Zima 2024, nr 4

Zamów

Potrzebujemy gospodarki wodnej, która zatrzyma wodę w glebie

Wysychająca Wisła, kwiecień 2020. Fot. Hello_Warsaw / YouTube

Zamiast siąpiącego przez wiele dni kapuśniaczka mamy gwałtowne ulewy po długich okresach suszy, a ponieważ w twardą, zbitą glebę uderzająca z impetem woda nie wsiąka, tylko spływa po jej powierzchni, to błyskawicznie wzrasta poziom wód – mówi Magdalena Budziszewska.

Ewa Buczek: Z powodu wzrastającego poziomu mórz i oceanów polskie wybrzeże cofa się średnio o 90 cm rocznie, już dziś na Półwyspie Helskim trzeba sztucznie dosypywać setki ton piasku. Czy nasze wnuki będą jeszcze mogły zobaczyć plaże, jakie my znamy?

Magdalena Budziszewska: Szanse na to, że świat w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat się nie zmieni, są niewielkie, ale jednocześnie trudno przewidzieć skalę tych zmian. Wiele zależy od ekonomii, gospodarki, stosunków społecznych czy państwowych i wielu innych czynników, które ciężko oszacować, nawet klimatologom. A do tego dochodzi największa niewiadoma: co z tym zrobią ludzie? Potrafimy odgadnąć, jak zachowają się gazy cieplarniane, chmury czy prądy oceaniczne, ale nie ludzie. W skali globalnej są całkowicie nieprzewidywalni.

Natomiast wiemy na pewno, że ekosystemy morskie są dużo wrażliwsze na zmianę klimatu niż ekosystemy lądowe. Aby to lepiej zrozumieć, trzeba sobie uświadomić, że na planecie Ziemia wody jest dużo więcej niż powietrza. Gdybyśmy całe to powietrze skompresowali do gęstości takiej, jaką ma woda, utworzyłoby na kuli ziemskiej warstwę o grubości ledwo 10 m. Tymczasem ocean pokrywa ok. 70 proc. globu i ma średnią głębokość ponad 3,5 km. I ten ogrom wód na Ziemi pełni bardzo ważną funkcję: absorbuje dwutlenek węgla, który my emitujemy. Dzięki temu klimat ociepla się wolniej – i za to możemy być oceanom wdzięczni – ale ma to też swoje ciemne strony: skutkuje groźnym dla morskich organizmów zakwaszaniem wody.

W dodatku to pochłanianie CO2 będzie robić się coraz mniej wydajne, bo im więcej dwutlenku węgla w oceanie, tym gorzej się on rozpuszcza. Do pewnego etapu to zjawisko było równoważone przez mieszanie się wody w oceanach, czyli wymianę wody powierzchniowej z głęboką, ale wskutek zmian klimatu ten proces bardzo spowalnia.

Dlaczego zakwaszanie wody jest takie groźne?

 Rozpuszczający się w wodzie dwutlenek węgla ogranicza dostępność jonów węglanu wapnia, co w efekcie prowadzi do zamierania organizmów, które tych jonów potrzebują do życia, np. koralowców. Zresztą już dziś w morzach i oceanach są całe martwe strefy, które jednocześnie podgrzały się i odtleniły do tego stopnia, że wyginęło w nich życie. Gdy w zeszłym roku media mówiły o pożarach w Australii, wszyscy martwili się o los zwierząt ginących w płomieniach, a mało kto pamiętał, że w tym samym czasie w rzekach Australii i morzach bezpośrednio ją otaczających także trwał Armagedon, być może nawet gorszy. W tak gorących warunkach całe wodne ekosystemy odtleniały się i zamierały.

Budowanie atmosfery braku zaufania wobec orzeczeń nauki dotyczących zmiany klimatu przypomina historię podważania przez koncerny nikotynowe wyników badań dowodzących szkodliwości palenia

Magdalena Budziszewska

Udostępnij tekst

Ale nie tylko wzrost temperatur zbiera w oceanach śmiertelne żniwo. My, ludzie, potężnie zatruliśmy wodę przez przyjęty model rolnictwa, który zaburza przepływy biochemiczne, zwłaszcza równowagę azotu i fosforu. Mówiąc wprost, przerzyźniamy właściwie całą wodę – jeziora i rzeki, ale także oceany. Obserwujemy dziś prawdziwą kumulację zakwaszania, przerzyźniania i podgrzewania, która po prostu zagraża życiu w oceanach. Dlatego gigantyczne obszary biosfery powinny być zwrócone przyrodzie, aby mogła się regenerować i dalej nas chronić.

