Jesień 2024, nr 3

Zamów

Nie ma Kościoła bez biskupów, czyli moje zastrzeżenia do Kongresu Katoliczek i Katolików

Biskupi polscy podczas mszy z okazji 1050-lecia chrztu Polski, Jasna Góra, lipiec 2016. Fot. episkopat.pl

Traktujmy biskupów tak samo, jak chcemy być traktowani przez nich. Bo na tym polega miłość i wspólnota. Traktowanie ich tak, jak oni traktowali nas przez lata – jest zemstą.

W swoim poniedziałkowym „Reportażu z wycinków świata” włożyłam kij w mrowisko. W środowisku tych, którzy w Kościele widzą pilną konieczność zmian, odważyłam się wyrazić wątpliwości dotyczące Kongresu Katoliczek i Katolików.

Nie chodziło tylko o detale – o napastliwy ton tekstów na oficjalnej stronie inicjatywy czy po prostu o brak merytorycznej informacji. Chodziło o ideę. O rdzeń, wokół którego Kongres zdaje się skupiać. Z tym rdzeniem albo nie umiem i nie mogę się zgodzić – albo ze strony Kongresu jest on komunikowany w sposób zdecydowanie za mało jednoznaczny. Ewentualnie: Kongres, mimo prawidłowych założeń, nie zauważa już na początku, że jego uczestnicy odpływają w niebezpiecznym kierunku.

Którzy myślą inaczej

Ktoś mi ostatnio powiedział, że wciąż podpalam lonty. Dziś też mam świadomość, że odzywam się publicznie z wątpliwościami tak obszernie jako pierwsza (wcześniej podobne zastrzeżenia zasygnalizował ks. Adam Boniecki). Odzywam się z wątpliwościami (nie z atakiem!), stojąc przecież po tej samej stronie, z której Kongres wyrastał. Stoję po stronie rozczarowanych, zbuntowanych, tęskniących za Kościołem czystej Ewangelii, za Kościołem miłości, za Kościołem papieża Franciszka. Stoję momentami bezsilna i bezradna, pytając – co jeszcze możemy zrobić?

Dlaczego mówimy, że chcemy iść z Ewangelią na cały świat, jeśli nie jesteśmy gotowi iść z nią do własnego biskupa?

Monika Białkowska

Udostępnij tekst

Jak więc śmiem? Dlaczego nie wspieram, tylko szukam słabych stron? Bo mam wątpliwości. Mam do nich prawo. I wiem, że zbiorę za to gromy. W ciągu kilku dni od poniedziałku zdążyłam doświadczyć od zwolenników Kongresu, jak niewygodnie jest im dyskutować z kimś, kto nie podziela ich entuzjazmu.

Dlatego ufam, że odważą się zabrać głos także więksi ode mnie. Że odezwą się również ci, którzy z teologii fundamentalnej czy eklezjologii zrobili swoje jedyne powołanie i sposób na życie. Że ja owszem, podpalę lont, ale nie zostanę sama na tym placu boju. Że oni pomogą to poukładać. Że będziemy gotowi słuchać nie tylko tych, którzy myślą tak samo, ale i tych myślących inaczej. Dopiero wtedy rozpocznie się prawdziwa rozmowa, prawdziwa zmiana w Kościele.

Dość przydługiego wstępu. Ad rem.

Synodalny

Żeby ta rozmowa miała sens, ustalić trzeba jej założenia – założenia, które w Kościele są aksjomatami. Pierwszym takim założeniem, najprostszym do przyjęcia, jest synodalność Kościoła. W tym wszyscy chyba wspólnie się odnajdujemy.

Synodalność w pewnym uproszczeniu oznacza, że wszyscy w Kościele na mocy chrztu są równymi sobie w godności podmiotami, że wszyscy na mocy chrztu uczestniczą w kapłaństwie Chrystusa i powołani są do odgrywania w Kościele aktywnej roli, że pewna oryginalność i różnorodność Kościołów lokalnych jest dla Kościoła darem i bogactwem. Kościół jest synodalny, na jego czele nie stoi monarcha absolutny, ale sługa i znak jedności.

Synodalność oznacza również, że nie tyle mamy coś przegłosowywać, ile wspólnie – słuchając siebie nawzajem i wspólnie słuchając Ducha Świętego – odkrywać, czego Bóg od swojego Kościoła oczekuje.

Apostolski

Drugim założeniem jest apostolskość Kościoła. Jego fundamentem pozostają przecież Apostołowie, wybrani przez Jezusa i przez Niego posłani. W nich Jezus kontynuuje swoje posłanie. Oni – nie własnymi siłami czy moralnymi zasługami, ale mocą Ducha Świętego – przekazują to, co otrzymali od Jezusa, w tym przekazywaniu są „nieomylnie zachowywani w prawdzie”.

Sukcesja apostolska polega na tym, że Kościół nadal „aż do powrotu Chrystusa, jest nauczany, uświęcany i prowadzony przez Apostołów dzięki tym, którzy są ich następcami w misji pasterskiej, to znaczy Kolegium Biskupów; są w tym wspomagani przez kapłanów w jedności z następcą Piotra, najwyższym pasterzem Kościoła”. To cytat z Katechizmu Kościoła katolickiego – a jednocześnie wyjaśnienie treści tego, co każdej niedzieli powtarzamy w wyznaniu wiary: „wierzę w apostolski Kościół”.

To nie jest kwestia dyskusyjna. To kwestia depozytu wiary. Sukcesja apostolska, o której de facto tu mówimy – fakt, że każdy biskup, nawet najbardziej grzeszny, pozostaje włączony w urząd apostolski – to rzeczywistość, która została ustanowiona wprost i bezpośrednio przez samego Jezusa. I nawet jeśli wydaje nam się trudna do przyjęcia, taka właśnie jest wiara Kościoła rzymskokatolickiego.

Kolegialny

Trzecim wreszcie założeniem jest kolegialność Kościoła, wynikająca z tego, że pozostaje on jednocześnie apostolski i synodalny. Tak jak każdy biskup jest następcą Apostołów, tak kolegium biskupów jest kontynuacją i realizacją posługi Dwunastu, którzy zgodnie z wolą Jezusa – pod przewodnictwem Piotra – otrzymali władzę uświęcania, nauczania i pasterzowania (czyli jurysdykcji).

Kolegium biskupie jest przedłużeniem kolegium Apostołów i trwać będzie przez cały okres istnienia Kościoła. Władza jego, tak jak władza papieża, pochodzi od Chrystusa. Kolegium biskupie, wraz z Piotrem, jest podmiotem pełnej i najwyższej władzy nad całym Kościołem. Do kolegium wchodzi się przez przyjęcie sakry biskupiej, a sakra jest sakramentem. Powyższe stwierdzenia podaję za soborową konstytucją „Lumen gentium”.

I znów: to nie są kwestie do dyskusji, a do przyjęcia. To punkty, które musimy ustawić jak kamienie graniczne, wyznaczające pole każdej dyskusji – jeśli ma ona pozostać dyskusją wewnątrz Kościoła i o Kościele. Wszystko inne możemy sobie przegadywać na tysiąc różnych stron – byle w dyskusjach każde z tych trzech było wzięte pod uwagę.

Do kogo pójdziemy?

Kiedy myślę o tych trzech zasadach – o owych regułach gry, którą podejmujemy – wiem, że są dziś dla nas trudne. Doskonale rozumiem, jak postawa moralna wielu biskupów stawia pod znakiem zapytania wiarygodność urzędu. Jak rodzi w nas brak zaufania do całego Kościoła.

I czytam Ewangelię.

„Spośród Jego uczniów, którzy to usłyszeli, wielu mówiło: «Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać?». Odtąd wielu uczniów Jego się wycofało i już z Nim nie chodziło. Rzekł więc Jezus do Dwunastu: «Czyż i wy chcecie odejść?». Odpowiedział Mu Szymon Piotr: «Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego»” (J 6, 60, 66-68).

To jest moja Ewangelia na myślenie – tu i teraz – o Kościele.

– Trudna jest ta mowa.

– Chcesz odejść?

– A dokąd pójdę?

