Zima 2024, nr 4

Zamów

Człowiek w klatce

Obóz dla uchodźców w Turcji, 10 lutego 2016 r. Fot. European Union 2016 – European Parliament

Wielu Syryjczyków, którzy już dawno stracili nadzieję, że ich bliscy powrócą, w napięciu otwiera kolejne strony w przeglądarce. W głowie kłębią się myśli: czy ten mężczyzna, któremu wyłupiono oczy, przypomina mojego syna? A może ta twarz z wybitymi zębami należy do mojego brata? Czy ten wychudzony i zsiniały człowiek to mój ojciec?

Można powiedzieć, że serce Nadira Abuda zniosło wiele – sześćdziesiąt lat dyktatury, kilka zamachów stanu, dziewięć lat wojny. I tylko tych zdjęć pan Abud nie był w stanie znieść.

21 czerwca 2020 r. ten starszy mężczyzna oglądał fotografie przedstawiające ciała zamordowanych. Jedno po drugim, zdjęcia zsiniałych zwłok noszących ślady tego, co ich właścicielom zrobiono przed śmiercią. Niektórym wyłupiono oczy. Innym wybito zęby. Wielu głodzono, więc ich martwe twarze są chude, mają bardziej wydatne kości, niż miały za życia. Pan Nadir szukał wśród tych fotografii twarzy syna.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Młodego mężczyznę aresztowano za udział w antyrządowych demonstracjach siedem lat wcześniej i od tamtej pory słuch po nim zaginął. Miałby dziś trzydzieści dziewięć lat i zapewne wyglądałby dojrzalej niż wtedy, kiedy ojciec widział go po raz ostatni. Nie wiem, co go spotkało od czasu aresztowania. Nie wiem też, ile fotografii zdążył obejrzeć jego ojciec, próbując dowiedzieć się, czy syn został zabity. Sto? Trzysta? Może pięćset? Nie mogę go o to zapytać. Ani o to, co czuł przez te wszystkie lata. Wiem tylko, że to, co zobaczył na zdjęciach, sprawiło, że jego serce przestało bić.

Fotograf zamordowanych

Zdaniem niektórych prawda, nawet ta najtragiczniejsza, jest lepsza od życia w ciągłej niepewności. Może więc pan Abud miał już dość niewiedzy i lęku. Może chciał się uwolnić od niekończącego się czekania na pukanie do drzwi albo telefon, które przecież mogą nigdy nie nastąpić. Tak jak wielu innych syryjskich rodziców chciał wreszcie poznać prawdę o losach swojego syna. Miały mu to umożliwić zdjęcia z archiwum Cezara.

Cezar to pseudonim syryjskiego fotografa, który niedługo przed wybuchem rewolucji w marcu 2011 r. dostał pracę w żandarmerii wojskowej. Początkowo zajmował się dokumentowaniem wypadków, w których uczestniczyli żołnierze. Gdy jednak kraj ogarnęły antyrządowe protesty, a wojsko i tajna policja przystąpiły do ich tłumienia i masowych aresztowań, jego zadaniem stało się fotografowanie ciał martwych demonstrantów i aresztowanych. Osób, które zmarły od kul albo na skutek długotrwałych tortur – choć w aktach jako przyczynę zgonu podano zatrzymanie akcji serca lub problemy oddechowe. Nie ulega jednak wątpliwości, że serca tych osób nie przestały pompować krwi z przyczyn naturalnych.

Uwiecznione przez Cezara na fotografiach ciała były często tak zmasakrowane, że nawet kiedy leżał przed nim jego martwy przyjaciel, nie od razu zdał sobie z tego sprawę.

Nie było mu łatwo. W nocy nie mógł spać, a gdy już zasnął, budziły go koszmary, w których zamiast obcych ciał przed obiektywem widział swoich najbliższych. Był przerażony i nie wiedział, co robić. Chciał jak najszybciej odejść z pracy, ale bał się, że przełożeni będą chcieli go uciszyć. W tajemnicy opowiedział więc o wszystkim przyjacielowi. Za jego namową przez kolejne dwa lata wykonywał swoją pracę w żandarmerii, jednocześnie ukradkiem zapisując zdjęcia na nośniku USB, który następnie wynosił ukryty w ubraniach. W końcu, korzystając z pomocy opozycyjnej Narodowej Rady Syryjskiej, udało mu się wyjechać z Syrii i wywieźć dowody zbrodni ze sobą.