Jednak do takich decyzji ciągle jeszcze daleko, bo często nam się zdaje, że problem zmian klimatycznych nas nie dotyczy.

 To oczywiście nie jest prawda. Już dziś widzimy, że Polska wysycha. To są konsekwencje m.in. braku zimy. Kiedyś każdego roku śnieg zalegał przez wiele tygodni, co stanowiło olbrzymi zapas wody, która bardzo wolno się przesączała do wód podziemnych, odnawiając w ten sposób zasoby wód głębinowych. To właśnie w tej warstwie głębokiej Polska dziś wysycha. I co ciekawe, to nie wynika wprost z tego, że jest coraz mniej deszczu. Globalne ocieplenie może nawet sprawić, że deszczu będzie więcej, bo wraz ze wzrostem temperatur woda intensywniej paruje. Natomiast zmienia się charakter opadów. Zamiast siąpiącego przez wiele dni kapuśniaczka mamy gwałtowne ulewy po długich okresach suszy, a ponieważ w twardą, zbitą glebę uderzająca z impetem woda nie wsiąka, tylko spływa po jej powierzchni, to błyskawicznie wzrasta poziom wód, co może skutkować powodziami. Potrzebujemy takiej gospodarki wodnej, która potrafiłaby ten proces spowolnić, zatrzymać wodę w glebie.

Zauważ, że obecnie praktycznie już nie ma tak typowo polskiego zjawiska jak przedwiośnie, czas pluchy i roztopów. Nawet w literaturze pięknej znajdziemy opisy wojsk, które nie mogły zaatakować grodu, bo grzęzły w błocie po pachy i żadne drogi nie były przejezdne. A dziś niemal nie ma już błota. Straciliśmy je. Wiem, że nikt nie tęskni za błotem, ale ono było dowodem na to, że ziemia jest rozmiękła, nasączona wodą, a to stanowi podstawę prawidłowych stosunków wodnych.

Zaburzona naturalna gospodarka wodna przynosi jeszcze inny groźny skutek. Coraz częściej w lasach ogłaszany jest III stopień zagrożenia pożarowego.

 Ocieplenie klimatu sprawia, że drzewa, które rosły w jakimś miejscu od setek lat, nagle zaczynają rosnąć nie w swojej strefie klimatycznej. Mają za sucho, stają się osłabione, a przez to podatne na atak szkodników, gwałtowne wiatry albo pożary. To widać na przykładzie przesuwającej się granicy występowania sosny i świerka. Zdaniem niektórych badaczy losy sosny w województwie mazowieckim są przesądzone. I można oczywiście uznać, że to naturalny proces – jedne drzewa są zastępowane przez inne – ale sprawa jest bardziej skomplikowana. Las kształtuje się przez setki lat, a zmiana klimatu jest dużo szybsza, spora część tych procesów zaszła w trakcie mojego życia. Las nie jest w stanie się do tak ekspresowych zmian dostosować. Zwierzęta migrują, las jest nieruchomy. Dlatego dla mnie osobiście symbolem nadchodzącej katastrofy klimatycznej są właśnie takie poprzewracane, zjedzone przez szkodniki, zdewastowane lasy.

Możemy jakoś zatrzymać lub choć spowolnić ten proces?

 Będę się powtarzać, ale powinniśmy natychmiast otoczyć ochroną wszystkie stare drzewa i te resztki naturalnych lasów, które jeszcze mamy. Jest ich bardzo niewiele, ale to są ekosystemy bardziej odporne, które mogą przetrwać zmianę klimatu, więc są naszym skarbem narodowym. Tempo zmian jest tak szybkie, że nie zdążymy posadzić nowych lasów, dlatego tym bardziej musimy przestać dewastować te, które nadal mamy. Zresztą ta zasada odnosi się do wszystkich ekosystemów – musimy chronić te z nich, które jeszcze są zdrowe.