Te trzy zasady to nie jest moja teoria. Nie wymyśliłam ich jako argumentu przeciwko komukolwiek – by podcinać skrzydła, odbierać entuzjazm. Ba – nie wymyślili ich nawet nasi biskupi, ani ci święci, ani ci wręcz przeciwnie.

Zgodziliśmy się na te zasady, przyjmując chrzest w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego w Kościele rzymskim, w Kościele katolickim.

Zgodziliśmy się na te zasady, które oznaczają, że – owszem, jak wielu powtarza z entuzjazmem – „Kościół to my”. Ale oznaczają również, że „Kościół nie jest nasz”. Reguły wyznaczył z nim Kto inny. Te reguły, które tak nas dziś uwierają, reguły apostolskiej sukcesji w biskupach, która to sukcesja zapewnia nam pewność wiary – ustalił sam Jezus. Nie my je ustaliliśmy, więc nie my możemy je zmieniać. Możemy być twórczy, kreatywni, zbuntowani, reformujący, odświeżający, nawracający – ale tylko i wyłącznie w tych ramach. Apostolski, kolegialny, synodalny.

Wolni od ograniczeń?

Możemy być również twórczy, kreatywni, zbuntowani i reformujący, abstrahując od tych trzech zasad. Możemy być wolni od wszelkich kościelnych ograniczeń. Nikt nam nie zabroni.

Tylko to trochę tak, jakby zebrać drużynę i jechać na mistrzostwa świata w piłce nożnej, a tam, stając do meczu, oświadczyć, że mistrzostwa są fajne, my się oczywiście identyfikujemy i jesteśmy drużyną piłki nożnej – ale my to jednak grać będziemy nie jedenastką zawodników, lecz piętnastką, a poza tym piłkę można dotykać ręką, pod warunkiem, że lewą. Nawet, jeśli sobie pogramy, zmęczymy się, pobawimy i gawiedzi damy uciechę – to nie będzie piłka nożna.

Jeśli Kongres naprawdę ma pomóc całemu Kościołowi w Polsce – jeśli ma mieć jakąkolwiek moc sprawczą (a może ją mieć) – jeśli ma przynieść dobre owoce, a nie rozczarowanie i frustrację uczestników – muszą być w niego włączeni biskupi

Monika Białkowska

Udostępnij tekst

Bez tych trzech zasad – apostolski–kolegialny–synodalny – to nie będzie Kościół rzymskokatolicki. Choćbyśmy nie wiadomo jak się upierali, że nadal nim jesteśmy.

Takie są reguły tej gry i największe nawet zbrodnie biskupów ich nie znoszą.

Nie ma takiego przypisu

Tymczasem czytam opinie uczestników/zwolenników Kongresu: „Nasza katolickość nie zależy od zgodności z tym, co głoszą biskupi”. A jednak zależy. Nasza katolickość zależy absolutnie i w zasadzie wyłącznie od trwania w jedności z urzędem biskupa.

Bez urzędu biskupa, jakkolwiek grzeszny byłby pełniący go człowiek, nie możemy sami z siebie nazywać siebie Kościołem rzymskokatolickim. Możemy być wspólnotą protestancką na przykład. To nie jest gorsze oczywiście – ale nie jest już katolickie.

Jeśli o czymś tu warto dyskutować, to czy można w XXI wieku, w medialnej bliskości, trwać w jedności bezpośrednio z biskupem Rzymu, pomijając własnego biskupa, który też pozostaje w jedności z biskupem Rzymu. Jak to pogodzić z zasadą sukcesji czy kolegialności? To są ciekawe tematy dla teologów, ale nie rozstrzygniemy ich na poziomie internetowych dyskusji.

Czytam opinię zwolennika Kongresu: „Kościół to my z biskupami, jak długo biskupi trzymają się Ewangelii”. Nie. Nigdzie w słowach Jezusa ustanawiających grono Dwunastu nie ma takiego przypisu. Nigdzie w całym nauczaniu Kościoła również nie ma takiego przypisu.

Tak jak ważność sakramentu małżeństwa nie zależy od tego, czy mąż zdradza żonę (lub ona jego), tak ważność biskupiej sakry i ważność jego urzędu nie zależy od tego, czy biskup zdradza swoją wspólnotę – przynajmniej dopóki z tego urzędu nie zostanie przez papieża zdjęty. I jest to tak samo bolesne dla zdradzanej wspólnoty, jak dla zdradzanej żony (lub zdradzanego męża).

Człowiek i urząd

Chciałabym, żebyśmy się dobrze rozumieli. Biskupi grzeszą. Bywają też biskupi, którzy popełniają zbrodnie. Bywają biskupi sprawujący swój urząd niegodnie, zdradzający w ten sposób swój Kościół. Mamy i prawo, i obowiązek upominać takiego biskupa. Mamy prawo i obowiązek domagać się opuszczenia przez niego urzędu. Ale nie mamy prawa wystąpić przeciwko urzędowi. Nie mamy prawa zakwestionować urzędu. I jeśli nawet stajemy wprost przeciwko biskupowi – to możemy to robić wyłącznie w trosce o urząd i jego godność. Nigdy przeciw. Mamy również wtedy walczyć o Kościół, a nie przeciwko biskupowi.

Piszę o tym, bo odnoszę wrażenie, że wielu z nas straciło tę czujność. Pewnie to też obciąża mocno sumienia naszych biskupów – że swoimi postawami doprowadzili do sytuacji, kiedy przestaliśmy ufać nie personalnie konkretnym osobom, ale biskupom en bloc. Że gniew, który powinien być wymierzony przeciwko konkretnym ludziom, stał się gniewem przeciw hierarchicznej strukturze Kościoła. Że grzechy biskupów sprawiają, iż wierni (często nieświadomie, że ich gniew ma aż taką rangę) odrzucają prawdę wiary o Kościele apostolskim.

Wierzę, że za ten dalekosiężny niszczący skutek własnych win, które im samym wydawały się zapewne drobne, zapewne też przyjdzie kiedyś naszym biskupom odpowiedzieć przed zupełnie innym niż ziemski Trybunałem.

Co w takim razie robić?

Można przyjąć, że na Kongresie jego uczestnicy chcą sobie po prostu porozmawiać – i nie robić nic więcej. Nie obrażać się przy tym, że ktoś rozmawiać nie chce albo ma inne zdanie. W końcu na świecie toczą się miliony dyskusji, w których nie uczestniczymy albo których prowadzenia nie widzimy sensu.

Można też przyjąć, że Kongres naprawdę chce zrobić krok ku ratowaniu Kościoła w Polsce. Ale wtedy trzeba być Kościołowi wiernym. Mimo kompletnie zniszczonego zaufania zrobić trzeba absolutnie wszystko, co tylko możliwe, żeby w Kongres włączyć biskupów. Dla ludzi, którzy wyznają wiarę w apostolski Kościół, musi to być priorytet.

Jeśli Kongres naprawdę ma pomóc całemu Kościołowi w Polsce; jeśli ma mieć jakąkolwiek moc sprawczą (a może ją mieć); jeśli ma przynieść dobre owoce, a nie rozczarowanie i frustrację uczestników – muszą być w niego włączeni biskupi.

Idziemy na peryferie

Słyszałam i czytałam po swoim internetowym programie komentarze typu: „My przecież czekamy. Przyjdźcie. Pytajcie. Nie chcecie? No trudno, my zrobimy swoje”. Czy to nie jest dokładnie taka sama postawa, z jaką traktują nas biskupi? Czy to nie ta postawa – „damy sobie radę sami” – zrobiła w Kościele tyle zła?

Pierwsze, co myślę, to: traktujmy biskupów dokładnie tak samo, jak chcemy być traktowani przez nich. Bo na tym polega miłość i wspólnota. Traktowanie ich tak, jak oni nas traktowali przez lata czy wieki – jest zemstą. Nie dość, że to słabe, to jeszcze żadnych owoców nie przyniesie. Zależy nam na Kościele, czy na tym, żeby odbić piłeczkę?

Druga myśl. Jeśli księża i biskupi mają wychodzić na peryferie – jeśli mają iść tam, gdzie najtrudniej jest się przebić z Ewangelią i najszybciej można dostać po głowie i przegrać – to czy my nie powinniśmy robić tego samego? Przecież papież Franciszek zalecał to wszystkim.

