rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Pandemia a wschodnioeuropejskie przyspieszenie

Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski wizytujący front w Donbasie 16 lutego 2022 r. Fot. President of Ukraine

COVID-19 dotknął całego świata, ale geopolityczna szachownica Europy Wschodniej w tym czasie ożyła i rozpoczęła się na niej nowa partia. Nie można pominąć w tej rozgrywce udziału zachodnich graczy, a w szczególności nowego gambitu, który może wykonać nowa administracja USA.

W historii czynniki losowe, takie jak klęski żywiołowe, epidemie czy wojny, zawsze miały długofalowe następstwa. Czasem wywracały do góry nogami toczące się procesy społeczno-polityczne, kiedy indziej się w nie wpisywały i jedynie przyspieszały ich bieg.

Przykładem są czasy rozpadu Związku Radzieckiego. Zanim na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku zaczął się proces rozpadu ZSRR, nikt nie potrafił sobie wyobrazić, że stanie się to tak szybko i ze skutkiem, jak dotąd, trwałym. Dziesięć lat wcześniej kremlowska hegemonia rozciągała się od Magadanu po Łabę, miała silne wpływy w Azji, Afryce, Ameryce Łacińskiej i poszerzała je metodami politycznymi, agenturalnymi, ekonomicznymi i propagandowymi, a niekiedy też zbrojnie. I raptem nastąpił ostry zwrot dziejowy.

Politologowie i historycy, badając różnorakie przyczyny upadku i rozpadu ZSRR, upatrują je między innymi w:

  • skuteczności działań Zachodu, który wykorzystywał w okresie zimnowojennego wyścigu zbrojeń narzędzia nacisku ekonomicznego (w tym sankcje) na niewydolny system zarządzania centralnego w ZSRR oraz krajach satelickich, spychając je w kryzys i wymuszając na Kremlu liberalizację rynku oraz sfer swobód obywatelskich;
  • erozji systemu na środkowoeuropejskich obrzeżach komunistycznego imperium, w szczególności wpływie na nastroje w regionie polskiej solidarnościowej rewolucji przełomu lat 80. i 90. XX wieku;
  • zaangażowaniu Kremla w przewlekłą i ostatecznie przegraną wojnę w Afganistanie, która generowała frustracje społeczne wewnątrz ZSRR wskutek porażki militarnej oraz strat materialnych i ludzkich;
  • czynnikach losowych, spośród których za punkt zwrotny w historii ZSRR uważa się awarię elektrowni w Czarnobylu w 1986 r. Ta największa w historii energetyki jądrowej katastrofa stworzyła bezpośrednie zagrożenie dla ludności stref dotkniętych emisjami z chmury radioaktywnej. Mimo ogłoszonej już wtedy przez ówczesnego szefa ZSRR, Michaiła Gorbaczowa, polityki jawności (głasnosti) zdarzenie było długo ukrywane przez władze, zaś jego przyczyny i skutki bagatelizowane przez państwową propagandę. To spowodowało całkowitą utratę zaufania mieszkańców ZSRR do instytucji państwa.

Reanimacja imperium

Zwracam szczególną uwagę na te czynniki, ponieważ od pewnego czasu w komentarzach na temat bieżącej sytuacji w krajach postsowieckich pojawiają się porównania z tym, co wydarzyło się w okresie rozpadu ZSRR. Paralele te są o tyle uzasadnione, że po krótkim okresie demokratyzacji postradziecka Rosja powróciła do swoich imperialnych aspiracji oraz autorytarnej polityki wewnętrznej i zewnętrznej. W orbicie jej wpływów znalazły się prawie wszystkie kraje byłego ZSRR.

Białoruskie władze zbojkotowały pandemię, ale pandemia nie zbojkotowała Białorusinów

Natalia Bryżko-Zapór

Udostępnij tekst

Ostatnie dziesięciolecie było szczególnie naznaczone wydarzeniami takimi jak aneksja przez Rosję Ukraińskiego Krymu i sponsorowana przez nią wojna w Donbasie, polityczne wykorzystanie przez Kreml ekonomicznego, zwłaszcza surowcowego uzależnienia krajów sąsiednich, zaangażowanie Moskwy w konflikty światowe, wojna propagandowa z Zachodem, hybrydowe działania wobec społeczeństw na terenie byłego ZSRR i represyjna polityka wobec własnego społeczeństwa obywatelskiego, radykalny zwrot kremlowskiej polityki historycznej w stronę gloryfikacji imperialistycznych osiągnięć Związku Radzieckiego. Listę można ciągnąć długo – Kreml ponownie wrócił do geopolitycznej gry, by reanimować imperium.

Trudno jednocześnie nie zauważyć czynników, które w ostatnich dekadach XX wieku doprowadziły do jego upadku. Wystarczy wymienić konflikty, w które uwikłał się Kreml, usiłując poszerzyć wpływy. Na przykład aneksja Krymu i wojna w ukraińskim Donbasie sprowokowały zachodnie sankcje, powoli podcinające stabilność gospodarczą Rosji. Natomiast jej polityka wobec postradzieckich krajów nasiliła w nich opór przeciwko rosyjskiej dominacji.

Do niedawna porównania te czyniono dość ostrożnie. Odwagi dodał im jednak czynnik losowy, który pojawił się wraz z pandemią COVID-19. Problemy dotknęły całego świata, ale Wschód Europy zareagował na nią większymi niż gdzie indziej zawirowaniami politycznymi, które warto prześledzić na przykładzie trzech kluczowych z punktu widzenia geopolityki krajów postsowieckiego obszaru – Białorusi, Rosji i Ukrainy. Bo od czasów rozpadu ZSRR losy tych trzech autorów i sygnatariuszy jego podziału toczyły się całkiem różnie.