Warto sobie uświadomić, że choć dzisiejsze konsekwencje ocieplenia klimatu mogą nam na co dzień nie wydawać się zbyt groźne, to ten problem wymaga uruchomienia wyobraźni. Jeśli nie obniżymy emisji gazów cieplarnianych, to ona w pewnym momencie przekroczy nasze możliwości adaptacyjne. I nie będzie to zjawisko liniowe, nad którym łatwiej zapanować, ale raczej kaskadowe, które dość szybko może nam się całkowicie wymknąć spod kontroli. I ten moment krachu nie jest zależny od procesów zerojedynkowych, nie da się go ze stuprocentową pewnością przewidzieć. Wiemy, że nastąpi po przekroczeniu pewnych punktów krytycznych.

A gdzie znajdują się te punkty krytyczne?

 Tutaj musimy zrobić trzy kroki w tył i wyjaśnić, czym jest klimat. Otóż najkrócej rzecz ujmując, klimat to system podtrzymywania życia na ziemi. To on poprzez chociażby regulację temperatury czy dostępności wody warunkuje możliwość życia na planecie. I to jest system niezwykle skomplikowany, w którym toczy się całe mnóstwo naturalnych procesów odpowiadających m.in. za regulację obiegu węgla w przyrodzie, czyli wycofywanie go z atmosfery czy oceanów i magazynowanie w ziemi, gdzie w ciągu miliardów lat zamienił się w węgiel kamienny, węgiel brunatny, ropę i gaz, czyli to, co nazywamy paliwami kopalnymi. I oto ludzie wkroczyli w ten geologiczny rytm i w mgnieniu oka, zaledwie w ciągu ok. 100 lat, spalili gigantyczne pokłady tego wycofanego z obiegu węgla. A warto wiedzieć, że podczas spalania tony węgla uwalnia się do atmosfery około trzech ton dwutlenku węgla, powodując przy okazji ubytek tlenu proporcjonalny do ilości spalanych paliw. Obecnie ludzie są najsilniejszą siłą podgrzewającą klimat.

A jednak dość częste są głosy, które winą za ten proces obarczają np. wulkany.

 Roczne emisje gazów cieplarnianych z wulkanów odpowiadają ok. 1 proc. emisji związanych z działalnością człowieka, co jest mniej więcej porównywalne z emisją Polski. Różnica polega na tym, że naturalne emisje wulkaniczne są w systemie ziemskim równoważone przez takie procesy, jak np. wietrzenie skał, które wycofują zbliżoną ilość węgla z atmosfery. Tyle że jest to zjawisko bardzo powolne, trwające miliony lat, a ludzie spalają tysiące ton węgla na minutę. Nasze emisje nie mają szansy być równoważone żadnymi naturalnymi procesami, więc muszą wpływać na klimat. Od początku epoki przemysłowej ludzie wyemitowali do atmosfery mniej więcej drugie tyle dwutlenku węgla, co nagromadziło się tam przez wcześniejsze miliardy lat. Na szczęście dla nas (choć jak wspominałam na początku, dla ekosystemów wodnych już mniej) większość tego pochłonęły oceany, więc stężenie dwutlenku węgla nie wzrosło aż tak bardzo. Jednak fakt, że to my, ludzie, psujemy klimat, jest więcej niż pewny.

Wyobraźmy sobie, że ziemia jest zawieszoną w kosmosie kulką, która pochłania energię od Słońca i wypromieniowuje ją w kosmos, i w założeniu jest to system dążący do równowagi. Ale my zaczęliśmy tę kulkę ocieplać, obkładając ją dwutlenkiem węgla, tak samo, jakbyśmy dom obkładali styropianem. W ten sposób zaburzyliśmy jej bilans energetyczny. Musimy sobie uświadomić, że jest to zmiana w systemie podtrzymywania życia, więc ona po prostu zagraża przetrwaniu życia w takim kształcie, w jakim ono jest teraz. To nie znaczy, że ta zmiana wymaże całą cywilizację od razu, ale całkiem prawdopodobny jest scenariusz, w którym znaczące części lądów nie będą się nadawać do życia dla zwierząt stałocieplnych, w tym wszystkich dużych ssaków, również ludzi. Już dziś są na Ziemi miejsca, gdzie nie da się funkcjonować na zewnątrz przez dłuższy czas. I takich miejsc będzie po prostu więcej. Podgrzewając planetę, sami sobie zabieramy przestrzeń do życia.