Serce Nadira Abuda zniosło wiele – sześćdziesiąt lat dyktatury, kilka zamachów stanu, dziewięć lat wojny. I tylko tych zdjęć pan Abud nie był w stanie znieść

Dalia Mikulska

Udostępnij tekst

Zbiór Cezara to ponad 50 tysięcy zdjęć, zrobionych między majem 2011 a sierpniem 2013 r. Ponad połowa z nich przedstawia ciała osadzonych, którzy zmarli w aresztach lub szpitalach wojskowych. Ta sama osoba pojawia się na kilku, czasem na kilkunastu fotografiach. Zanim więc zdjęcia zobaczyli pan Nadir oraz inni ojcowie czy matki, zostały skrupulatnie posegregowane przez pracowników Syryjskiego Stowarzyszenia na rzecz Zaginionych i Więźniów Sumienia (Syrian Association for Missing and Conscience Detainees, SAFMCD), które przejęło pieczę nad archiwum Cezara. Wyróżnili na nich 6786 ludzi zamęczonych na śmierć. W 2015 r. SAFMCD umieściło te zdjęcia w internecie.

Wielu z tych, którzy już dawno stracili nadzieję, że ich bliscy powrócą, w napięciu otwiera kolejne strony w przeglądarce. Serce przyspiesza, a w głowie kłębią się myśli – czy ten mężczyzna, któremu wyłupiono oczy, przypomina mojego syna? Klik. A może ta twarz z wybitymi przez oprawców zębami należy do mojego brata? Klik. Czy ten wychudzony i zsiniały człowiek to mój ojciec?

Ciało na zdjęciu może zupełnie nie przypominać osoby, za którą tęskni szukający, trzeba więc się dokładnie przyjrzeć każdej zmasakrowanej twarzy. Sprawdzenie całego archiwum zajmuje długie godziny, a nawet dni.

Część syryjskich rodzin odnalazła na fotografiach Cezara swoich bliskich. Inni szukali na próżno. Obrońcy praw człowieka szacują, że od początku wojny w 2011 r. do 2015 r. zaginęło około 100 tysięcy Syryjczyków. Nikt nie zna dokładnej ich liczby, jeśli jednak uznamy powyższe dane za prawdziwe, oznaczać to będzie, że bliskim ponad 93 tysięcy z nich, nawet jeśli obejrzą dokładnie wszystkie zdjęcia Cezara, nadal pozostanie tylko niepewność.

Kraj na beczce prochu

Bliscy Chalida mieli więcej szczęścia. Po dziesięciu latach i dwóch miesiącach wypuszczono go z więzienia, choć gdy kilka lat wcześniej o niego pytali, funkcjonariusze reżimu poinformowali ich, że nie mają już na co czekać – jego ciało zostało roztopione w kwasie.

Zanim jednak to wszystko się wydarzyło, Chalidowi złożono propozycję nie do odrzucenia. Było to na początku lat 80., a on był porucznikiem w syryjskiej armii. Nigdy jednak nie był człowiekiem, który ślepo wykonuje rozkazy. Był idealistą. Pewnie dlatego wstąpił do opozycyjnej Demokratyczno-Socjalistycznej Arabskiej Partii Odrodzenia*, która wyłoniła się na skutek rozłamu w rządzącej partii (druga z powstałych w ten sposób frakcji różni się tym, że brakuje w niej demokracji, nie tylko zresztą w nazwie).

Odkąd tylko w roku 1943 Syria odzyskała niepodległość, szargały nią niepokoje. Przyjęło się, że narzędziem służącym do przejmowania władzy jest karabin. Ledwo ucichły strzały po jednym zamachu stanu, następował kolejny. Ten, do którego doszło w marcu 1963 r., historia zapamiętała jako „rewolucję basistowską”. Choć zapoczątkował on w Syrii trwającą do dziś erę Arabskiej Socjalistycznej Partii Odrodzenia (Hizb al-Bas al-Arabi al-Isztiraki – Al-Bas), czyli tego Odrodzenia socjalistycznego i arabskiego, lecz nie demokratycznego, nie był to koniec wojskowych przewrotów. W rządzącej partii ścierali się konserwatyści i postępowcy, ci, dla których ważne były interesy Syrii, z tymi, dla których ważniejszy był interes arabski. W wojsku rywalizowały ze sobą stronnictwa skupione wokół grup wyznaniowych. Sunnici** przeciwko alawitom***, alawici przeciwko sunnitom. Bo w niespokojnych czasach szuka się oparcia w swoich.