Czy my – katoliczki i katolicy zbuntowani na dzisiejszą formę życia Kościoła, ale chcący go nie rozwalać, lecz odbudowywać – nie powinniśmy uparcie wychodzić na peryferia? Iść naiwnie, w miejsca, gdzie nas zlekceważą, wzgardzą, odrzucą, a my mimo wszystko będziemy próbować? I czy takimi peryferiami, które uparcie i miłością będziemy zdobywać, nie są dziś dla nas pałace biskupie? Gdzie odrzucą nas bardziej? Gdzie bardziej, w duchowym sensie, nami wzgardzą? Gdzie, po ludzku sądząc, mamy najmniejsze szanse być wysłuchani i zrozumiani?

Dlaczego mówimy, że chcemy iść z Ewangelią na cały świat, jeśli nie jesteśmy gotowi iść z nią do własnego biskupa? Dlaczego przekonujemy, że kochamy, a na własnego biskupa machamy ręką, że jak nie chce, to nie – poradzimy sobie sami? Pałace biskupie – to są dziś nasze najważniejsze peryferie, które mamy ewangelizować.

Jak zrobić?

Przepraszam, jeśli ktoś uzna jakieś rozwiązanie za banalne. To nie jest owoc długich tygodni pracy grona mędrców, lecz zapiski bezsennej nocy, kiedy naprawdę nie mogłam spać, gryząc się pytaniami swoich widzów.

Wiedziałam, że jak ktoś naprawdę chce – zawsze znajdzie sposób. To jest maksyma, która towarzyszy mi od lat. To maksyma, która sprawdza, na ile mi na czymś zależy. Musiała zadziałać i tutaj. Ufam, że w kolejnych sercach i głowach ludzi przejętych Kościołem znajdą się kolejne dziesiątki sposobów. Moje nie są prawdą objawioną. Są tylko jakimiś pierwszymi intuicjami, żeby nie pozostawać na poziomie teorii. Są kamyczkiem do ogródka, który oby uruchomił lawinę.

1. Zrezygnować z przemocowej retoryki. Z triumfalnego pisania „zaczęli się nas bać”, co przeczytać można na oficjalnej stronie Kongresu. Zrezygnować ze wzruszania ramionami, że „nie – to nie”, poradzimy sobie sami. Z mówienia, że skoro nie chcą, to ich problem. To jest NASZ problem. To jest problem całego Kościoła, a nie nasz” albo „ich”.

Z tej retoryki trzeba zrezygnować na oficjalnej stronie, w mediach, ba – w prywatnych rozmowach na temat Kongresu też, bo w ten sposób kształtujemy swoją mentalność. Taka retoryka to nie jest zachęta do spotkania. To jedynie prowokowanie drugiej strony do włączenia mechanizmów obronnych. Może wygramy, ale to będzie nokaut, a nie wspólnota.

2. Być mądrzejszym. I to nie przemocowo, ale z miłością. Wyobraźcie sobie, że jesteśmy rodzicami, którzy muszą nauczyć dzieci rozmawiać. Pal licho, że te dzieci to są nasi biskupi. Siłą, obrażaniem się, fochem, że damy sobie radę – w taki sposób jeszcze nikt nie rozpoczął ani współpracy, ani przyjaźni. Nikt nikogo w ten sposób niczego istotnego nie nauczył.

Ktoś musi się uprzeć, tak pozytywnie, że jeszcze biskupów zachwycimy, jeszcze się dadzą pociągnąć, jeszcze będziemy próbować. Do upadłego. Do skutku. Nie w ten, to w inny sposób. Nie tych, to następnych. Szukając kolejnych kreatywnych sposobów, żeby ich przyciągnąć, zainteresować. W rodzinie nie spisuje się nikogo na straty, a „miłość Chrystusa przynagla nas”.

3. Poczuć ból i poczuć tęsknotę za tym Kościołem, w którym się rozmawia. Piszę serio. Nie „wkurz”, że Kościół taki nie jest – ale tęsknotę za tym, żeby taki był. To mocno zmienia perspektywę.

4. Przypominać wszystkim uczestnikom Kongresu, czym jest Kościół, na czym polega jego synodalność, ale i kolegialność, i sukcesja apostolska. Jesteśmy Kościołem, ale Kościół nie jest naszą własnością, którą możemy urządzić zupełnie po swojemu.

5. Czytać Dzieje Apostolskie. Regularnie, codziennie. One naprawdę pomagają rozumieć i kochać Kościół.

6. Mieć w sobie gotowość do wysłuchania głosu biskupów, ich zastrzeżeń, uwag. Również gotowość do ich przyjęcia. Skoro chcemy być wysłuchani, to musimy umieć też słuchać. I przynajmniej próbować zrozumieć. To nie znaczy: „zgodzić się”. Ale zobaczyć, na czym polega ich punkt widzenia.

7. Zakładać dobrą wolę – i zgłaszających wątpliwości, i tych zupełnie przeciwnych, i obojętnych. Zastrzeżenia traktować jako szansę. Każde zastrzeżenie oznacza, że coś wyjaśniliśmy za słabo, że gdzieś byliśmy nieprecyzyjni, że coś jeszcze dla kogoś pozostaje niezrozumiałe. A to znaczy, że trzeba nad tym usiąść i zrobić to jeszcze lepiej.

8. Powołać jak najszybciej w ramach Kongresu grupę, która odpowiadać będzie wprost i bezpośrednio za dialog z biskupami. W grupie powinni być ludzie, którzy znają się między innymi (cóż, wiem, że brzmi przedziwnie) na ekumenizmie i na psychologii – czyli na dialogu. I na terapii. I tacy, którzy mają bezpośredni dostęp do biskupów, też się przydadzą.

Ta grupa powinna:
– dbać o zachowanie zasad dialogu w publicznej komunikacji na temat Kongresu
– wypracować zasady komunikacji bezpośredniej z biskupami
– mieć swoich przedstawicieli, delegatów (zwał, jak zwał) w każdej diecezji
– regularnie wysyłać listy do biskupów każdej diecezji. Serdeczne, z informacjami, na jakim jesteśmy etapie, co nam się udało, przy czym utknęliśmy, co nam sprawia problem, gdzie przydałaby się nam merytoryczna pomoc albo wsparcie. Nie odpowiedzą? Pewnie nie. A może jednak? Za jakiś czas jeden albo pięciu? A może któryś przekaże ten list komuś? To już będzie delegowanie przez biskupa, to już będzie forma współpracy. Tego nie można odpuszczać.
– regularnie wysyłać biskupom linki do spotkań online w grupach roboczych. I znów: mówię serio. Pewnie nikt tam nie zajrzy. Ale dlaczego nie? Jeśli mówimy, że to NASZA sprawa, to dlaczego również biskup nie może w tym uczestniczyć, na równych zasadach, jak każdy inny? Jeśli mamy coś przed nim do ukrycia, to nie jest dobrze. Jeśli nie zdołamy się obronić w rozmowie, to też nie jest dobrze. A może biskup zobaczy, jak ludzie ze sobą rozmawiają i liźnie zwyczajnego życia i zwyczajnych problemów? Może zejdzie z poziomu „ubogacania się” na KEP?

Dajemy im szansę na „razem” – czy tylko w teorii zamykamy to „razem” wyłącznie do „my”? Bo jeśli nie dajemy im szansy, to robimy dokładnie to samo, co oni robili nam przed laty. Oni dali nam klerykalizm: urządzili Kościół dla duchownych, w którym świeccy są dodatkiem. My zrobimy im laikalizm: urządzenie Kościoła dla świeckich, w którym biskupi będą różowym kwiatkiem do kożucha. To powtarzanie dokładnie tego samego błędu wzajemnej separacji – tyle że tym razem z drugiej strony. Nie dajmy się wciągnąć w tę pułapkę.

Nie bronię biskupów. Wiecie, jak bardzo nie bronię, moje teksty i programy łatwo znaleźć w internecie. Ale bronię Kościoła, który jest jeden, święty, powszechny i APOSTOLSKI. Tak wierzymy, tak wyznajemy. Naprawdę chcemy żyć wbrew temu?