Wróćmy może zatem do wspomnianych punktów krytycznych, których bardzo nie chcielibyśmy przekroczyć. Czym one są?

 Jednym z nich jest topnienie lodowców, zwłaszcza tych na Grenlandii i Antarktydzie, i zmniejszanie się zasięgu lodu morskiego, który jest podgrzewany od spodu przez coraz cieplejsze morza. Lądolody i lód morski są wielkim regulatorem i stabilizatorem klimatu, wszystkie wzorce pogodowe od nich zależą. Są tak ważne, ponieważ lód jest biały i odbija światło słoneczne w dużo większym stopniu niż ciemna woda morska. Dodatkowo proces ich topnienia generuje sprzężenie zwrotne: im mniej lodu morskiego i lodowców, tym więcej ciemnego koloru, co oznacza niższe albedo Ziemi, czyli mniejszą zdolność odbijania promieniowania, co w konsekwencji przekłada się na dalsze ocieplenie klimatu, które z kolei coraz szybciej topi lód. Szczególnym problemem jest topnienie lądolodów: ich utrata będzie zjawiskiem nieodwracalnym, bo do powstania tak wielkich struktur lodowych potrzeba gigantycznej ilości śniegu, której nagromadzenie trwa bardzo długo. One się same nie odbudują w wyobrażalnej perspektywie czasowej, nawet gdybyśmy całkowicie zatrzymali emisję gazów cieplarnianych. Każdy utracony metr lodu będzie dalej podgrzewać klimat. Punkt krytyczny przekroczymy, gdy lodowca ubędzie już tak dużo, że nie da się powstrzymać jego dalszego topnienia.

Kwestia zmian klimatu mogłaby łączyć ludzi, gdyby nie to, że została zjedzona przez celowo robioną politykę sporu politycznego

Magdalena Budziszewska

Udostępnij tekst

Jeśli cały ziemski ekosystem porównamy do ludzkiego organizmu, to lodowce są jednym z kluczowych narządów wewnętrznych, ale nie jedynym. Kolejnym ważnym narządem jest chociażby Puszcza Amazońska, która w długich skalach czasowych pochłania dwutlenek węgla z powietrza, po czym magazynuje go w glebie. Jeśli ją wytniemy w stopniu niepozwalającym już jej na taką gospodarkę wodną, która zapewnia jej przetrwanie, czyli jeśli duże jej obszary zamienimy w trawiastą sawannę, to przekroczymy następny punkt krytyczny. Lasy amazońskie są olbrzymim magazynem dwutlenku węgla, czyli pełnią funkcję stabilizującą w systemie klimatycznym. Jeśli wytniemy za dużą część tych lasów, one nie dadzą rady się same odbudować. Będą bezpowrotnie stracone.

Wymieniłam dwa wyraziste punkty krytyczne, ale istnieje również dużo innych, bardziej skomplikowanych zjawisk, które destabilizują klimat, jak np. stale zmniejszająca się różnica temperatur pomiędzy biegunami a zwrotnikami czy słabnące prądy morskie. Te zmiany nie są aż tak spektakularne, ale mogą wywołać efekt domina, gdy każda pomniejsza zmiana będzie umacniać kolejną, aż w końcu rozsypie się cały ekosystem.

Wspomniałaś wcześniej, że podgrzewając planetę, odbieramy sobie przestrzeń do życia. W tym kontekście nie sposób nie zapytać o dalsze konsekwencje zmiany klimatu. Czy czekają nas wojny o wodę? Fale migracji klimatycznych?

 O konsekwencje zmiany klimatu możemy zapytać ludzi, których dotykają one już teraz. Istnieją rejony, gdzie na skutek głodu, suszy albo braku wody wybuchają konflikty zbrojne. Oczywiście czynników, które destabilizują systemy polityczne, jest dużo więcej – każda wojna ma wiele przyczyn, ale zmiana klimatu wzmacnia istniejące napięcia, podsyca konflikty. Dlatego już dziś mamy uchodźców klimatycznych, czyli ludzi, którzy stracili miejsce do życia.