O ile Rosja wróciła do roli wschodnioeuropejskiego hegemona, o tyle Ukraina, próbując wyrwać się z rosyjskich objęć, dążyła do demokracji, swobód obywatelskich i ciążyła w stronę Zachodu. Jednak zarówno rosyjskie wpływy, jak i własne, wewnętrzne słabości nie pozwoliły jej jak dotąd osiągnąć satysfakcjonującego sukcesu.

Białoruś nie miała takich aspiracji, pozostawała w rosyjskiej orbicie i dryfowała między Wschodem a Zachodem Europy, utrwalając w swoich granicach autorytarny, postsowiecki system rządzenia. Kiedy Ukraina przeżywała gwałtowne społeczne i polityczne zawirowania, Białoruś trwała w bezwładzie. Ukraina przechodziła kolejne kryzysy ekonomiczne, Białoruś zadowalała słaba, ale w miarę stabilna, zarządzana centralnie pokołchozowa gospodarka. Aż do 2020 r., który wstrząsnął systemem i uaktywnił białoruskie społeczeństwo. Po raz pierwszy w krótkiej historii białoruskiej państwowości nazwa kraju długo nie schodziła z czołówek światowych serwisów informacyjnych i pierwszych stron gazet. Hasło „żywie Biełarus” obiegło bez mała cały świat.

Kraj dla życia

Na początku roku 2020 – nie przeczuwając nadciągającej burzy – rządzący autorytarnie od 25 lat Białorusią były szef radzieckiego kołchozu, Aleksandr Łukaszenka szykował się do następnej kadencji prezydenckiej, która miała rozpocząć się po sierpniowych wyborach prezydenckich. Kolejne sfabrykowane zwycięstwo miało jedynie przypieczętować istniejący układ. Podzielona opozycja nie mogła, podobnie jak w przeszłości, nie tylko liczyć na przejrzystą kampanię wyborczą, ale nawet na wgląd do systemu liczenia głosów. Miało być po staremu: fasadowe wybory, zmyślone wyniki, inauguracja Łukaszenki.

Możliwe, że tak by się stało, gdyby nie pandemia. Łukaszenka nie zamierzał się nią przejmować ani zajmować. Udawał, że problemu nie ma. Mówił, że zamiast panikować, trzeba pracować. Zrezygnował z działań prewencyjnych, a jego żarty o tym, że skutecznym przeciwdziałaniem epidemii jest praca w polu i dobra wódka, obiegły cały świat. Jednak nie o żarty tu szło. Większość zatrudnionych na Białorusi pracuje w zakładach albo urzędach państwowych. Ich przestoje oznaczałyby olbrzymi ciężar dla budżetu, a białoruska gospodarka właśnie wchodziła w fazę recesji. Życie toczyło się zwykłym trybem, wielką paradą uczczono Dzień Zwycięstwa, a białoruskie kluby piłkarskie zyskały zagranicznych kibiców, bo jako chyba jedyne w całej Europie nie zawiesiły ligowych rozgrywek.

Białoruskie władze zbojkotowały pandemię, ale pandemia nie zbojkotowała Białorusinów. W szpitalach nie radzono sobie z raptownie rosnącą liczbą przypadków „atypowego zapalenia płuc”. Brakowało nie tylko medyków i sprzętu, ale nawet podstawowych środków ochrony. Rozdźwięk miedzy oficjalną propagandą a rzeczywistością był coraz większy.

Pozbawieni opieki państwa Białorusini zaczęli radzić sobie sami. Pojawił się ruch wolontariuszy, pomagających medykom i ludziom dotkniętym chorobą. Organizowano się przez internet. Jednocześnie sieć stała się alternatywnym źródłem informacji. Lawinowo rosła popularność blogów i kanałów wykorzystujących niezależne od reżimu platformy. Dodatkowo na Białoruś zaczęli wracać pracownicy zarobkowi z krajów objętych kwarantanną. W większości młodzi, energiczni i świadomi tego, że można żyć inaczej. Łukaszenka, chcąc łatać budżet, podjął próbę nałożenia na nich wysokich podatków, a w efekcie tylko dodatkowo podburzył nastroje.

W takiej atmosferze zaczęła się kampania wyborcza. Zaniepokojony wzrostem popularności zgłoszonych do Centralnej Komisji Wyborczej niezależnych kandydatów Łukaszenka postanowił rozwiązać problem starymi metodami. W maju aresztowano wielu niezależnych działaczy społecznych, w tym Siarheja Cichanouskiego, który miał wystartować w wyborach – popularnego białoruskiego blogera, autora kanału na YouTubie „Kraj dla życia”. Miesiąc później, już po okresie rejestracji, zatrzymano najbardziej popularnego kandydata Wiktara Babarykę, który stworzył największy sztab wyborczy, zebrał wymaganą liczbę podpisów, uzyskał poparcie wielu znanych osób i zaczął poważnie zagrażać Łukaszence. Jeszcze jednego kandydata, biznesmena, Waleryja Cepkałę wyeliminowano, zmuszając do wyjazdu z Białorusi pod groźbą aresztowania.

Łukaszenka uznał sytuację za opanowaną i popełnił błąd – dopuścił do zarejestrowania kandydatury żony Siarheja Cichanouskiego, Swiatłany. Nie spodziewał się, że gospodyni domowa, opiekująca się trójką dzieci, zdoła zjednoczyć wokół siebie rzesze ludzi.

Tuż przed wyborami odbył się w Mińsku wiec poparcia dla Cichanouskiej. Wcześniej do jej sztabu dołączyły dwie inne kobiety: Marija Kalesnikowa, szefowa sztabu aresztowanego Babaryki, oraz żona Waleryja Cepkały, Wiaronika. Na wiec przyszło ponad trzydzieści tysięcy osób – liczba absolutnie rekordowa dla Białorusi w ostatnich dziesięcioleciach.