Ocena ryzyka

Dawno temu, w czasach papieża Jana Pawła II, rozmawialiśmy z mądrymi ludźmi o tym, jak piękny jest Kościół i jak dobrze chroni nas przed zbłądzeniem we własne wyobrażenia i projekcje o Bogu.

Rozmawialiśmy o urzędzie, o prymacie, o sukcesji właśnie. O tym, że w gruncie rzeczy wystarczy się tego trzymać, trzymać się apostołów – bo nawet, jeśli papież czy biskup zabłądzi, to będzie jego, nie nasza wina przed Bogiem. Jego, nie nasza odpowiedzialność. A jeśli pójdziemy sami, wbrew apostołom, łatwo możemy zbłądzić podwójnie: pychą odrzucenia urzędu pasterza w Kościele, odrzucenia Credo – i czczeniem bożka, którego sami sobie, pozbawieni pieczęci Kościoła możemy wymyślić.

Nic to, że tamci ludzie dziś, za papieża Franciszka, jakoś o tym zapomnieli i modlą się o rychłe konklawe. Ja w to wierzę – choć czasem to boli i jest dużo trudniejsze niż powiedzieć biskupom, że nie chcę mieć z nimi nic wspólnego.

Dopóki wierzę – jestem

Chcę być uczciwa. Dopóki jestem w Kościele, przyjmuję jego zasady gry. Przyjmuję zasadę apostolskości Kościoła, zasadę sukcesji apostolskiej w biskupach. Dopóki jestem w Kościele i powtarzam słowa Credo – żyję według Credo.

A kiedy uznam, że ta lub inna zasada jest dla mnie niewygodna; że w sukcesję apostolską w biskupach nie wierzę; że nie chcę jej przyjmować – wtedy to nie Credo będę próbowała zmieniać. Nie będę przekonywała, że Kościół ma się zmieniać według moich oczekiwań. Wtedy po prostu pokornie uznam, że widać Kościół nie jest moim miejscem. I będę wolała odejść po cichu i sama, niż pociągając za sobą innych. Dając innym nadzieję na niemożliwą rewolucję, przykładałabym rękę do rozbicia Kościoła.

Wesprzyj Więź

Tyle ode mnie. Wiem, że inni mają do Kongresu inne zastrzeżenia, ale ja tłumaczyć mogę tylko swój własny niepokój. Ufam, że we wszystkich nas jest dobra wola i troska o Kościół większa niż wzajemne niezrozumienie.

Św. Benedykt polecał, żeby we wspólnocie wysłuchać nawet najmłodszego i najmniej doświadczonego, bo może on zauważyć drobiazg, który może pogrążyć wspólnotę. Jeśli zaś da się zauważyć go na czas i poprawić, Boże dzieło będzie mogło rosnąć bez przeszkód. Niech mój głos będzie takim właśnie głosem najmłodszego.

Przeczytaj też: Odliczanie w Sodomie

Podziel się

19
6
Wiadomość

„Zgodziliśmy się na te zasady, przyjmując chrzest w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego w Kościele rzymskim, w Kościele katolickim.”
W chwili chrztu miałem 2 miesiące.
Autorka definiuje więc pojecie zgody bardzo specyficznie.
Kim są owi „MY”? Sumą niemowlaków?
Ale wstęp do artykułu przedni!

A czym innym jest chrzest, jak nie włączeniem niemowlaków do wspólnoty wiary Kościoła, ze wszystkimi wiążącymi się z tym zobowiązaniami? Zgodą wyrażają przez rodziców za dziecko na całą jego przyszłość? Możemy to oczywiście na płaszczyźnie ludzkiej sprowadzać to do absurdu albo udawać, że nie rozumiemy pewnej metafory. Ale taka jest rzeczywistość. Chrzest nakłada na nas zobowiązania. Na niemowlaki. I wyrzec się tych zobowiązań możemy tylko przez akt apostazji…

No właśnie nie można, bo chrztu nie da się zmyć. Chrzest nie jest umową, którą można unieważnić. Dzięki temu można nie wierzyć, nie praktykować, a wciąż być katolikiem (i mieć prawo wypowiadania się o SWOJEJ religii). Pozdrowienia.

O ile katolicy Najprawdziwsi nie zechcą uznać ze co prawda chrzest jest niezmywalny, ale jak nie byłeś ostatnio na mszy to siedz cicho…..
Dogmaty są dla niektórych dogmatami tylko wtedy gdy są przydane w argumentacji. 🙂

Droga Pani Monika, dziekuje Pani za wielkie serce i za rozum! To rzadko idzie u nas w parze. Trafila Pani kolejny raz w dziesiatke – tym razem w moje wkurzenie na postawe wiekszosci Episkopatu, ktory nic widzi, nic nie slyszy i nic nie mowi (jak te trzy malpki). Dzieki Pani „Reportazowi z wycinkow swiata” zmienilem perspektywe patrzenia!

Czy mógłbym poprosić o jakieś wskazanie źródeł historycznych, pozwalających stwierdzić, że „każdy biskup, nawet najbardziej grzeszny, pozostaje włączony w urząd apostolski – to rzeczywistość, która została ustanowiona wprost i bezpośrednio przez samego Jezusa”? Moim zdaniem Jezus nie mógł mieć do czynienia i nie mógł się odnosić do „biskupów” czy „urzędu apostolskiego”. Powód Są to funkcje i instytucje stworzone dużo później (a najwcześniej w II wieku). Jezus z Nazaretu żył na początku I wieku. Czy wiązanie tych instytucji „wprost i bezpośrednio” z postacią Jezusa nie wprowadzi uczestników Kongresu KK w bardzo poważny błąd? (Mogę się mylić: dlatego napisałem, że bardzo chętnie zapoznam się z dokumentacją historyczną podważającą moje stanowisko).

Można się spierać czy „biskupi” w ogólnokościelnym rozumieniu tego słowa pojawili się w drugim stuleciu czy wcześniej. Moim zdaniem wcześniej – pod koniec I wieku mamy już mitologię urzędu biskupiego np. w listach Klemensa Rzymskiego. Ale to lata 80-90 pierwszego stulecia. Między Jezusem a takim pojęciem „biskupów” związek jest po prostu null. To twór pewnej części „kościołów”, czyli wspólnot, które chciały mieć w prządku ziemskim odtworzenie wyobrażonego „porządku niebiańskiego”. Wyszło słabo, ale niestety skutecznie …

Dziękuję Panie Profesorze za korektę (” lata 80-90 pierwszego stulecia”) i poparcie („Między Jezusem a takim pojęciem „biskupów” związek jest po prostu null”). Tak czy inaczej jesteśmy kilka pokoleń (!) od Jezusa. Nie mówiąc już o tym, że po drodze mieliśmy rok 30. (szok „ukrzyżowania Mesjasza”)i rok 70., szok zniszczenia Świątyni. Jakie to musiało wywołać teologiczne trzęsienia ziemi!? Niemal zniknął ten judaizm, z jakim związany był Jezus i którego częścią byli jego apostołowie… Jak więc można ot tak sobie łączyć tamtą „apostolskość”, o jakiej historyczny Jezus mógł faktycznie mówić swoim uczniom w latach 30. w Galilei i Judei – z ideami „sukcesji apostolskiej”, „biskupa”, „depozytu wiary”, których najwcześniejsze sformułowania są nam znane dopiero z pism wczesnych ojców Kościoła? (Zwracam się z tym nawet bardziej do dr. Białkowskiej – jeśli Pani napisze, że te późniejsze idee pochodzą „wprost i bezpośrednio” od Jezusa, to przecież bardzo wiele osób pomyśli, że to Jezus w latach 30. osobiście te idee, instytucje i hierarchię kościelną – wymyślił i ustanowił…

Jednak nie „przygwoździł” Pan biskupów, na Pana argumentację jest kontrargument, który sprawę pozostawi nieoczywistą. Mianowicie, historia zbawienia nie miała się zatrzymać na tamtych latach, tylko iść dalej. Jezus dał impuls dla pewnej struktury Kościoła, która miała ewoluować. Funkcja apostołów naturalnie wygasła, a jej zadania (m.in. objeżdżanie wspólnot celem ich umacniania, zakładanie nowych) przejęli biskupi („stacjonarnie”, lub wysyłając misjonarzy), którzy wcześniej byli tylko administratorami pod nieobecność apostoła, nie władcami. Stąd argument, że nie Jezus stworzył urząd biskupa znany nam w aktualnym kształcie nie delegitymizuje urzędu. Zakonów Jezus też nie powołał, ale nikt nie kwestionuje ich miejsca w Kościele. Problem powstaje dopiero wraz z pytaniem, dlaczego obrońca status quo uważa, że ta ewolucja nie powinna iść dalej? Wbrew postawom zachowawczym, czasy mogą delegitymizować stare rozwiązania. Ale nie zadania (misję), jak chcieliby adwersarze.