I tu pozwolę sobie na małą dygresję: parę tygodni temu świętowaliśmy powrót USA do porozumienia paryskiego, zakładającego zatrzymanie globalnego ocieplenia na poziomie dwóch stopni powyżej średnich temperatur z okresu epoki przemysłowej oraz dążenie do ograniczenia wzrostu temperatur do półtora stopnia. W czasie negocjowania treści tego porozumienia burzliwie dyskutowano właśnie o tej różnicy pół stopnia. Ona może się wydawać komuś niewielka, ale trzeba pamiętać, że nie mówimy o wzroście temperatury w sierpniowy dzień w Polsce, ale o zmianie średniej temperatury czegoś tak wielkiego jak planeta, a do tego potrzeba niewyobrażalnych ilości energii. Zatem z tej perspektywy różnica między półtora a dwa jest kolosalna. Wystarczy wspomnieć, że cztery stopnie to może być granica przetrwania dla ludzkiej cywilizacji. Ostatecznie jako nieprzekraczalną granicę przyjęto dwa stopnie, ponieważ to założenie jest po prostu dużo bardziej realistyczne niż półtora stopnia, ale ta decyzja oznacza, że godzimy się na to, że niektóre istniejące w tej chwili na świecie państwa, na przykład wyspiarskie, przestaną istnieć.

Zostaną zalane, a ich mieszkańcy zmuszeni do migracji?

 Tak. To jest bardzo bolesna świadomość, dlatego fetując podpisanie porozumienia paryskiego, rzadko się wspomina o tym jego wymiarze. Lokalni biskupi z tych wyspiarskich krajów wystosowali do społeczności międzynarodowej bardzo emocjonalne i poruszające apele jasno mówiące, że dla ich narodów jest to kwestia przetrwania. Czasami w tym kontekście pojawia się nawet określenie „ciche ludobójstwo”. Pozwalanie na dalsze ocieplenie klimatu to zgoda na to, że jego konsekwencje poniosą najsłabsi, ci, którzy mieli pecha urodzić się w biedniejszych regionach Ziemi. Sprawa jest tym bardziej złożona, że trudno tu zdefiniować bezpośrednio winnych. Gdy jakiś dyktator postanawia wymordować całą grupę etniczną, nie mamy wątpliwości, że to zbrodnia przeciw ludzkości. Natomiast gdy odpowiedzialność za działanie rozmywa się na parę miliardów ludzi, a jednocześnie związek między działaniem, jakim jest na przykład emisja dwutlenku węgla, a jego konsekwencjami w postaci podnoszenia się poziomu wód jest odroczony w czasie o kilkadziesiąt lat, to niezwykle trudno wskazać adresata oskarżeń. Mamy tu do czynienia z ogromnie skomplikowanym problemem moralnym: co zrobić ze świadomością, że konsekwencje naszych działań zabierają możliwość życia innym.

Ale ta świadomość na razie wciąż nie jest powszechna. W publikacji przygotowanej przez zespół autorów z Uniwersytetu Warszawskiego i innych polskich ośrodków naukowych, a przez Ciebie współredagowanej, Klimatyczne ABC. Interdyscyplinarne podstawy współczesnej wiedzy o klimacie – stanowiącej darmowe kompendium wiedzy o klimacie, przygotowane z myślą o lekcjach szkolnych – znalazłam informację, że zdaniem aż 57 proc. Polaków do zmiany klimatu w równym stopniu przyczyniają się warunki naturalne, co działalność człowieka. Popularne jest również przeświadczenie, że naukowcy nie są zgodni co do antropogenicznego charakteru zmiany klimatycznej. Czy rzeczywiście są to kwestie tak kontrowersyjne?

 Próby negowania samego zjawiska globalnego ocieplenia lub pomniejszania roli ludzi w tym procesie mają już tak długą tradycję, że doczekały się zarówno wielu filmów – polecam choćby dokument Kłamcy klimatyczni w reżyserii Madsa Ellesøe – jak i pokaźnej biblioteki opracowań książkowych. Ten fenomen w świecie naukowym zyskał nazwę „maszyna zaprzeczania” i opisała go m.in. amerykańska historyczka nauki Naomi Oreskes, która przeanalizowała 928 artykułów naukowych o zmianie klimatu, opublikowanych w latach 1993–2003, i w żadnym nie znalazła stanowiska, które podważałoby światowy konsens naukowy w tej materii. Dlaczego? Ponieważ tutaj nie ma między naukowcami żadnych kontrowersji. Klimat się ociepla i winę za to ponosi człowiek.