Białoruskie wrzenie

Łukaszenka śmiał się przed kamerami, mówiąc o sterowanych z Zachodu „dziewczynkach”, które nie rozumieją, co robią, bawiąc się w politykę, zamiast dzieci chować. Oficjalnych badań opinii publicznej na Białorusi nie było, ale z nieoficjalnie zbieranych informacji wynikało, że poparcie dla Łukaszenki spadło do 3%, zaś Cichanouska wygrywa wybory w cuglach.

Po głosowaniu potwierdzali to niezależni członkowie komisji wyborczych i obserwujące wybory grupy wolontariuszy. Z ich szacunków wynikało, że Cichanouska zdobyła ponad 60% głosów. Jednak po kilku dniach Centralna Komisja Wyborcza ogłosiła oficjalny wynik: Łukaszenka – 80,1%, Cichanouska – 10,1.

Na Białorusi zawrzało. Na ulice wyszedł nie tylko Mińsk, ale większość miast. Setki tysięcy protestujących żądały uznania zwycięstwa Cichanouskiej, odejścia Łukaszenki i uwolnienia wszystkich więźniów politycznych. Władze odpowiedziały represjami. Przeciwko demonstrantom wyjechały armatki wodne i zastępy uzbrojonego w sprzęt do rozpraszania demonstrantów OMON-u (specjalnych oddziałów MSW). Areszty i więzienia pękały w szwach. Zatrzymanych dręczono, trzymano w nieludzkich warunkach, stosowano tortury i szantaż, lecz oburzenie społeczne rosło. Zaaresztowano robotniczych liderów, którzy próbowali zorganizować strajk. OMON atakował nawet emerytów, którzy także zaczęli organizować manifestacje.

Łukaszenka nie spodziewał się, że gospodyni domowa, opiekująca się trójką dzieci, zdoła zjednoczyć wokół siebie rzesze ludzi

Natalia Bryżko-Zapór

Udostępnij tekst

Swiatłanę Cichanouską zmuszono do emigracji, Łukaszenka aresztował lub zmuszał do wyjazdu z kraju jej sojuszników, osadził w więzieniu Mariję Kalesnikową, która odmówiła opuszczenia Białorusi. Zastosował twardą przemoc wobec każdego przejawu społecznego oporu. Władza raptem przypomniała sobie o pandemii i posłużyła się zakazem zgromadzeń.

Protestujący odpowiadali pokojowo – nie było rozrób, bójek ani ataków na instytucje, zamiast tego Białoruś ubrała się w tradycyjne kolory zakazanej przez Łukaszenkę biało-czerwono-białej flagi. Były też kwiaty, muzyka, podwórkowe performance’y i niespotykany wręcz wzrost popularności internetowych przekazów, które informowały i pokazywały na żywo przebieg zdarzeń.

W odpowiedzi władza zaatakowała dziennikarzy. Ucierpiały praktycznie wszystkie białoruskie niepaństwowe media, ale prześladowano także korespondentów nadawanego z Polski Biełsatu czy też rosyjskiej niezależnej telewizji Dożd. Każdy niezależny dziennikarz stał się wrogiem, każdy niezadowolony – podejrzanym, a każdy Białorusin prowadzący za granicą rozmowy na temat sytuacji w jego kraju – agentem obcych służb.

Spacyfikowana i upokorzona białoruska rewolucja nie rozeszła się jednak po domach. Protesty na mniejszą skalę nadal trwają, mimo że władze zamieniły kraj w państwo policyjne. Łukaszenka wytrwał przy władzy, opierając się na aparacie przemocy oraz wsparciu jedynego sojusznika, którym pozostał rosyjski prezydent Władimir Putin.

Gdy na początku protestów przestraszony skalą sprzeciwu białoruski dyktator czekał na spotkanie z Putinem, który miał mu udzielić kredytu, dawał do zrozumienia, że bez niego Białoruś wyrwie się z objęć Rosji i przeorientuje na Zachód. I że jeśli sytuacja na Białorusi nie zostanie „opanowana”, Rosji także zagrozi fala rewolucyjnych nastrojów. Słowem – albo Łukaszenka jako bufor, albo znienawidzony Zachód na rosyjskiej granicy.

Smok rosyjskiej opozycji

„Jedyny sposób uchronienia się od smoków to mieć własnego smoka” – napisał w 1944 r. genialny Jewgienij Szwarc w swojej najbardziej znanej, alegorycznej sztuce o „zrobaczywieniu ludzkich dusz” w systemie totalitarnym. Władimir Putin zapewne zna ten utwór i wie, że Łukaszenka nie myli się, strasząc rozprzestrzenieniem się wolnościowych nastrojów za wschodnią granicę Białorusi. Tak samo jak w latach 80. XX wieku na szczytach władzy ZSRR obawiano się antysystemowej „polskiej zarazy” – nawet po spacyfikowaniu przez Wojciecha Jaruzelskiego solidarnościowej rewolucji – tak samo i teraz białoruski casus budzi na Kremlu przestrach. Zwłaszcza że w samej Rosji sytuacja rozwija się, z punku widzenia jej reżimu, w sposób niepożądany.

Mimo więc tego, że nie ceniono tam nadmiernie białoruskiego przywódcy, uchronienie go przed obaleniem okazało się dla rosyjskiej autorytarnej władzy mniejszym złem. Bo lepiej mieć własnego totalitarnego smoka na Białorusi niż białoruskiego wolnościowego u siebie. Łukaszenka dostał oficjalnie mniej pieniędzy, niż chciał, ale otrzymał potężne wsparcie propagandowe i wzmocnienie ze strony służb. O przykładach informują niezależne białoruskie i rosyjskie media. Moskwa została zmuszona do sponsorowania sąsiedniego dyktatora, a białoruska opozycja, która przez chwilę liczyła na zrozumienie ze strony Putina, szybko pojęła, że ze Wschodu może spodziewać się tylko ciosów.