Panie Piotrze. Nigdy nie zamierzałem dokonywać jakiegoś totalnego „przygwożdżenia” czy „delegitymizacji” urzędu biskupa „w aktualnym kształcie”. Chciałem tylko zapobiec wprowadzeniu w błąd członków Kongresu KiK, którym dr Białkowska sugeruje, że autorytet biskupów należy koniecznie zachować z tego powodu, że Jezus „wprost i bezpośrednio” sprawił, że to oni właśnie przechowują oni „depozyt wiary”. Tak rozumiany „biskup” z takim wyznaczonym mu przez Jezusa zadaniem – nie jest żadną „rzeczywistością”, a w każdym razie nie historyczną. (Sam Pan przecież widzi, że czekam na podanie źródeł, i czekam, i doczekać się nie mogę…). Z braku źródeł trzeba więc chyba przyjąć, że to tylko „mitologia pewnej części kościołów czy wspólnot chrześcijańskich” z końca I albo II wieku, jak to określił prof. Polak. Poza tym: nie przypadkiem prof. Polak mówi w liczbie mnogiej o tych kościołach i wspólnotach. Już w listach Pawła mamy liczne ślady rozdzielania się uczniów Jezusa na osobne podgrupy z osobnymi wierzeniami i obyczajami. Po katastrofie roku 70. te procesy podziału i różnicowania na pewno przyspieszyły… Widząc ładunek polemiczny Nowego Testamentu, nie mówiąc już o pismach Ojców Kościoła począwszy od II wieku – bardzo trudno sobie wyobrazić, że odbył się jakiś „naturalny”, jednotorowy, pozbawiony odłamów i herezji, proces przekazania „depozytu wiary” od apostołów do biskupów przyszłego katolicyzmu…

Nie mam zamiaru nikogo „przygwoździć’. Biskupów też nie. Ale zdanie „Jezus dał impuls dla pewnej struktury Kościoła, która miała ewoluować” jest nie do przyjęcia zarówno dla krytycznego myślenia o początkach chrześcijaństwa, jak i dla kościelnej doktryny tych początków. Po pierwsze: nie dał impulsu dla żadnej „struktury kościoła” – bo to było całkowicie poza horyzontem jego realnego życia i działania. Po drugie: dla konserwatywnej teologii formuła „o strukturze, która miała ewoluować” jest nie do przyjęcia – bo z owej konserwatywnej perspektywy Jezus po prostu ustanowił strukturę kościoła i nic nie musi tu już ewoluować. Wystarczy przypomnieć powtarzaną bez końca formułkę, że podczas tzw. ostatniej wieczerzy Jezus ustanowił sakramenty eucharystii i kapłaństwa”. To mniej więcej tak, jakby powiedzieć, że Juliusz Cezar przekraczając Rubikon ustanowił Imperium Romanum. (Żeby on powsta lo potrzeba było 80 lat i paru pomysłowych ludzi z Oktawianem Augustem i jego następcami na czele.) Trzeba czytać historię, a nie rzucać stereotypami.

To „odtwarzanie hierarchii” jest w ogóle ciekawym wątkiem. Na ile jakakolwiek wspólnota w kręgu kultury świata rzymskiego byłaby w stanie myśleć niehierarchicznie? I na ile kopiowanie „porządku niebiańskiego” we wczesnym kościele było efektem tego, że ten porządek kopiowany był nie tylko w strukturze państwa rzymskiego, ale nawet w strukturze rodzinnej (no i oczywiście w tradycji żydowskiej)?. Czy nasze oczekiwania nie są ahistoryczne? Dodajmy do tego fakt, że Jezus nie był anarchistą (akceptował państwo), a Paweł wprost pisze „Bądźcie posłuszni władzom sprawującym rządy. Każda władza pochodzi bowiem od Boga. Ci, którym podlegacie, również zostali więc powołani przez Niego.”.

Powiedziałbym tak: jeśli gdziekolwiek moglibyśmy oczekiwać odwrócenia dominujących w świecie rzymskim modeli społecznych, to w ruchach apokaliptycznych. Patrząc na samą tylko Ewangelię Marka, historycznie najwcześniejszą: Akceptacja państwa? Jezus usłyszał od Jana Chrzciciela o innym porządku. „Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże”. (O tym Królestwie Jezus będzie potem nauczał wręcz obsesyjnie). Tradycyjny porządek rodzinny? Apokaliptycy myśleli inaczej: „Brat wyda brata na śmierć i ojciec swoje dziecko; powstaną dzieci przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią”. Ustalony porządek religijny, wtedy ze Świątynią w centrum? Nie u apokaliptyków. „Widzisz te potężne budowle? Nie zostanie tu kamień na kamieniu, który by nie był zwalony”. I wreszcie – porządek kosmiczny. Ta sama sytuacja, to samo radykalne odwrócenie, katastrofa, przemiana: „W owe dni, po tym ucisku, słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą padać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte”.

Nad tym wątkiem często się zastanawiam. Jeśli są to rządy tyranii i bezwzględnego autorytaryzmu na ile tu można mówić że pochodzą od Boga. Co to znaczy każda władza pochodzi od Boga. tłumaczę sobie że nic nie wymyka się Bożej Opatrzności. Wielka pociechą są dla mnie słowa Jezusa do Piłata Nie miałbyś żadnej władzy nade mną gdyby nie dana byłaby ci z góry…Trudne wątki. a z powyższych tematów odnośnie hierarchii w Kościele na przełomie wieków bardziej widać podejście jurystyczne rzymskie w sprawowaniu urzędu niż ewangeliczna służba. Jak studiowałem teologię doszedłem do wniosku że prawo kanoniczne wyparło Biblię i katechizm. Chrześcijaństwo to spotkanie z Osobą Jezusa Chrystusa a nie życie w świecie paragrafów. Te stroje kanoników prałatów bardziej mówią o cesarskim ustroju w Kościele niż symbolizują Ewangelia czy nawet sakramenty jako rzeczywistość przenikania się tego co Boże z tym co ludzkie

A może po prostu nie warto interpretować tego w taki sposób, jakoby Bóg chciał dla ludzi dobra w ich rozumieniu? Skoro przez cały stary testament morduje, żąda ofiar z pierworodnych, prześladuje całe narody, to może dobro w jego pojęciu nie jest dobrem w ludzkim pojęciu?

„Jeśli są to rządy tyranii i bezwzględnego autorytaryzmu na ile tu można mówić że pochodzą od Boga. ” Tak samo rak trzustki i glejak pochodzą od Boga, a przynajmniej są przez niego akceptowane. Bóg wcale nie jest miłością.