W drugiej połowie lat 60. szala przechyliła się na korzyść alawitów. W 1971 r., w wyniku czternastego w ciągu dwudziestu dwóch lat puczu pełnię władzy objął Hafiz al-Asad, alawita i członek Al-Bas. Z partii usunięto jego przeciwników, wielu wtrącono do więzień. Ci, którzy uniknęli odsiadki, założyli stronnictwo opozycyjne. Uznali widocznie, że odrodzenie powinno być również demokratyczne, bo w nazwie swojego ugrupowania dodali ten przymiotnik. Tak powstała partia, do której dołączył młody porucznik, zauroczony ideami marksistowskimi.

Móc patrzeć na siebie w lustrze

Przyjmijmy, że nazywa się Chalid, bo choć postanowił opowiedzieć mi o tym, co go spotkało, to wie, że wciąż nie może czuć się w pełni bezpiecznie, więc nie odważy się podać prawdziwego nazwiska. Choć od syryjskiej granicy dzieli go dziś ponad 2,5 tysiąca kilometrów, Chalid wciąż obawia się o losy krewnych, którzy tam zostali.

Gdzie popełnił błąd? Być może za głośno rozmawiał z kolegami, wyrażając nieprawomyślne poglądy. A może ktoś przyuważył, jak czytał „Al-Manar” – to słowo po arabsku oznacza światło lub latarnię, ale taki tytuł nosiła również gazeta wydawana przez partię opozycyjną. A trzeba wiedzieć, że były to czasy, gdy na opozycjonistów polowano jak na czarownice. Nawet jeśli byli alawitami, jak Hasan al-Chajjir (zm. 1980), poeta, który dwa lata wcześniej napisał:

Co mam powiedzieć, jeśli po mówieniu prawdy następuje biczowanie
i wilgotne ciemne więzienie,
A gdybym milczał, to milczenie byłoby nieodpowiednie, bo w ciszy
ukryte byłoby światło prawdy,
A gdybym kłamał, to kłamstwo by mnie zmiażdżyło.
Nie pozwól, Panie, by przypisano mi kłamstwo!

Niedługo potem zaginął bez wieści.

Chalid na dwa miesiące przed planowanym awansem na kapitana został wysłany do siedziby Wywiadu Sił Powietrznych. Po latach opowiada: – Miałem rzekomo przez tydzień wspierać ich pracę, tak naprawdę chodziło jednak o to, by mnie zwerbować. Tajniacy uznali, że mogę się przydać. Chcieli wiedzieć wszystko o działaczach opozycji, a w szczególności o tych, którzy, tak jak ja, byli jednocześnie wojskowymi.

Reżim bał się przewrotu, słusznie zresztą, skoro sam prezydent-generał w ten właśnie sposób doszedł do władzy. Chalid miał więc nadal pojawiać się na tajnych spotkaniach partii, a potem posłusznie pisać raporty i donosy.

– Pewnie, gdybym się na to zgodził, moje życie stałoby się łatwiejsze – opowiada Chalid. – Większy żołd, stabilizacja, szacunek wśród elit. Tyle tylko, że wtedy nie mógłbym patrzeć na siebie w lustrze. Nie miałem wątpliwości, co powinienem zrobić.

Odmówił. Dali mu jeszcze tydzień na przemyślenie swojej decyzji, a gdy po raz kolejny odrzucił propozycję współpracy, zakuli go w kajdanki i wsadzili do więzienia. Próbowali wyciągnąć z niego nazwiska innych działaczy opozycyjnych. Choć razili go prądem, nie wydał nikogo. Przez kilka następnych dni nie mógł ruszać dłonią. Najgorsze było jednak „niemieckie krzesło” – tortura, w trakcie której więźnia przywiązywano za ręce i nogi do metalowego krzesła, a jego oparcie przechylano następnie w stronę podłogi, nienaturalnie wyginając w ten sposób szyję i kręgosłup nieszczęśnika. „Niemieckie krzesło” sprawiało, że wielu godziło się na wszystko. Ale jak Chalid mógł zgodzić się na to, by donosić na swoich partyjnych towarzyszy?