Przeciwnie rosyjska opozycja, która do lata 2020 r. nie miała wielkich nadziei na upadek kremlowskiego reżimu, podczas wydarzeń na Białorusi zaczęła nabierać wiatru w żagle. Bo skoro Białorusini mogą, to dlaczego my nie? Tym bardziej że w środku samej Rosji także zaczęły się dziać rzeczy niespodziewane.

Wtedy gdy reszta świata wprowadzała kwarantanny, budowała szpitale, zamykała granice i nakazywała maseczki oraz dezynfekcję rąk, Moskwa jeszcze nie robiła nic. W połowie marca Władimir Putin odwiedzał Krym z okazji rocznicy jego aneksji. Ogłosił wtedy, że epidemia koronawirusa w Rosji „jest pod kontrolą”.

Władza w Rosji szykowała się do organizacji 22 kwietnia referendum nad nowelizacją ustawy zasadniczej, które miało przede wszystkim umożliwić Putinowi ponowne kandydowanie na urząd prezydenta i przedłużenie jego rządzenia aż do 2036 r. Zaraz po nim, 9 maja, miała odbyć się na moskiewskim placu Czerwonym najpotężniejsza z dotychczasowych wojskowa parada zwycięstwa w 75. rocznicę zakończenia II wojny światowej, z demonstracją siły przed zebranymi na trybunach światowymi liderami. W jej przygotowanie włożono ogrom sił i środków, bo miała stać się kropką nad „i” w usankcjonowaniu geopolitycznych aspiracji Kremla w XXI wieku.

Pandemia nie mieściła się w tych planach, więc długo zwlekano z ogłoszeniem zagrożenia, fałszowano epidemiologiczne statystyki, tymczasem realna sytuacja najwyraźniej wskazywała na potrzebę pilnych działań. Zaświadczył o tym nagły zwrot w zachowaniu władzy. Z dnia na dzień ogłoszono przeniesienie terminu referendum bez podania nowej daty, a pierwszy tydzień kwietnia ogłoszono wolnym od pracy z zachowaniem wynagrodzeń. Władimir Putin osobiście wygłosił oświadczenie o podjętych decyzjach z ekranów państwowych kanałów telewizyjnych i wytłumaczył je potrzebą ochrony zdrowia obywateli. Oświadczenie nagrano w trybie zdalnym z prezydenckiej rezydencji Nowo-Ogariowo, w której Putin odizolował się od bezpośredniego kontaktu z ludźmi, jak się później okazało – na długo. Z czasem zaczęto mówić, że zamknął się w bunkrze, nie panuje nad sytuacją, boi się i nie zamierza ponosić za nic odpowiedzialności. Ale początkowo wielu Rosjan przyjęło działania władz pozytywnie.

„Wtedy wielu ludzi uważało, że władza wie, co robi, a opłacone przez państwo tygodniowe narodowe wakacje są prawidłową odpowiedzią na epidemię – opowiadała mi petersburska dziennikarka Diana Kaczałowa. – Wierzyli jeszcze w to, co mówi Kreml i pokazuje telewizja. Z czasem się to zmieniło. W Rosji 70% mieszkańców nie ma i nigdy nie miało zagranicznych paszportów, a jedynym oknem na świat był dla nich ekran telewizora. Gdy tam opowiadano, że wszędzie jest źle, a my rozwijamy się sprawnie, ludzie brali to za czystą monetę. I dopiero, gdy okazało się, że służba zdrowia nie działa, pieniędzy brakuje nie tylko na pokrycie strat w gospodarce, ale nawet na podstawową opiekę i ratowanie ludzi, kiedy pandemia szalała, a na karetkę trzeba było czekać 48 godzin, iluzje opadły i zapanowało powszechne przekonanie, że skoro media kłamią w takiej sprawie, to znaczy że kłamią również w innych”.

Nastroje społeczne zmieniły się w ciągu kilku miesięcy. Przyczyniły się do tego również chaotyczne decyzje władzy. Początkowo kwarantannę ogłaszano w pojedynczych miejscach. Szczególnie drastycznie odczuła ją Moskwa, gdzie postanowieniem mera Siergieja Sobianina wprowadzono powszechny system przepustek elektronicznych. Jego uruchomienie spowodowało olbrzymie kolejki do metra, uznane przez mieszkańców miasta za bezpośrednie zagrożenie dla ich zdrowia.

Mówiono również o totalnej inwigilacji Moskwy i zapuszkowaniu ludzi w domach na czas wybudowania szpitali polowych, bo miejsc w moskiewskich klinikach dla chorych na koronawirusa dramatycznie brakowało. Decyzje mera Moskwy stały w sprzeczności z uspokajającą postawą rządu Michaiła Miszustina, któremu konsekwentnie odizolowany prezydent przekazywał na zdalnych naradach ogólnikowe zalecenia.

Pomimo chaosu władza nie zrezygnowała z przeprowadzenia referendum konstytucyjnego. Głosowanie odbyło się na przełomie czerwca i lipca, głównie w trybie korespondencyjnym. Jego z góry ustalony wynik zresetował dotychczasowy okres rządów prezydenckich Władimira Putina, uznając jego prawo do ponownego kandydowania. Kreml nie zrezygnował również z parady zwycięstwa, która odbyła się tuż przed referendum, 24 czerwca, bez zachowania zasad epidemiologicznej prewencji, ale i bez zagranicznych uczestników.