Przeczytawszy ostatnią książkę pana profesora i znając pana Dariusza Kota jako znawcę tematu jeszcze sprzed debaty o Jezusie historycznym na didaskalos.pl kilka lat temu, odważę się stwierdzić, że kwestionowanie powołania przez Jezusa organizacji nie jest tak oczywiste, jak Panowie to przedstawiają. Uprawdopodobnię poniżej, że Jezus założył organizację w ramach judaizmu, ale z zarysowanymi, nawet jeśli niewyraźnie (jak granica I Rzeczpospolitej na Dzikich Polach) granicami. Organizacji, która była Kościołem w formie embrionalnej. Może nie ustanowił urzędu biskupa takiego, jakim go znamy dziś, ale ta struktura miała swoją hierarchię ustanowioną przez Niego, tak jak embrion posiada przyszłe narządy dorosłego człowieka. Mam własne doświadczenie, które ten „nie nowoczesny” pogląd Kościoła uprawdopodobnia. Przed 1989 rokiem byłem zaangażowany w opozycyjne podziemie i odnajduję w Ewangeliach ślady funkcjonowania takiej konspiracji uczniów Jezusa. O istnieniu tej organizacji świadczą następujące fragmenty Ewangelii:
(J 11, 57): Arcykapłani zaś i faryzeusze wydali polecenie, aby każdy, ktokolwiek będzie wiedział o miejscu Jego pobytu, doniósł o tym, aby Go można było pojmać.
(J 7, 13) Nikt jednak nie mówił o Nim jawnie z obawy przed Żydami.
(J 12, 42) spośród przywódców wielu w Niego uwierzyło, ale z obawy przed faryzeuszami nie przyznawali się, aby ich nie wyłączono z synagogi.
(J 19, 38) Józef z Arymatei, który był uczniem Jezusa, lecz krył się z tym z obawy przed Żydami.
(Mk 11, 1-3) posłał dwóch spośród swoich uczniów i rzekł im: Idźcie do wsi, która jest przed wami, a zaraz przy wejściu do niej znajdziecie oślę uwiązane, na którym jeszcze nikt z ludzi nie siedział. Odwiążcie je i przyprowadźcie tutaj! A gdyby was kto pytał, dlaczego to robicie, powiedzcie: Pan go potrzebuje i zaraz odeśle je tu z powrotem.
(Mk 14, 12-16) zapytali Jezusa Jego uczniowie: Gdzie chcesz, abyśmy poszli poczynić przygotowania, żebyś mógł spożyć Paschę? I posłał dwóch spośród swoich uczniów z tym poleceniem: Idźcie do miasta, a spotka się z wami człowiek, niosący dzban wody. Idźcie za nim i tam, gdzie wejdzie, powiecie gospodarzowi: Nauczyciel pyta: gdzie jest dla Mnie izba, w której mógłbym spożyć Paschę z moimi uczniami? On wskaże wam na górze salę dużą, usłaną i gotową. Tam przygotujecie dla nas. Uczniowie wybrali się i przyszli do miasta, gdzie znaleźli, tak jak im powiedział, i przygotowali Paschę.
(J 12, 17) przystąpili do Filipa, pochodzącego z Betsaidy Galilejskiej, i prosili go mówiąc: Panie, chcemy ujrzeć Jezusa. Filip poszedł i powiedział Andrzejowi. Z kolei Andrzej i Filip poszli i powiedzieli Jezusowi.
(J 18, 1-2) Jezus wyszedł z uczniami swymi za potok Cedron. Był tam ogród, do którego wszedł On i Jego uczniowie. Także i Judasz, który Go wydał, znał to miejsce, bo Jezus i uczniowie Jego często się tam gromadzili

Establishment świątynny pod koniec Jego działalności tropił Jezusa, który się ukrywał, „zszedł do podziemia”. Dlatego potrzebowali zdrajcy. Znalezienie uwiązanego osła czy przygotowanej sali to nie są cudowne zdarzenia, jak niektórzy odczytują Ewangelie. Kto wie, może dla samych ewangelistów piszących znacznie później znaczenie tych faktów się zatarło. Pobieżnie znam dyskusje o autentycznych faktach w Ewangeliach i katechetycznych uzupełnieniach ewangelistów oraz miarodajności poszczególnych relacji – cytaty na których opieram swoje intuicje wytrzymują według mnie próbę autentyczności. Otóż te wydarzenia to symptomy funkcjonowania sprawnej, podziemnej organizacji, której nie widzimy. Osioł został wydany „na hasło”, dzban wody to umówiony znak. Kroczenie za niosącym dzban w odległości to naturalny środek ostrożności przed szpiclami. Salę przygotował uczeń mieszkający w ukryciu w Jerozolimie. Skoro była gotowa, musiał dostać „cynk” wcześniej. Poza Świątynią, gdzie bronił Go tłum, Jezus tak się ukrywał, że nawet Filip nie wiedział gdzie i musiał pytać Andrzeja (zażartuję, że z ustanowienia Jezusa Andrzej był chyba arcybiskupem, skoro był bardziej dopuszczony do tajemnic organizacji, niż Filip). Skąd mi się wzięło takie odczytanie Ewangelii? Jako Niezależne Zrzeszenie Studentów od połowy lat ’80 organizowaliśmy tzw. kadrówki – w umówionym miejscy w najbardziej ruchliwych miejscach Warszawy zbierało się skrzykniętych potajemnie najpierw kilkanaście osób, potem gdy organizacja urosła 100, a może 200 (trudno oszacować, bo organizacja sama siebie nie znała do końca), wyciągano transparenty, rozrzucano ulotki i ruszano z pochodem, do którego przyłączali się przypadkowi przechodnie. Ostatni taki pochód w sierpniu 1988 Marszałkowską od Świętokrzyskiej do skrzyżowania al.Jerozolimskich z Kruczą kończył tłum chyba ponad 1000 osób. ZOMO nie zdążało na czas, bo po kilkunastu minutach pochód był rozwiązywany. Otóż może kogoś to zniesmaczyć, ale we wjeździe Jezusa do Jerozolimy w Niedzielę Palmową i zachowaniu tłumu widzę rezultat działalności podobnej organizacji. A opieram tą intuicje o następujące fragmenty Ewangelii.
(Łk 19, 36) Gdy jechał, słali swe płaszcze na drodze. Zbliżał się już do zboczy Góry Oliwnej, kiedy całe mnóstwo uczniów poczęło wielbić radośnie Boga za wszystkie cuda, które widzieli. (J 12, 17) Dawał więc świadectwo ten tłum, który był z Nim wówczas, kiedy Łazarza z grobu wywołał i wskrzesił z martwych.

Być może w Betanii przed Paschą była odprawa kadry organizacji Jezusa. Pamiętam, jak dużego wysiłku organizacyjnego wymagała taka akcja, głównie z powodów bezpieczeństwa i utrzymania w tajemnicy przygotowań. Kadra musiał wcześniej żyć zasadami konspiracji, każdy musiał się tego uczyć miesiącami by wyrobić sobie nawyki. Aby to osiągnąć, potrzeba było trochę „sekciarskiej” mentalności i ogromnej motywacji (naszą cechą było poczucie wybrania i wyższości nad szarymi przechodniami pogodzonymi z komuną, jak establishment świątynny z Rzymianami). To nie powstaje spontanicznie. Stworzenie przez Jezusa organizacji, czyli w postaci embrionalnej Kościoła wraz z jego hierarchią jest naturalnym zachowaniem człowieczym. Z bliżej znanych Panom klimatów, czy Ogólnopolski Strajk Kobiet nie próbuje się instytucjonalizować? Powołał Radę Konsultacyjną, zakłada jakąś fundację itp. Każdy ruch społeczny ku temu zmierza, albo się rozpływa i ślad po nim nie zostaje. Skąd więc pewność Panów, że Jezus niczego nie utworzył, skoro to takie ludzkie? Odkładając na bok nasze różne wiary, sprawa jest co najmniej dyskusyjna i nie zasługuje na miano poglądu niepoważnego, jak Panowie usiłują go przedstawić. Teza, że Jezus utworzył Kościół wraz z jego adekwatną do tamtych okoliczności hierarchią następnie się rozbudowującą wraz z organizacją jest jednym z uprawnionych poglądów całkiem mocno zakorzenionym w skromnych źródłach, ale jeszcze bardziej w późniejszej ewolucji tej organizacji. Apostołowie po odejściu Jezusa ją „odziedziczyli” i postanowili prowadzić dalej, sami niczego nie wymyślali od początku, ale owszem, po wydarzeniach paschalnych musieli coś dodać. Bóg stwarza czasem przez ludzi.
I dlatego pani Białkowska ma rację. Czasem Bóg doświadcza diecezję złym biskupem, ale to nie wyłącza go z Kościoła w jego funkcji. Ale to nie znaczy, że wierni mają nie nazywać czarnego czarnym. Jak Katarzyna Sieneńska do awiniońskiego papieża: „do ciebie mówię, czy do ściany?”
[Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się urażony takimi porównaniami. Dotyczą one pewnych mechanizmów, a nie wartości.].