– Przecież wtedy byłbym zdrajcą – mówi. – Przez to, że im odmówiłem, traktowali mnie ze specjalnym okrucieństwem. Zwykle torturuje się po to, żeby wyciągnąć z kogoś informacje. Mnie torturowali dalej z zemsty. Tajniacy nie przywykli do nieposłuszeństwa. Bez wyroku skazano mnie więc nie tylko na długoletnią odsiadkę, ale też na długoletnią samotność. Moja cela wielkością przypominała klatkę. Jedna ściana miała może z metr, a druga dwa metry. Zresztą nawet gdyby była większa, nie miało to dla mnie znaczenia, bo swobodne poruszanie się było wbrew tamtejszym zasadom. Choć nie miałem tam wiele do roboty, musiałem zaczynać dzień o wschodzie słońca. Chyba tylko po to, by jeszcze okrutniej dłużył się czas spędzony w zamknięciu i osamotnieniu. Codziennie o czwartej nad ranem musiałem składać swój koc w kostkę, a później siedzieć na nim aż do wieczora. Gdyby strażnicy zobaczyli mnie w innej pozycji, za karę zbiliby mnie kijami i kablami. Szybko nauczyłem się panujących w areszcie zasad, widząc, jak biją innych – wspomina Chalid.

– Miałem tylko dwa wojskowe koce – cienkie i marnej jakości. Spałem na gołej podłodze i marzłem, gdy strażnicy dla zabawy manipulowali temperaturą. Nigdy nie mówili do mnie po imieniu. Zwracali się do mnie: „ośle”, „dziwko” albo „alfonsie własnej siostry”. W ciągu pierwszych dwudziestu dni jeszcze pięć razy zabierali mnie z celi, by torturami zmusić do donoszenia. Później wypuszczali mnie z tej klatki tylko raz na kilka miesięcy.

– Miałem szczęście, że brat jednego ze strażników był moim znajomym z wojska – kontynuuje po chwili Chalid. – On traktował mnie lepiej. Na początku 1982 r. zaczął mi nawet przynosić gazety. „At-Tiszrin”, „As-Sawra”, „Al-Bas” – wszystkie reżimowe, zwykła propaganda, ale dzięki temu miałem przynajmniej pojęcie o tym, co działo się na zewnątrz. Dowiedziałem się więc o buncie Braci Muzułmanów, których w gazetach nazywano gangiem kryminalistów.

Trwoga, która zamykała usta

Bracia Muzułmanie chcieli Syrii opartej na wartościach wynikających z islamu, takich jak równość, solidarność i sprawiedliwość. Wprawdzie socjalizm także dążył do równości, ale ten Bracia odrzucają jako obcy islamowi. Z socjalistyczną partią Al-Bas nie było im więc po drodze.

To sunnickie bractwo sprzeciwiało się też dominacji alawitów, mniejszości, do której należał prezydent. Alawici, choć stanowili zaledwie około 11% społeczeństwa Syrii, od kiedy Hafiz al-Asad przejął pełnię władzy, stali się elitą w wojsku i administracji. Rządzący pozbyli się osób, których nie darzyli zaufaniem, a ich stanowiska obsadzano członkami grupy wyznaniowej prezydenta, a często jego klanu. Chcąc zajść wysoko, należało więc być alawitą i członkiem partii. Najlepiej krewnym prezydenta – ale na to przecież nikt nie ma wpływu.

Nie podobało się to wielu sunnitom. W szczególności jednak Braciom Muzułmanom. Choć już na początku lat 60. organizacja została zdelegalizowana, Bracia kontynuowali działalność w podziemiu. Organizowali zamachy na działaczy partyjnych i wojskowych, podejmowali próby przejęcia władzy. Ich aktywność nie prowadziła jednak do zmiany rządów, a do masowych aresztowań i zabójstw członków tej organizacji oraz osób posądzanych o współpracę z nią.

Kulminacja ich buntu miała miejsce w położonej między Damaszkiem a Aleppo Hamie. W 1982 r. Bracia Muzułmanie przejęli tamtejsze budynki rządowe. Nie świętowali jednak sukcesu zbyt długo. Odzyskanie panowania nad zbuntowanym miastem prezydent Al-Asad powierzył swojemu bratu – Rifatowi. Dowodzone przez niego jednostki specjalne, nazywane Brygadami Obrony, otoczyły miasto. Przez kolejnych dwadzieścia siedem dni Brygady atakowały Hamę przy pomocy ciężkiej artylerii. Nie docierała tam żywność, odcięto dostawy wody i elektryczności. Cywile znaleźli się w potrzasku.