Skoro istnieje tu konsens naukowy, dlaczego tak popularne są teorie denialistów klimatycznych?

– Gdy nie wiadomo, o co chodzi, to zazwyczaj chodzi o pieniądze. Nie inaczej jest tym razem. Budowanie atmosfery braku zaufania wobec orzeczeń nauki dotyczących zmiany klimatu przypomina historię podważania przez koncerny nikotynowe wyników badań dowodzących szkodliwości palenia. O tym, że spalanie paliw kopalnych będzie podgrzewać klimat, wiedzieli od dawna nie tylko naukowcy, ale również koncerny z branży paliwowej. To zostało nawet udowodnione w sądzie na podstawie sposobu, w jaki firmy te budowały swoje rurociągi na Arktyce, który od razu był dostosowany do topnienia lodowców. I te koncerny uznały w pewnym momencie, że o ustaleniach naukowych robi się na tyle głośno, że mogą im zaszkodzić, więc rozpętały bardzo dobrze przemyślaną strategię dezinformacji przeprowadzoną przez najróżniejsze think tanki, za którymi stały grube miliony petrodolarów. O tym procesie opowiada chociażby książka Merchants of Doubt [Handlarze wątpliwości], napisana przez wspomnianą Naomi Oreskes i Erika M. Conwaya.

Podobnie jak w przypadku szkodliwości palenia strategia komunikacyjna nie skupiała się wprost na kwestionowaniu ustaleń nauki, ale siała co do nich wątpliwości, i to nie tylko przez prezentowanie stanowisk przeciwnych, ale też przez propagowanie samej tezy, że ta sprawa jest dyskusyjna i kontrowersyjna. A przy kwestiach tak skomplikowanych jak funkcjonowanie klimatu odbiorcom trudno było się zorientować, kto ma rację, więc ta technika dezinformacyjna okazała się niezwykle skuteczna.

Bardzo smutnym akcentem w tej sprawie jest fakt, że w Stanach Zjednoczonych te think tanki wprzęgły do swoich działań część środowisk konserwatywnych, w tym kościołów protestanckich. I przez wykorzystanie pozycji autorytetów religijnych ten temat został włączony w dyskurs religijny. Dlatego jeśli w Polsce ze strony środowisk konserwatywnych padają głosy kwestionujące globalne ocieplenie, jest to często retoryka importowana z amerykańskich konserwatywnych wspólnot religijnych. I jest to import mocno spóźniony, bo w Stanach rozkwit tych teorii miał miejsce w latach 90. i od tego czasu zostały one wielokrotnie rozgromione przez naukowców. To bolesna sprawa, bo przecież zapobieganie zmianie klimatu to jest problem etyczny i Kościoły powinny być naturalnymi sprzymierzeńcami ekologów i naukowców zajmujących się tą kwestią.

Tymczasem przyjęło się uważać, że postawy proekologiczne, w tym troska o klimat, są lewicowe, a walka z nimi rzekomo prawicowa.

 To fatalne nieporozumienie, które zresztą też przyszło do nas zza wielkiej wody. W Polsce jeszcze do niedawna poglądy polityczne nie przewidywały stosunku do sprawy klimatu, bo ten temat nie istniał w agendzie politycznej. Dotarł do nas skopiowany ze Stanów, często przez media społecznościowe, już w tej spolaryzowanej wersji.

A przecież, o czym mało kto pamięta, pierwsze próby ochrony przyrody i budowania wokół nich poczucia społecznej odpowiedzialności to pomysły konserwatystów! To zresztą słychać w samym słowie conservation, ochrona. Chronienie tego, co uważamy za cenne dziedzictwo przeszłości, z myślą o dobru przyszłych pokoleń to bardzo konserwatywna idea. I ona absolutnie mogłaby łączyć ludzi, gdyby nie to, że została zjedzona przez celowo robioną politykę sporu politycznego. Zatem najlepsze, co możemy jako społeczeństwo zrobić dla klimatu, to odpolityzować tę kwestię i zacząć ją traktować jako problem ogólnoludzki, a nie prywatne zapatrywania jednej strony sceny politycznej.