Pomijając cały szereg egzegetycznych i teologicznych błędów, których prostowanie tutaj nie ma najmniejszego sensu… gdyby Pański wywód był prawdą i Jezus miał w głowie podobną ideę Kościoła, to nie byłby Chrystusem, raczej antychrystem.

Panie Piotrze. Włożył Pan ogromny wysiłek, aby pokazać, że Jezus prawdopodobnie założył jakąś organizację – tylko że na tak abstrakcyjnym poziomie nikt tego chyba nie negował. Jakaś wspólnota wyrosła wokół Jezusa i pomagała mu. Problem jest moim zdaniem inny. Jeśli ma Pan embrion to w jego kodzie genetycznym – upraszczając – może Pan znaleźć informacje o jego przyszłych rękach, głowie, oczach, zębach itd. Pytanie brzmi teraz: gdzie w tej „embrionalnej organizacji” Jezusa widzi Pan elementy, które przypominają/zapowiadają Panu funkcję biskupa w sensie opisywanym przez Autorkę artykułu, tzn. z zarezerwowaną tylko dla biskupów „sukcesją apostolską” i „depozytem wiary”? Ale nawet to nie jest największy problem. Dr Białkowska nie pisze o żadnych takich „embrionalnych” formach. Według niej Jezus ustanowił te specjalne zadania biskupów „wprost i bezpośrednio”. To już jest według mnie zupełny anachronizm, bo sugeruje, że nie forma „embrioniczna”, ale „dojrzała” forma urzędu biskupa (tzn. biskup w sensie katolickim) pochodzi od historycznego Jezusa…

Na początku Kościół nie znał funkcji biskupa jaką znamy dziś i może kiedyś też jej nie będzie, ja z tym problemu nie mam. Ale dziś Kościół tę funkcję ma tak jak pisze p.Białkowska. Może świątynia ponownie zostanie zburzona, ale biada temu, kto przyłoży do tego rękę. Starałem się wykazać, że jednak Jezus „coś” założył, bowiem prof. Polak uznał ten pogląd za niepoważny. Tymczasem co najmniej nadaje się do dyskusji. Jakie Jezus miał intencje dowodzić nie będę, bo to kwestia wiary, ale tak samo wiary wymaga pewność, że niczego nie założył. Jesteśmy skazani na to, by się pięknie różnić.

Skomentuję Pana wywód z jeszcze trochę innej perspektywy niż p. Dariusz Kot. Nieporozumienie polega na tym, że czyta Pan ewangelie jakby były kroniką wydarzeń z czasów Jezusa albo przynajmniej zawierały elementy takiej kroniki. To błąd (skądinąd o tym, że to błąd wiemy od ponad stu lat tylko do Polski to się słabo przebija). Ewangelie nie są kroniką wydarzeń i nie zawierają nawet resztek takiej kroniki. Są narracyjnymi interpretacjami wyznania wiary w Jezusa jako „mesjasza” „syna bożego” „zbawcę” i „pana” – w różnych proporcjach w poszczególnych z nich. Nie da się z nich wyprowadzić obrazu „organizacji, którą założył Jezus”. Z pewnym trudem można z nich ewentualnie wyczytać obraz organizacji, która powstała wokół wspomnianego wyznania wiary ok 30-40 lat po śmieci Jezusa i ex post powołuje się na niego.
Widzę, że chętnie używa Pan porównań uwspółcześniających. Użyję więc również takiego. To, co Pan zaproponował, brzmi mniej więcej tak, jakby Pan odczytał „Malowanego ptaka” Kosińskiego jako kronikę wydarzeń w Polsce podczas okupacji …

Wiem, że Ewangelie nie są kronikami, ale nie zgadzam się, że nie pozostały w nich elementy kronik. Pan profesor w swojej książce sam uszanował kronikarskie intencje ewangelistów pozostania wiernymi prawdzie, gdy nie skłamali, że pierwszymi świadkami pustego grobu były niewiarygodne w tamtej kulturze kobiety. Jakżeby to lepiej wyglądało, gdyby był nim Józef z Arymatei, człowiek bogaty i członek sanhedrynu. Dlatego ewangelie to nie jest „Malowany ptak” z przed 2 tys. lat. Znowu zrobię współczesne odniesienie – w kolejną rocznicę jakieś 15 lat po upadku komuny zostałem jako dawny przewodniczący zaproszony przez samorząd studentów Uniwersytetu. Aktualna przewodnicząca była głęboko zdziwiona, że łączyłem tę funkcję z funkcją w wąskim kierownictwie Niezależnego Zrzeszenia Studentów, z którym „jej” samorząd pozostawał współcześnie w konflikcie, co ekstrapolowała na moje czasy. A minęło raptem kilka pokoleń studentów i wiele się pozacierało, jednak nie wszystko, pamięć o antykomunistycznych korzeniach jeszcze trwała i były one ważnym elementem tradycji. Tak mogło być z relacjami ewangelistów. Żona podpowiada mi, że stosując wymagania Pana profesora do skromnych źródeł, musielibyśmy zaprzeczyć (a nie przyznać najwyżej, że nie wiemy) udziałowi Sokratesa w szkole filozofii założonej przez Platona. I Platon, i apostołowie a po nich biskupi dziedziczyli po kimś jakąś historię, fundamenty położył ktoś inny. Tak wierzę, owszem podpierając się wydarzeniami z mojego życia, i nie dostrzegam dowodów podważających tę wiarę. Dziękuję Panu za poświęcony czas, jestem zdumiony, że nas Pan nie pominął milczeniem.

Trudna mowa Jezusa dotyczyła Eucharystii i spożywania Jego Ciała i Krwi.
No dla ówczesnych Żydów szok i niedowierzanie.
Nie dotyczyła aktów moralnie złych przyszłych apostołów. Jeśli tak postrzegamy biskupów.
Ukrywanie przestępców jest złem. I robi się to od lat (wieków) pośród kleru.
Jak widzę i słyszę jest Pani bardzo otwarta i jednocześnie boi się schizmy.
Ale Jezus mówił o mieczu.
Mieczu Prawdy. Obosieczny.
Nie buntujemy się bo nam się nie podoba w chrześcijaństwie.
Tylko uważamy, że część osób cynicznie gra Ewangelią. A się da. No a my jak frajerzy.
Czas przestać być frajerami.
I wtedy tym co im się wydaje, że coś ugrają – mówmy konkretne do widzenia.
Ale nie mamy narzędzi.
To nie ma znaczenia czy są zwykłym parafianinem czy biskupem.
To nie magia- włożenie rąk itp.
Tak to nie działa – wielu pedofilów codziennie odprawiało Eucharystię i co z tego.
Sakrament jest ważny ale może działać bezowocnie.
To ksiądz Blachnicki mówił o sakramentach i wierze.
Bóg to Prawda a Prawda jest Miłością. Jaką Miłość pokazują nasi biskupi ?
A Miłość jest niczym więcej tylko prawdziwą troską o drugiego.
I broniąc urzędu biskupa należy powiedzieć temu, który go tylko używa cynicznie, aby przestał.
Taki prosty człowiek jak ja nazywa rzeczy po imieniu.
Trochę mi się Andersen wyświetla.
Naprawdę nie ma tych szat. Król jest nagi.
Może strach jest złym doradcą …

Biskupów nie było przy narodzinach Kościoła i Kościół doskonale sobie bez nich radzi. Mówimy tu najwyżej o konkretnych tradycjach (wyznaniach), którym bez episkopatu jakoś nie idzie. Anie to nic dobrego, ani to nic złego. Ale na pewno nie warunek sine qua non dla Kościoła Jezusa Chrystusa.