Ciało na zdjęciu może zupełnie nie przypominać osoby, za którą tęskni szukający, trzeba więc się dokładnie przyjrzeć każdej zmasakrowanej twarzy. Sprawdzenie całego archiwum zajmuje długie godziny, a nawet dni

Dalia Mikulska

Udostępnij tekst

Po miesiącu brutalnych działań wojskowych Hama nie była już tym samym miejscem. Nie tylko ze względu na doszczętnie zniszczoną historyczną zabudowę i zamienione w ruiny dzielnice mieszkalne, ale też z uwagi na to, czego nie widać gołym okiem: wiszącą w powietrzu grozę. Trwogę, która zamykała usta. Pozostali przy życiu mieszkańcy byli zastraszeni, a wielu w obawie przed represjami postanowiło czym prędzej opuścić kraj.

Do dziś nie ma pewności, ilu cywilów zostało zabitych w ciągu tego jednego miesiąca. Najłagodniejsze szacunki mówią o 7 tysiącach. Według najgorszego scenariusza wszystkich ofiar śmiertelnych, głównie wśród ludności cywilnej, mogło być aż 40 tysięcy. Nikt nie wie także, ile osób zostało rannych, jak wielu ludzi niesłusznie uwięziono, a są wśród nich tacy, którzy nie wyszli na wolność do dziś.

To właśnie wtedy za ścianą celi Chalida pojawił się drugi człowiek. Ktoś, kto przybył tu ze świata żywych, ze świata, którego Chalidowi tak bardzo brakowało. Ktoś, komu jego cierpienie nie sprawiało satysfakcji. Chalid chciał wiedzieć, czy na zewnątrz coś się zmieniło. Czy aresztowano innych? Ich rozmowa była jednak wbrew więziennym zasadom.

Kiedy strażnicy oddalili się od celi, nowy więzień szepnął do niego przez ścianę: „Psst! Znasz alfabet Morse’a?”. I nauczył go porozumiewać się przez cichutkie pukanie w ścianę. Właśnie w ten sposób Chalid dowiedział się, że jego sąsiad zawinił jedynie nieprzychylnym władzy słowem. Pochodził z Hamy, a tam po buncie Braci Muzułmanów represje spotkały wielu, nie tylko tych, którzy byli członkami tej organizacji.

Rozmowa za pomocą alfabetu Morse’a zajmowała sporo czasu, ale im akurat czasu nie brakowało. Brakowało im jedzenia i zajęcia. Przede wszystkim zaś brakowało im kontaktu z drugim człowiekiem. Wprawdzie od uderzania w ścianę bolały palce, ale aresztowani wiedzieli dobrze, że bolałoby o wiele bardziej, gdyby strażnicy przyłapali ich na głośnej rozmowie.

W ludzkiej rzeźni

Po sześciu latach, które Chalid spędził w areszcie Wywiadu Sił Powietrznych, przeniesiono go do aresztu należącego do Wywiadu Wojskowego. Areszt był przepełniony, więc czasem kogoś umieszczano w jego pojedynczej celi. Po pewnym czasie strażników przestało razić to, że się poruszał. Zaczął więc ćwiczyć, by jego ciało zachowało sprawność. Na początku mu to pomagało, z czasem jednak zaczął słabnąć. Dostawał tylko to, co niezbędne, by utrzymać go przy życiu. Jadł jak na froncie, bo jedzenie trafiało tam z wojskowej bazy – na śniadanie pięć oliwek albo małego pomidora, po południu trochę kaszy bulgur i marnej koszarowej zupy. Prątki gruźlicy, które zadomowiły się w jego organizmie, stopniowo odbierały mu siły.

Choroba przyniosła mu jednak wytchnienie. Z powodu złego stanu zdrowia przeniesiono go do więzienia w Sajdnaji. Po latach Amnesty International określi to miejsce mianem „ludzkiej rzeźni”. Raporty tej i wielu innych organizacji nie pozostawiają wątpliwości – to dziś jedno z najstraszniejszych więzień w Syrii. Mimo to Chalid, który odchodził od zmysłów z samotności, odetchnął z ulgą. W Sajdnaji dzielił celę z innymi więźniami. Jeden z nich był lekarzem, więc pomagał mu dojść do siebie. Wiedział jednak, że Chalid potrzebuje lepszej opieki. Po trzech miesiącach udało mu się przekonać strażników, aby zabrali Chalida do wojskowego szpitala w pobliżu Damaszku. Tam go wyleczono.