Skoro już mowa o tym, co możemy zrobić dla klimatu, to muszę zapytać o to, czy nasze indywidualne wybory i wyrzeczenia mają w ogóle jakiekolwiek realne znaczenie, czy uratować nas mogą tylko fundamentalne, systemowe zmiany wprowadzane na płaszczyźnie międzynarodowej?

 A próbowałaś kiedyś w jednej monecie oddzielić orła od reszki? Tego się nie da oczywiście zrobić i tak samo nie da się odłączyć od siebie tych dwóch sposobów działania. Aby nastąpiły odczuwalne przez klimat zmiany, niezbędne jest globalne porozumienie, którego będą przestrzegali wszyscy bez wyjątku. Po prostu w globalnej gospodarce działania podejmowane jednostronnie – nawet przy najsłuszniejszych motywacjach – mogą odbić się rykoszetem i nawet pogorszyć sytuację. Jeśli tylko jeden kraj przestanie spalać węgiel, to stanie się on tańszy dla wszystkich pozostałych, więc ogółem spalimy go tyle samo, co wcześniej, albo i więcej. Żyjemy na wspólnej planecie i musimy działać wspólnie. Potrzebujemy nowej, „planetarnej” tożsamości, czyli myślenia o dobru wspólnym nie tylko w kategoriach kraju czy regionu, ale całej Ziemi.

Pozwalanie na dalsze ocieplenie klimatu to zgoda na to, że jego konsekwencje poniosą najsłabsi, ci, którzy mieli pecha urodzić się w biedniejszych regionach Ziemi

Magdalena Budziszewska

Udostępnij tekst

Natomiast te zmiany w szerokim planie nie wezmą się znikąd. Nie można ich odgórnie zadekretować według czyjegoś widzimisię. Jedyna szansa na ich przeprowadzenie to oddolne masowe poparcie wyrażane mikrodziałaniami, które pokażą wagę i znaczenie tego problemu.

Czyli jeśli więcej ludzi przekona się, że nie potrzebuje jeść tak często mięsa, to swoimi wyborami konsumenckimi mogą wywołać zmiany w funkcjonującym obecnie szkodliwym modelu rolnictwa? Wyjaśnijmy może, że to właśnie rolnictwo jest drugim co do wielkości źródłem emisji gazów cieplarnianych, za co odpowiada hodowla zwierząt na mięso i produkty mleczne oraz związane z nią masowe wycinanie drzew pod pastwiska. Ponadto produkowanie mięsa pochłania olbrzymie ilości wody, np. do wytworzenia kilograma wołowiny potrzeba jej aż 15 tys. litrów.

 Ograniczenie ilości zjadanego mięsa to dobry przykład tego, jak możemy zmieniając nawyki, zmieniać świat. Takie działania konsumenckie są też elementem budowania świadomości problemu i edukacji społecznej. Zwykłe rozmowy przy stole o tym, jaki koszt dla środowiska niosą nasze codzienne wybory, to już może być początek działań, choć one nie mogą się na tym etapie zatrzymać. Na tym polega problem uwikłanej sprawczości, w której nic nie zależy od pojedynczego człowieka, bo chodzi o zbyt duże sprawy, ale jednocześnie nic nie zależy też od polityków, ponieważ oni mają swoich wyborców, z którymi muszą się liczyć.

Od kogo zatem rzeczywiście najwięcej zależy? Od dużych koncernów?

 Co ciekawe, korporacje też na swój sposób są tutaj bezradne. One funkcjonują w świecie, gdzie niszczenie środowiska jest często nie tylko finansowo opłacalne, ale przede wszystkim całkowicie bezkarne, bo te kwestie są prawnie całkiem nieuregulowane. Więc jeśli jakaś szlachetna firma postanowi w imię troski o środowisko nie korzystać z tych możliwości, to błyskawicznie przestanie być konkurencyjna i wypadnie z rynku. Na to jest jedna odpowiedź: niszczenie środowiska nie może być darmowe. Musi kosztować, i to słono, żeby komercyjne podmioty miały impuls do poszukiwania innych rozwiązań. Już dziś widzimy, że sposób, w jaki działa wolny rynek i cały sektor finansów, musi w przyszłości zostać od nowa zdefiniowany.