Dopiero potem rosyjska władza centralna zaczęła stopniowo delegować odpowiedzialność za walkę z epidemią do regionów, tyle że na prewencyjne działania było już za późno. Od lat niedoinwestowany, przestarzały system opieki zdrowotnej w Rosji nie radził sobie. Rankingi zaufania do władzy drastycznie spadały. Jej odpowiedzią był pośpiech w rejestracji własnej szczepionki. Równolegle fałszowano na dużą skalę statystyki zachorowalności i śmiertelności oraz przyjmowano nowe ustawy chroniące władze przed odpowiedzialnością. Wzmożono walkę z polityczną opozycją.

Media państwowe atakowały każdy przejaw nieposłuszeństwa, a w tym samym czasie – podobnie jak na Białorusi – rosła popularność kanałów internetowych, niepaństwowych telewizji i blogów emitowanych na YouTubie oraz innych niezależnych platformach. Ludzie szukali alternatywnych do przedstawianych przez gigantyczny system propagandowy rosyjskich mediów informacji o pandemii, gospodarczych zmianach, wreszcie polityce.

Popularność internetu wzrosła dodatkowo, gdy w oddalonym o ponad 9,5 tysiąca kilometrów od Moskwy Chabarowsku wybuchły protesty. Ich powodem wcale zresztą nie była sytuacja w służbie zdrowia, choć zapewne kilka pandemicznych miesięcy wpłynęło na nastroje. Bezpośrednią przyczyną protestów stało się aresztowanie na początku lipca lubianego w regionie gubernatora Siergieja Furgała. Stopniowo do hasła „oddajcie nam Furgała” dopisywano nowe końcówki: „to jest nasze miasto”, „władza to my”, „Putin odejdź”.

Berliński pacjent

Badania socjologiczne wykazały, że połowa Rosjan popiera Chabarowsk. Władze nasiliły represje, więc stopniowo skala sprzeciwu społecznego zmalała, choć nie wygasł on do dziś. Jednak jesienią wydawało się, że przez jakiś czas nic więcej się nie zdarzy.

I pewnie tak by się stało, gdyby nie tragedia, która rozegrała się we wrześniu w samolocie lecącym z syberyjskiego Tomska do Moskwy. Podróżował nim najbardziej znany rosyjski opozycjonista Aleksiej Nawalny*. Polityk zasłabł w samolocie. Przed śmiercią uratowała go decyzja pilota, który postanowił wylądować wcześniej. Nieprzytomnego Nawalnego przewieziono do szpitala w Omsku, a potem pod naciskiem Zachodu – do Berlina. Tam stwierdzono, że przyczyną śpiączki polityka było zatrucie nowiczokiem, wynalezioną jeszcze w ZSRR trucizną, której produkcji zabrania międzynarodowa konwencja o zakazie broni chemicznej.

Kreml zaś udawał, że zamachu na Nawalnego nie było. Na konferencjach prasowych i w mediach demonstracyjnie nie wypowiadano jego nazwiska, używając w zamian określeń „bloger” albo „berliński pacjent”, ale lekceważący ton zdał się na nic. W to, że w zamach zaangażowane były rosyjskie służby, mało kto wątpił. Jednak Nawalny, który wrócił do zdrowia po kilkumiesięcznej rehabilitacji, wspólnie z brytyjskim serwisem śledczym Bellingcat i innymi dziennikarzami ustalił nazwiska swoich potencjalnych morderców, a potem, podając się za wysokiego urzędnika MSW, porozmawiał przez telefon z jednym z nich, ujawnił rozmowę i podał do publicznej wiadomości, że w strukturach FSB działa cała ekipa, która na zlecenie najwyższych władz (w domyśle Putina) zajmuje się fizyczną eliminacją politycznych przeciwników.

Dla chwiejącego się autorytetu rosyjskiego prezydenta był to spory cios. Jeszcze większym okazał się następny: blisko dwugodzinny, bulwersujący film Nawalnego o kosztującym miliardy pałacu Putina nad Morzem Czarnym. Internet wybuchł. Pałac dla Putina miał ponad 100 milionów odsłon, a pikantne szczegóły wystroju wnętrz obrosły setkami internetowych memów i komentarzy.

Władza odpowiedziała kolejnymi represjami. Wracającego do Rosji Nawalnego aresztowano już na lotnisku i błyskawicznie skazano na ponad dwa i pół roku więzienia w odgrzanej naprędce, sfabrykowanej kilka lat temu sprawie. To z kolei wywołało społeczny protest. Na ulice wyszły tysiące ludzi. Demonstracje objęły blisko dwieście miast. Tłumy bez transparentów, plakatów czy kwiatów skandowały jedynie: „Putin złodziej” i „Rosja będzie wolna”. Takiego poruszenia w Rosji nie było od co najmniej piętnastu lat. Co zaważyło na nastrojach?

„To nie pandemia, to casus samego Nawalnego – uważa Kaczałowa. – O kremlowskiej korupcji pisze się i mówi od lat. Nawalny nie powiedział niczego nowego, ale znalazł język, który trafia do ludzi, zwłaszcza do młodego pokolenia i do bardziej oddalonych od Moskwy i Petersburga miejsc. Frustracja związana z epidemią oraz nastroje protestacyjne wobec powszechnie panujących układów i dzikiej korupcji to procesy równoległe”. Jej kolega z odległego Krasnojarska, Aleksiej Tarasow twierdzi zaś, że wpływ pandemii na nastroje protestacyjne był, tyle że „pośredni, bo przez czynniki ekonomiczne”: „Gdyby nie to, pewnie nie byłoby aż takiego niezadowolenia, żeby chcieć wychodzić na protesty i interesować się Nawalnym. Pandemia przyspiesza procesy, a zmiany już dojrzały”.