Razem z Chalidem za murami Sajdnaji przebywało wielu jego partyjnych przyjaciół i towarzyszy. W ciągu dnia drzwi cel były otwarte, więc więźniowie spędzali czas razem, czytali i dyskutowali. Mogli tam nawet palić papierosy. Wśród osadzonych był też oficer, który pochodził z miasta Chalida. Odwiedzała go żona, Chalid poprosił więc, by za jej pośrednictwem przekazał jego rodzinie wiadomość, gdzie się znajduje. Dzięki temu po ponad dziewięciu latach rozłąki wreszcie mogli go odwiedzić. Do tej pory nie wiedzieli, gdzie jest, ani nawet, czy jeszcze żyje.

Pod koniec 1991 r. w ramach ogłoszonej przez Hafiza al-Asada amnestii z syryjskich więzień, takich jak Tadmur czy Sajdnaja, wypuszczono blisko trzy tysiące więźniów. Nie przez przypadek miało to miejsce tuż przed wyborami, które odbywały się głównie po to, aby można było później dumnie ogłosić, że głowę państwa wybrał lud. Jednak lud nie miał wielkiego wyboru – mógł jedynie ocenić, czy popiera kandydaturę urzędującego prezydenta. I 99,99% społeczeństwa wybrało tak, jak należało. Malkontenci stanowili zaledwie ułamek procenta.

Nie ma wątpliwości, że wybory były fasadowe i miały jedynie stwarzać pozory demokracji. Jednak dzięki nim władze uznały, że nie mają już powodu, by dłużej przetrzymywać Chalida w zamknięciu. Pewnego dnia strażnik przyszedł do jego celi, wymienił nazwiska kilku osadzonych, w tym Chalida, i powiedział, że wysyłają ich do siedziby tajnej policji. Dodał, że objęto ich amnestią, i polecił przygotować się do wyjścia. Chalid spędził jeszcze cztery dni w areszcie Wywiadu Wojskowego, gdzie oficerowie uzupełnili jego teczkę. I wreszcie puścili go wolno. Choć stracił w więzieniu dziesięć lat i dwa miesiące życia, uparcie twierdzi, że niczego nie żałuje.

Po wyjściu z więzienia nie było już dla niego miejsca w armii ani w żadnych rządowych instytucjach, a niektórzy prywatni przedsiębiorcy bali się zatrudnić opozycjonistów. Opuścił więc swoje miasto, w którym znali go nie tylko sąsiedzi, ale także smutni panowie z muchabaratu, czyli tajnej policji. Wyjechał do Damaszku i zatrudnił się na budowie. Po roku na wolności ożenił się z Nurą.

Haram, czyli to, co zakazane

Być może połączyły ich więzienne doświadczenia. Nura sprzeciw wobec reżimu wyniosła z rodzinnego domu. A właściwie z tego sąsiedniego, w którym mieszkał brat jej ojca, także należący do partii opozycyjnej. Była jego ukochaną bratanicą. To on nauczył ją jeździć na rowerze. Pokazał jej też, jak strzelać z wiatrówki. Najpierw cieszyła się, że ustrzeliła parę ptaków, a potem płakała, bo to przecież haram, czyli zakazane.

Dla niego haram było to, co władza zrobiła z jego krajem. W swoim domu organizował tajne zebrania, na które przychodziło zwykle po kilkanaście osób. Nura była wtedy jeszcze dzieckiem, ale przysłuchiwała się uważnie temu, o czym rozmawiali dorośli. Z czasem zaczynała coraz więcej rozumieć.

Gdy była w ósmej klasie, stryj uciekł do Algierii. Na szczęście tęsknota za kimś, kto wyjechał, jest inna niż za kimś, kto zniknął pod przymusem („wymuszone zaginięcia” – tym pojęciem organizacje zajmujące się ochroną praw człowieka określają czasem los ludzi potajemnie uprowadzonych i więzionych przez państwo). Z tym, kto wyjechał, rodzina może nadal utrzymywać kontakt. Może mieć nadzieję, że tam, gdzie się znalazł, jest mu lepiej. Albo przynajmniej, że jest tam bezpieczny. I że jeszcze kiedyś, gdy zawieje wiatr zmian, będzie mógł wrócić. To zupełnie inna tęsknota niż ta, którą czuli rodzice Chalida czy Nadir Abud.

Stryj wyjechał w roku 1979 albo 1980. Nura nie jest pewna, po latach pamięć płata figle. W 1982 r. była w dziesiątej klasie i pamięta, że wtedy wielu kolegów jej starszych braci zostało aresztowanych. Bunt Braci Muzułmanów posłużył Al-Asadowi za pretekst, by zamknąć w więzieniach wielu przeciwników. Chalid był już wtedy za kratkami, spędzał dnie na cienkim kocu złożonym w kostkę, ale Nura nie znała go jeszcze, więc za nim nie musiała tęsknić.