A w jakim kierunku powinny iść zmiany systemowe na naszym polskim podwórku?

 Nikogo chyba nie zaskoczę, mówiąc, że po pierwsze, Polska powinna jak najszybciej odejść od spalania węgla na rzecz czegokolwiek, co nie jest paliwem kopalnym (pozdrawiamy elektrownię Bełchatów, która jest największy pojedynczym emitentem dwutlenku węgla w Europie). Ten proces już się zaczął, ale nie idzie w dobrą stronę, bo przestawiamy się na gaz ziemny. I owszem, on generuje mniejsze emisje dwutlenku węgla i nie wytwarza tyle smogu, ale dla klimatu wcale nie jest zbyt dobry, bo w trakcie jego wydobycia dochodzi do emisji ogromnych ilości metanu, a metan jest silniejszym gazem cieplarnianym nawet od dwutlenku węgla. Musimy odejść od węgla, ale nie możemy go po prostu zamienić na gaz ziemny, tylko na alternatywne źródła energii.

Po drugie, powinniśmy systemowo zadbać o rolnictwo, które z racji anomalii pogodowych będzie ponosiło coraz większe straty. W innym razie w przyszłości nikt już nie będzie chciał w tym kraju być rolnikiem. Najprostszą, najszybszą i najtańszą metodą jest zaprzestanie dewastacji przyrody, która u nas się odbywa w świetle prawa – od wycinania resztek naturalnych lasów po koszmarną gospodarkę wodną. W kwestii wody cały czas trzymamy się schematów sprzed 20 lat, skupiając się na melioracjach, które zamiast zatrzymywać wodę na naszych polach, przyspieszają jej spływanie do Bałtyku. Istnieją naprawdę proste naturalne sposoby wspomagania małej retencji wody, to jest choćby pozostawianie na polach takiej szaty roślinnej, która magazynuje wodę, czyli np. miedz i drzew. Ale gdy mówię o dewastowaniu przyrody, to mam na myśli również środowisko miejskie.

Powinniśmy się pięć razy zastanowić, zanim zetniemy jakiekolwiek duże drzewo w mieście. To oczywiście uderzy w deweloperów, ale naprawdę nie ich interesy musimy mieć teraz na sercu.

Zresztą tu nie chodzi tylko o drzewa, ale też o wszelkie samosiejki, krzaki, chaszcze, łąki miejskie – wszystko to, co nazywamy dziś czwartą przyrodą, a gdzie natura sama dokonuje procesu regeneracji. Musimy jej tylko zostawić miejsce, oddawać przestrzeń. To jest szczególnie ważne w przypadku zalewisk i mokradeł, bo one mają większy niż lasy potencjał magazynowania dwutlenku węgla.

Kolejną rzeczą, która ma olbrzymie znaczenie, a nie generuje wcale gigantycznych kosztów, jest porządna polityka transportowa. Polska stała się krajem dla ludzi, którzy mają dwa samochody. Potrzebujemy porządnej komunikacji publicznej i dobrego transportu nie tylko w miastach, ale także, a może przede wszystkim, poza nimi.

Wesprzyj Więź

I wreszcie – last but not least – musimy nadgonić wieloletnie zaniedbania dotyczące edukacji klimatycznej. Temu m.in. ma służyć podręcznik przygotowany przez badaczy z Uniwersytetu Warszawskiego, o którym wspominałaś. Porządna edukacja od najmłodszych lat to najszybsza droga do zmiany świadomości i najskuteczniejsza broń przeciwko dezinformacji.

Magdalena Budziszewska – psycholożka, pracowniczka Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi badania m.in. z zakresu psychologii tożsamości społecznej, narracji, pamięci własnej i rodzinnej przeszłości. Obecnie zajmuje się także emocjami, jakie czują ludzie wobec zmiany klimatu, lękiem i depresją klimatyczną oraz psychologią działania na rzecz ochrony klimatu i środowiska naturalnego. Współzałożycielka inicjatywy UW dla klimatu. Miłośniczka gór i wszystkiego dzikiego.

Rozmowa ukazała się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2021

Podziel się

4
1
Wiadomość