Liczni rosyjscy komentatorzy podkreślają, że historia z Nawalnym zjednoczyła na protestach ludzi, którzy nie zawsze się z nim zgadzali, ale zareagowali na agresję skorumpowanej władzy. Jej reakcją, podobnie jak na Białorusi, stała się przemoc wobec protestujących, liczne zatrzymania i przepełnione areszty. I podobnie jak Mińsk Moskwa wykorzystała w tym celu służące walce z pandemią przepisy. Tyle że w ten sposób nie poradziła sobie ani z problemami gospodarczymi, ani z krachem własnego wizerunku. Wszyscy są zgodni, że ostatnie miesiące w Rosji zapowiadają jakieś zmiany, jednak nikt nie próbuje prognozować ich kierunku.

Radziecki przywódca i reformator lat 80. ubiegłego wieku, Michaił Gorbaczow, lubił konstatować, że „proces ruszył”. Sam przyznawał później, że skutki tego procesu przerosły całkowicie jego przewidywania i zamiary**. Nie dążył do rozpadu ZSRR. Chciał go zreformować i umocnić, ale gdy „poruszony proces” przyspieszył, nie potrafił nad nim zapanować i przeciwdziałać jego geopolitycznym skutkom.

Jednym z nich stało się powstanie drugiego co do wielkości na dawnym obszarze ZSRR państwa – niezależnej Ukrainy. To szczególne miejsce na geopolitycznej mapie Europy Wschodniej od lat trwa w konflikcie z pogrobowcem i spadkobiercą ZSRR, jakim stała się Rosja Władimira Putina. Konfrontacja podcina kondycję Ukrainy, ale dręczą ją również własne wewnętrzne słabości. Pandemia także tu dokładała w ostatnich miesiącach swoje trzy grosze.

Ukraińskie błędne koło

Rok 2019 Ukraińcy kończyli z bagażem niezliczonych problemów, ale i pewną nadzieją na stopniowe wychodzenie z kryzysu. Agenda spraw do załatwienia była długa. Do tego czasu nie udało się ani zakończyć wojny w Donbasie, którą konsekwentnie sponsorował Kreml, ani starań o przyspieszenie integracji Ukrainy do Unii Europejskiej. Tymczasem pogłębiały się wewnętrzne problemy: gospodarka zakotwiczona w niewydolnym systemie oligarchicznych układów finansowo-politycznych, ogromne wewnętrzne i zewnętrzne zadłużenie, korupcja, olbrzymia migracja zarobkowa, archaiczna sfera socjalna – w tym zdewastowany, postsowiecki system ochrony zdrowia. Oprócz tego kraj nadal nękały podziały polityczne, społeczne i religijne, na których własne dywidendy polityczne zbijała Rosja i jej poplecznicy w ukraińskiej polityce.

Powodów do społecznej frustracji nie brakowało, ale rok 2019 był czasem podwójnych wyborów, które przyniosły znaczne zmiany na scenie politycznej. Prezydentem został Wołodymyr Zełenski***, człowiek spoza establishmentu, postrzegany jako polityk antysystemowy. Jego stabilnym zapleczem miała stać się większość parlamentarna, wyłoniona w przyspieszonych wyborach do Rady Najwyższej z listy prezydenckiej partii Sługa Narodu.

Zarówno sam Zełenski, jak i jego ugrupowanie deklarowali zamiar wymiany politycznych elit i zapowiadali radykalne reformy. Cieszyli się popularnością i kredytem zaufania. I choć na początku 2020 r. widać już było w posunięciach rządzących chaotyczne ruchy, niektóre sprawy z listy problemów do rozwiązania nabierały przyspieszenia. Zełenskiemu udało się wynegocjować z Rosjanami powrót do domu części przetrzymywanych w rosyjskich więzieniach Ukraińców. Przełom zapowiadał się między innymi w kwestiach zniesienia wieloletniego moratorium na obrót ziemią rolną i ustaw o nacjonalizacji banków, których wymagał MFW. Także w międzynarodowych negocjacjach w sprawie Donbasu proponowano inne niż do tej pory rozwiązania.

Tak wyglądał ukraiński polityczny krajobraz na krótko przed pandemią. W późniejszych miesiącach na Ukrainie działo się dużo, ale zmieniło niewiele. Jedynie zaufanie do Zełenskiego spadło z ponad sześćdziesięciu do kilkunastu procent, a ośrodki badania opinii publicznej zanotowały jeden z gorszych w ostatnich latach poziomów zaufania do polityków. Skorzystały na tym prorosyjskie siły polityczne, które umocniły swoje notowania.

Można by uznać, że to pandemia przeszkodziła ekipie Zełenskiego zrealizować cele polityczne, gdyby nie to, że w jej wyniku nie powstały nowe, lecz ponownie ujawniły się stare systemowe patologie.

W odróżnieniu od Białorusi i Rosji, Ukraina na początku pandemii reagowała na rzeczywistość zdroworozsądkowo i w sposób zorganizowany. Lockdown wprowadzono w połowie marca, w podobnym czasie i w podobny sposób do wielu krajów Europy. Chwilowy bałagan szybko opanowano na tyle, by wirus nie rozprzestrzeniał się w sposób gwałtowny. Drastycznie ograniczono wjazd do kraju, wydano nakaz noszenia maseczek i dezynfekcji rąk, zamknięto większość sklepów i usług. Za przestoje przedsiębiorcom obiecano rekompensaty. W ciągu kilku dni pojawiły się wszędzie maski chirurgiczne i płyn do dezynfekcji rąk. Transport publiczny ograniczono.

Pierwsze poważne problemy pojawiły się wtedy, gdy ukraińscy pracownicy zarobkowi zaczęli masowo wracać do domu z krajów objętych kwarantanną. Tysiące ludzi koczowało na przejściach granicznych. System okazał się całkowicie niezdolny do egzekwowania własnych zarządzeń, które nakazywały izolację i monitoring wszystkich osób wjeżdżających do kraju. W tym samym czasie ludziom kończyły się środki do życia, a pieniędzy z chudego budżetu państwowego na nic nie starczało, za to poszerzało się pole nie tylko dla korupcyjnych mechanizmów, ale i populizmu oraz odgrzewania podziałów w polityce.