Po ukończeniu szkoły wyjechała do Aleppo, gdzie studiowała inżynierię mechaniczną. Z pierwszego roku studiów najbardziej pamięta strach. Aresztowano czyjegoś brata, czyjąś siostrę, czyjegoś kuzyna. Mówili o tym wszyscy. Młodzi Syryjczycy poszukiwali własnej tożsamości. Kiedy nikt nie widział, niektórzy z nich czytali tajne opozycyjne gazety i toczyli dyskusje o sytuacji w państwie. Chcieli działać. Nura poszła w ślady stryja i została aktywistką. Na uczelni natknęła się na członków studenckiego ugrupowania politycznego. Byli zwolennikami Demokratyczno-Socjalistycznej Arabskiej Partii Al-Bas, której liderzy znaleźli się w więzieniach lub – jeśli mieli więcej szczęścia – za granicą. Tak jak jej stryj.

Spotykali się w parku albo w kafeterii. Zawsze byli ostrożni, zwracali uwagę na to, czy ktoś nie przysłuchuje się ich rozmowie. Na uniwersytecie działały oczywiście nie tylko ugrupowania opozycyjne, ale też – a może przede wszystkim – grupy, które miały za zadanie pilnować, by ten studencki bunt za bardzo nie urósł w siłę.

Przyszli po nią w nocy

Rodzina Nury wiedziała, że na uczelni zajmuje ją nie tylko nauka, i bardzo się o nią martwiła. Każdy słyszał, że w więzieniu torturują, biją, wyrywają paznokcie, potrafią zamęczyć na śmierć. Nikt nie chciał, aby spotkało to jego syna. Ale jeszcze gorzej, gdy dotknie to córkę. Rodzina Nury cały czas drżała o to, że żołnierze mogliby ją wykorzystać seksualnie.

Mimo tych obaw Nura czuła, że najbliżsi rozumieją i popierają jej działania. Prosili, aby była ostrożna, ale niczego jej nie zakazywali. Jednak w tamtym czasie w jej życiu pojawili się dalsi krewni z Tartusu, jednego z bardziej przychylnych rządowi miast.

– Nie miałam pieniędzy na czynsz, a nie przyznano mi pokoju w akademiku – wspomina Nura. – W takich sytuacjach w Syrii przydają się znajomości. Pewnego razu dalszy krewny, z którym do tej pory nie miałam kontaktu, przyjechał do Aleppo i zaprowadził mnie do oficjalnego biura partii na uniwersytecie. Tam próbowali mnie namówić, bym donosiła na innych aktywistów. Obiecywali darmowy pokój w akademiku. Odpowiedziałam, że nigdy tego nie zrobię, i wyszłam. Wróciłam do domu rodziców i stamtąd przyjeżdżałam trzy razy w tygodniu na zajęcia. To ponad dwie godziny drogi. Później przeniosłam się do Damaszku, aby kontynuować studia. To tam mnie aresztowali.

Po tym, jak zatrzymali jej przyjaciółkę i Abu Alego – starszego od nich aktywistę, z którym spotkały się w parku – wiedziała, że przyjdą i po nią. Najpierw za ukrywanie tajnych broszur w garażu wpadł bratanek Abu Alego. Nie wiadomo, w jaki sposób zmuszono go do mówienia: czy go bito, kopano, rażono prądem, a może zastosowano bardziej wysublimowane metody tortur. W końcu przyznał, że broszury należą do jego wujka. I umówił się z nim w parku, tym samym, w którym Abu Ali miał wcześniej spotkać się z Nurą i jej przyjaciółką. Mężczyznę aresztowali chwilę po tym, jak pożegnał się z obiema kobietami.

Odkąd tylko w roku 1943 Syria odzyskała niepodległość, szargały nią niepokoje. Przyjęło się, że narzędziem służącym do przejmowania władzy jest karabin

Dalia Mikulska

Udostępnij tekst

Przyjaciółkę zgarnęli następnego dnia na uczelni. Szukali tam też Nury, ale tego dnia opuściła zajęcia. Przyszli więc po nią w nocy. Razem z nią w mieszkaniu byli jej siostra i brat, jednak strach sparaliżował ich tak bardzo, że nie zapytali nawet, dokąd funkcjonariusze ją zabierają ani którą gałąź służb wywiadu reprezentują. Rodzina nie wiedziała zatem, gdzie jej szukać.

