnąć społecznymi wyobrażeniami. Dowód mieliśmy w PRL, gdy władza usiłowała na miejsce imaginarium katolickiego wepchnąć swoje własne.
Oczywiście nie unikniemy negatywnych konsekwencji bieżącej sytuacji. Zapewne kryzys kina jako formy wspólnej celebracji sztuki nasili się po tych latach intensywnego obcowania z łatwo dostępnymi filmami na platformach streamingowych. Jeśli kino nie wymyśli czegoś unikalnego, czego doświadcza się wyłącznie w sali kinowej, nie zaproponuje jakiejś zupełnie innej magii, z jego kondycją może być naprawdę kiepsko.
Jednak całościowo w kulturze przewiduję zwrot w stronę jeszcze większej różnorodności form, częściowo właśnie dzięki tej technicznej biegłości, której w tej chwili nabywamy. Poprzez analogię do biologii ewolucyjnej, która uczy, że po każdej katastrofie, w efekcie której ginie niemal całe życie na planecie, następuje jeszcze większy rozkwit gatunków, zaryzykuję stwierdzenie, że czeka nas wielki rozkwit rozmaitych form czy przejawów kultury. Słusznie narzekamy, że kultura w dobie pandemii skarlała i nie ma właściwie wsparcia ze strony państwa, ale wydaje mi się, że gdy wreszcie wyjdziemy z obecnej katastrofy, będziemy świadkami jej wielkiej erupcji.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Czyli jednak jest dla nas nadzieja?
– Na pewno tak. Dlatego warto bacznie obserwować, co się będzie z kulturą działo, jakie sposoby wyrazu będzie wybierała, jak będzie szukała kontaktu z odbiorcą. Nie mam wątpliwości, że nastąpi tu prawdziwa eksplozja.
Tomasz Szlendak – ur. 1974. Socjolog, prof. dr hab. na Wydziale Filozofii i Nauk Społecznych UMK, dyrektor Szkoły Doktorskiej Nauk Społecznych, wiceprzewodniczący Komitetu Socjologii PAN. Autor i współautor wielu publikacji naukowych, ostatnio wydał: „Nowe praktyki kulturowe Polaków: megaceremoniały i subświaty” (z Krzysztofem Olechnickim), „Napięcia, starcia, rozładowania: samotna gra w kręgle w obszarze kultury” (z Arkadiuszem Karwackim). Mieszka w Toruniu.
Rozmowa ukazała się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2021 jako część bloku tematycznego „Archipelag mikrokultur”.
Pozostałe teksty bloku:
Dorota Zdunkiewicz-Jedynak, „Wolność ma cenę w języku”
Jerzy Sosnowski, „Trzeci kryzys fikcji”