Jednak w sferze ochrony zdrowia lockdown przynosił rezultaty – nie było gwałtownego wzrostu zachorowań, bo z ogniskami infekcji radzono sobie, odcinając całe miejscowości lub osiedla od reszty świata. Z testami poszło gorzej niż z maseczkami, ale po licznych perturbacjach pewna ich liczba trafiła wreszcie do ośrodków medycznych.

W społeczeństwie nie było paniki, natomiast narastało niezadowolenie z sytuacji ekonomicznej. Pewnie dlatego, mimo że notowano niegwałtowny, ale jednak widoczny wzrost zachorowań, raptownie zdjęto restrykcje. Otwarto sklepy, bazary, restauracje i kluby sportowe, wznowiono działalność szkół i przejść granicznych. Na ulice miast wylały się tłumy, w ogródkach kawiarnianych zapanował tłok i gwar, teoretycznie obowiązujące nadal maseczki wylądowały w koszach na śmieci. I tak ze wszystkim.

We wrześniu eksperci alarmowali, że niewydolnemu ukraińskiemu lecznictwu grozi całkowita zapaść. Brakowało nie tylko sprzętu, ale i medyków. Krzywa zachorowalności bezwzględnie rosła nawet według oficjalnych statystyk, a one zdecydowanie nie odzwierciedlały faktycznego stanu rzeczy.

„Przechodziliśmy infekcje, lecząc się praktycznie samodzielnie – opowiadał mi wówczas ukraiński rekonwalescent. – Do lekarza rodzinnego nie sposób się było dodzwonić, a co dopiero umówić wizytę. Pogotowie sobie nie radziło. Po kilku dniach gorączki za własne pieniądze zrobiłem test i tomografię. Badanie wykazało zapalenie płuc, więc zakupiłem wszystkie dostępne, zalecane przy koronawirusie środki i zacząłem się leczyć sam. Wynik testu przyszedł dopiero po dziesięciu dniach, gdy powoli wracałem do zdrowia. Moi znajomi, których nie stać było na test i tomograf, leczyli się, jak się da. Bez badań, wyników i zaleceń lekarskich”.

W końcu września oficjalna statystyka wykazywała około 4 tysięcy nowych przypadków choroby dziennie, dwa miesiące później – ponad trzynaście tysięcy. Ile osób nie zostało zdiagnozowanych, można się tylko domyślać. Wiadomo natomiast, że choroba jesienią dotknęła już prawie każdą ukraińską rodzinę. Władze wykonywały coraz więcej chaotycznych ruchów. Ponownie wprowadzały albo wycofywały jakieś ograniczenia, zaskakiwały nowymi decyzjami. W sierpniu na przykład zamknięto granice, a we wrześniu je znowu otwarto. W październiku nie robiono nic, bo w kalendarzu wyborczym widniały wybory samorządowe i towarzysząca im kampania. Za to w listopadzie, gdy wykres zachorowalności poszybował mocno w górę, wprowadzono tak zwany drugi lockdown, który sprowadzał się głównie do zakazu handlu w weekendy. Wkrótce go wycofano, ponieważ nie zdawał egzaminu, a jedynie pogłębiał społeczną irytację. W ten sposób okres świąteczny, wbrew rozsądkowi, Ukraina przeżyła praktycznie bez ograniczeń. Zaraz po nim, ku powszechnemu zdumieniu, wprowadzono kolejny zakaz. Tym razem wstrzymano sprzedaż towarów przemysłowych nawet w supermarketach, uzasadniając to potrzebą zmniejszenia kolejek i zalecając zakupy przez internet. Kolejne pomysły rządzących na walkę z pandemią budziły coraz większą konsternację i dezorientację. Nikt nie wiedział również, kiedy i w jakim trybie rozpoczną się szczepienia. W powszechnym przekonaniu władze, gimnastykując się i rozciągając w szpagacie między naciskami rozmaitych grup interesów, pogubiły się do reszty.

Stare, latami działające niezależnie od wszelkich wstrząsów i kataklizmów, których doświadczała Ukraina, mechanizmy polityczne zapracowały nie tylko w odniesieniu do walki z pandemią.

Początkowo zwarta i dosyć zdyscyplinowana partia władzy w ciągu kilku miesięcy 2020 r. w szybkim tempie traciła spójność i rozpęd, odtwarzając znane z poprzednich lat scenariusze. Raz po raz grupy posłów Sługi Narodu wyłamywały się z kluczowych głosowań, mediami wstrząsały rozmaite afery – korupcyjne, obyczajowe i inne. Kolejni ministrowie Zełenskiego przyjmowali sprzeczne wewnętrznie rozporządzenia, szybko ujawniały się dawne układy polityczno-biznesowe, oligarchiczne wpływy, polityczne egoizmy i konflikty interesów. Zamiast zapowiadanych przez Zełenskiego nowych kanałów informacyjnych skierowanych do odciętego przez wojnę wschodu, jak grzyby po deszczu powstawały firmowane przez prorosyjskie lobby i sponsorowane przez Kreml media, a polityczna korupcja szybko podnosiła łeb.

Udało się wprawdzie przegłosować w parlamencie ustawy o rynku ziemi rolnej i nacjonalizacji banków, ale i to nie obeszło się bez zakulisowych układów i montowanych na szybko konfiguracji koalicyjnych, bo parlamentarna większość nie była już zdolna do dyscypliny. Wprowadzenie tych ustaw w życie oparło się na konieczności przeprowadzenia referendów wcześniej przez ustawodawcę nieprzewidzianych. Przepychanki wokół ustawy o referendum trwały blisko rok, w końcu przyjęto ją dopiero w styczniu 2021 r. Kiedy głosowania zostaną przeprowadzone i co z nich wyniknie dla rolnictwa oraz innych sfer gospodarki, nadal pozostaje wielką niewiadomą.