Najbliżsi przychodzili później na posterunki różnych służb i próbowali odnaleźć Nurę. Także dziś to samo robi wielu syryjskich rodziców, których dzieci zostały aresztowane. Mundurowi zazwyczaj odsyłają rodziców do domu ze zdawkową obietnicą, że odpowiedzą za kilka dni, czyli kiedyś, w bliżej nieokreślonym terminie. Ale zdarza się też, że mówią prosto z mostu: „Wasz syn, wasza córka nie żyje”. Albo: „Nie pytajcie o nią więcej”.

Może żołnierze rzeczywiście nie wiedzą, co dzieje się z aresztowanymi, a może tak im kazano mówić. Ojcom nastolatków, którzy w przeddzień wybuchu syryjskiej rewolucji napisali na murze swojej szkoły antyrządowe hasła, powiedziano podobno, że nie mają już dzieci, mogą co najwyżej zrobić sobie nowe. A jeśli mają z tym problem, to wystarczy, że przyślą na posterunek swoje żony. Cała Syria mówiła później o tej zniewadze. Pewnie wielu przypomniało sobie wtedy, co sami usłyszeli, gdy zniknęli ich bliscy. Jak kłamano i pluto im w twarz.

Czy Nurę wykorzystywano seksualnie? Wystarczy powiedzieć, że spotkało to inne kobiety i mężczyzn. Że dla wielu Syryjek traumą jest już samo przeszukanie tuż po zatrzymaniu. Gdy zapytałam Nurę o to, jak traktowano ją w areszcie, na chwilę zamilkła, zmieszała się. Mój tłumacz wyjaśnił szybko: – Dla Syryjczyków to oczywiste, że w aresztach traktuje się ludzi okrutnie. My nie zadajemy takich pytań.

Nura wyszła po ośmiu miesiącach. Straciła przez to rok na uniwersytecie, kolejny zajęło jej zdobycie pozwolenia, aby kontynuować studia. W tym czasie poznała Chalida i wkrótce wzięli ślub.

Czy to można nazwać szczęściem?

Po wybuchu rewolucji Chalid współorganizował pokojowe protesty. Przez cały czas czuł się obserwowany. Obawiał się, że znów trafi do aresztu i tym razem może opuścić go w plastikowym worku. Służby Al-Asada musiały wiedzieć, że więzienie tylko utwierdziło Chalida w jego przekonaniach. Podczas wojny wyjeżdżał do Genewy i Soczi, gdzie uczestniczył w rozmowach pokojowych jako reprezentant opozycji. A później, z bijącym jak młot sercem, wracał do domu, do Syrii. Oglądał się za siebie, ale na granicy nie czekali na niego tajniacy. Czy to można nazwać szczęściem? Jego zdaniem to raczej celowy zabieg reżimu. Zamykają jednych, a innym pozwalają chodzić wolno. W ten sposób podburzają jednych przeciw drugim, niszczą wzajemne zaufanie. Ci, których zatrzymano, będą myśleć, że to ci drudzy na nich donieśli. Dziel i rządź – władcy spod różnych szerokości geograficznych znają tę zasadę nie od dziś.

Nura wyjechała z najmłodszym synem z Syrii zaraz po wybuchu rewolucji. Dołączyła do opozycji na uchodźstwie. Chalid opuścił kraj dopiero niedawno, gdy wymierzona w niego kula snajpera dosięgła ich nastoletnią córkę w drodze do szkoły. Tym razem to było draśnięcie, ale czy mogli dłużej ryzykować?

Wesprzyj Więź

Materiał powstał dzięki wsparciu finansowemu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.

* Al-bas (arab. – odrodzenie) Demokratyczno-Socjalistyczna Arabska Partia Odrodzenia (Hizb al-Bas ad-Dimukrati al-Arabi al-Isztiraki) powstała w 1970 roku z lewego skrzydła partii do dziś rządzącej w Syrii i należy do opozycji, ma siedzibę w Paryżu (przyp. red.).
** Jeden z głównych odłamów islamu, należy do niego większość społeczeństwa Syrii.
*** Prąd religijny wywodzący się z islamu szyickiego. Alawitów można spotkać głównie w Syrii, gdzie przed wojną stanowili mniejszość liczącą ok. 11% społeczeństwa.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2021.

Podziel się

1
Wiadomość