W ciągu półtora roku pełni władzy Wołodymyr Zełenski, podobnie jak jego poprzednicy, nie tylko nie osiągnął postępów w modernizacji kraju, ale też stracił panowanie nad własnym ugrupowaniem. Popełnił szereg fatalnych kadrowych błędów, a jego partia poniosła widoczną wizerunkową porażkę, co potwierdziły jej słabe wyniki w jesiennych wyborach samorządowych. Ukraina po roku pandemii przypominała Ukrainę sprzed przełomowych, jak zakładali zwolennicy Zełenskiego, wyborów prezydenckich i parlamentarnych 2019 r. – pozostawała demokratyczna i rozdyskutowana, utrzymując niepewnie prozachodni wektor w polityce zagranicznej, ale wciąż pogrążona w kryzysie, buksujących reformach i wewnętrznych podziałach. Nie znalazła klucza do rozwiązania konfliktu w Donbasie ani sposobów na ograniczenie wpływu Rosji na swoje polityczne i urzędnicze elity. Historia roku pandemii znakomicie wpisała się w stary schemat. Ukraina najpierw zrobiła krok do przodu, a potem zawróciła w to samo miejsce.

Tyle że ten rozdział historii jeszcze się nie zakończył. Ostatni rok przyniósł więcej zmiennych u najbliższych sąsiadów Ukrainy – Białorusi i Rosji. A od tego, co tam się wydarzy, będzie zależeć także jej sytuacja.

Jednocześnie ukraińscy gracze zaczynają dostrzegać pole dla własnych posunięć. Mogą na to wskazywać ostatnie, nieoczekiwane decyzję Zełenskiego, który na początku lutego wreszcie zamknął powiązane z rosyjskim kapitałem i politycznym establishmentem kanały telewizyjne. W szeregach prorosyjskich partii ogłoszono zamach na wolność słowa. Ich przeciwnicy zakrzyknęli zgodnym jak rzadko chórem: „nareszcie!”. Szybko pojawiły się głosy, że w końcu trzeba wykorzystać zawirowania w Rosji na swoją korzyść.

Nowa rozgrywka

Zapewne pandemia, jako czynnik losowy, nie zdecydowała w 2020 r. o rozwoju zdarzeń, a jedynie je bardzo przyspieszyła. Faktem pozostaje jednak, że geopolityczna szachownica Europy Wschodniej w tym czasie ożyła i rozpoczęła się na niej nowa partia. Nie można pominąć w tej rozgrywce udziału zachodnich graczy, a w szczególności nowego gambitu, który w 2021 roku może wykonać, po kilkuletnim letargu rządów Donalda Trumpa, nowa administracja USA. Po pandemicznym załamaniu otrząsają się także ważne dla Europy Wschodniej Chiny. Działania Unii Europejskiej pozostają nadal niemrawe, a niekiedy ze sobą sprzeczne, ale gra dopiero się zaczyna.

W innych krajach byłego ZSSR również wiele się dzieje. Widać, że przyspieszenie jest olbrzymie, a tempo zdarzeń być może nieprzypadkowo przypomina okres rozpadu Związku Radzieckiego. Uczestnicy białoruskiej rewolucji zapowiadają nowe działania na wiosnę. W tym samym czasie również w Rosji, zgodnie z planami sojuszników Nawalnego, może dojść do nowej fali protestów.

Wesprzyj Więź

Gospodarki obu krajów słabną, lecz państwowa władza nie szuka nowych rozwiązań, tylko brnie w represyjne metody zarządzania kryzysem. Niewiele wiadomo o sytuacji na szczytach władzy w Rosji, a od tego także może wiele zależeć. Ukraina zastanawia się nad własnym ruchem. Uwaga świata na razie jest skupiona na walce z wirusem, ale jej koniec wydaje się już nie za górami. Z pewnością trzeba uważnie przyglądać się temu, co dzieje się w Europie Wschodniej, bo może to po raz kolejny mieć zasadnicze znaczenie nie tylko dla nas i całego europejskiego kontynentu, ale w efekcie również dla globalizującego się świata.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2021

* Aleksiej Nawalny – założyciel organizacji pozarządowej Fundacja Walki z Korupcją (ros. Fond Borby s Korrupcijej – FBK), od lat ujawniającej nielegalne majątki i mechanizmy korupcji w rosyjskim establishmencie. Śledztwa antykorupcyjne FBK są między innymi pokazywane na blogu internetowym organizacji. Przed 2020 r. najbardziej okrzyczaną dokumentalną prezentacją śledztwa ekipy Nawalnego był film On wam nie Dimon o ukrytym olbrzymim majątku byłego premiera i prawej ręki Putina – Dmitrija Miedwiediewa.
** W 1986 r. nowy sekretarz generalny Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, Michaił Gorbaczow zainicjował nowe otwarcie, odcinając się od polityki poprzedników. Ogłosił pieriestrojkę i głasnost’, zaproponował plan reform społecznych i modernizacji gospodarki, walkę z korupcją, ekonomiczną liberalizację i ocieplenie w stosunkach z Zachodem. Jego celem było ratowanie grzęznącego w kryzysie Związku Radzieckiego. Krótko potem nastąpił jednak jego rozpad, któremu Gorbaczow był przeciwny.
*** Przed wyborami 2019 r. Wołodymyr Zełenski był znany jako aktor i producent telewizyjny. Swój sukces wyborczy zawdzięczał przede wszystkim zakwestionowaniu całego dotychczasowego systemu politycznego i zapowiedziom zmian na szczytach władzy.

Podziel się

Wiadomość