Witam 🙂 To co Pani Redaktor napisała to dobre przypomnienie a sam tekst bardzo dobrze się czytał. Ale mam pytania. Choćby odnośnie kwestii włączania biskupów, mimo wszystko. Czy Pani na serio wierzy, że przykładowo taki obecny pasterz Krakowa lub Szczecina (ostatnio zresztą bardzo „sławny” z wiadomych przyczyn) w ogóle mógłby być zainteresowany włączeniem się w przedsięwzięcie ludzi, których uważa za gorszych i nawet się z tym nie kryje? Mówię tu o charakterach ludzkich i mentalności, nie o samym urzędzie. Historia się nie dzieje bez ludzi i osoba o Pani inteligencji musi to wiedzieć. Ich postawa wybitnie dowiodła za co nas wszystkich, ochrzczonych czy nie, mają. I udawanie, że tej pychy i pogardy nie ma, wiele nie zmieni. Zresztą tych dwóch dżentelmenów to właściwa twarz Kościoła w Polsce i garstka rozumnych dysydentów tego obrazu po prostu nie ma szans zmodyfikować. Rozumniejsi ode mnie nad tym płakali i nad szkodami jakie to czyni. Poza tym ten Kongres raczej woli być apolityczny. Jak ma z tym współgrać obecność biskupów nierzadko zachowujących się jak aparatczycy partyjni obecnej władzy (sceny z Torunia każdy pamięta)? A zatem to nie Kongres wykluczył biskupów, tylko biskupi wykluczyli się sami. I biskupi nie są dziećmi, powinni być zdolni do przewidywania konsekwencji własnych czynów dla autorytetu własnych urzędów. Oni mają postawione przed sobą wyższe standardy moralne, bo mają władzę niemal absolutną nad swymi diecezjami. Sami wybrali zhańbić wartości o których tyle mówią, i to in gremio, niestety. I nad tym także wielu ludzi mądrzejszych ode mnie płakało. Jak miałoby wyglądać zresztą zaproszenie biskupów? Niektórzy z nich za swe działania (wręcz ostentacyjne) nie są godni nawet podania ręki i najwyższa pora powiedzieć to otwarcie, a nie tworzyć „święte krowy”. I teraz ktoś ma jeszcze poprosić ich, by łaskawie raczyli przybyć, zgiąć przed nimi kark? Przecież tak by to musiało wyglądać, bo Kościół w Polsce to dwór i służba (przed czym ostrzegał nieodżałowanej pamięci bp Pieronek, także dysydent zresztą). Ludzie mają swoją godność proszę Pani i nie zegną karku. Nie ma co pomniejszać odpowiedzialności biskupów, bo tu nie jest mowa o zemście, tylko o wierności przekonaniom. Za to przede wszystkim ludzie odrzucili biskupów i nie pokłonią się przed nimi, bo to urąga ich poczuciu godności i dobrego smaku. Nie ma też co porównywać ich odpowiedzialności, feudałów, do odpowiedzialności, nie przymierzając, podległego temuż feudałowi chłopa, bo to jest istota relacji biskupa do reszty wiernych (to żadna tajemnica, że Kościół strukturalnie jest wyjęty z czasów sprzed Rewolucji Francuskiej). Ceną władzy jest odpowiedzialność. Podsumowując 🙂 W moim odczuciu nie co umniejszać odpowiedzialności biskupów za to, że nie ma jak z nimi rozmawiać, ani dziwić się sceptycyzmowi Kongresu względem biskupów. I wreszcie „To nie urzędy zdobią ludzi, lecz ludzie urzędy”, a biskupi nie są wyjątkiem. Raz jeszcze dziękuję za fajny tekst, składam pozdrowienia i czekam na następne artykuły 😀

Pani raczy żartować: Arcybiskup Jędraszewski, kiedy ludzie przyszli z nim porozmawiać podczas jego ostatniej wizyty w Wa-wie, (podać rękę ;)) wezwał … policję. Katolicy „innego sortu ” nie mogli nawet wejść do kościoła na mszę św. którą koncelebrował. Byłam, widziałam. Nie jest to , jak wie, wyjątek, wśród polskich biskupów…

Szanowna Pani 🙂 Ujmę to inaczej. Biskupi NIE CHCĄ rozmawiać. Nie są tym zainteresowani. Jaką mają wizję Kościoła, to widać gołym okiem i opisałem ją chyba dostatecznie malowniczo. Nie ma co udawać, że jest inaczej. Po cóż więc do tych biskupów, przekonanych o swym natchnieniu, zaślepionych pychą, zachłyśniętych władzą, w ogóle wychodzić? Każda próba dialogu z nimi jest skazana na niepowodzenie. Mądrzejsi od nas obojga próbowali i skapitulowali, bo na mentalność ludzką nic nie da się poradzić. A wiara nie każe udawać, że prawa logiki i zdrowego rozsądku nie odnoszą się do biskupów. Podsumowując 🙂 Nie wystarczy w moim odczuciu pytać co robiłby Jezus, lecz dodatkowo o to, co w ogóle da się zrobić? Rzecz jasna ostatecznie zostaniemy rozliczeni z czynów miłości, z tym jednakże zastrzeżeniem, że Bóg nie żąda od człowieka rzeczy niemożliwych. Mentalność kościoła instytucjonalnego się nie zmieni i nie mamy na to żadnego wpływu, co ostatnie dziesięciolecia brutalnie udowodniły. Uważam, że hierarchia kościelna jest do takiego stopnia zepsuta moralnie i zapatrzona w siebie, że tylko wizja traconych wpływów, potęgi materialnej i władzy na nich zadziała. Rozmową zaś, u przekonanych o własnej nieomylności, niczego się raczej nie wskóra. Składam pozdrowienia i cieszę się, że możemy się pięknie różnić, czyli dyskutować zamiast się obrażać nawzajem, co jest epidemią współczesnych czasów 🙂 Dziękuję za to i życzę wszystkiego dobrego 🙂

Czy można zmieniać Kościół bez Kościoła.. – wyłączając z niej biskupów.. ? Marcin Luter tę metodę przetestował i wystarczy się rozejrzeć co mu wyszło z tego „odnowionego Kościoła” – jakieś hybrydy-denominacje idące w tysiące.. . Kongres to utopia lub przedsięwzięcie polityczne mające wprowadzić podział w Polskim Kościele i przełożyć się na głosy. Może Hołowania i reszta.. ? Tak to widzę.

Co masz na myśli.. ? Katolicyzm to jedność w wyznawanej wiary, pragnienie jedności to pragnienie Jezusa Chrystusa – aby byli jedno.. . Zatem w reformie Kościoła wymóg jedności a nie wykluczenia jest czymś podstawowym. Gdy go nie ma jest to nic więcej jak rozróba i demolka Kościoła.

Zakładasz, że to akurat katolicyzm jest wyrazem jedności tak oczekiwanej przez Jezusa. A może to właśnie katolicyzm jest tą usychającą gałęzią w drzewie chrześcijaństwa? Może Jezus błogosławi tym od Lutra a nie tym od papieży? Tego nie możesz wiedzieć, więc warto ostrożniej wypowiadać się o jedności i odstępstwach.

Ci „od Lutra” mówią: „Kościół jest jeden. Jesteś mile widziany. Bóg osądzi, czy ja w Nim jestem” . Ci z administracyjnego KRK mówią w takim stylu :”Kościół to My. „Wy” to „oni”, którzy sami siebie pozostawili na zewnątrz”.

Katolicyzm zachował Eucharystię, Spowiedź – odpuszczenie grzechów oraz prymat Piotra, na którym Jezus buduje Kościół widzialny. Reszta to próby postawienia się ponad Kościołem.

Stan, nie tylko w u katolików jest spowiedź i Eucharystia

Problem polega na tym, że wielu biskupów nie zachowuje się tak ja powinien zachowywać się pasterz owczarni, ale jak pastuch, dla którego najważniejszy jest interes wąskiej grupy pastuchów, a nie dobro owczarni. A skoro tak jest to czy naprawdę potrzebni nam są tacy biskupi, skoro oni sami nie widzą problemu, nie chcą przeprosić za swoje trwanie w hiporyzji i pysze. Jak człowiek myślący i wrażliwy na krzywdę innych ludzi, skrzywdzonych przez ludzi Kościoła ma traktować takich biskupów jak Dzięga, Głódź, Michalik czy inni „pasterze” Kościoła? Czy mamy uznać, że nic się nie stało i żyć dalej w myśl powiedzonka „Taka była wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba”? Szczerze wątpię.

Sądzę że zasadniczym tematem na dziś jest kwestia władzy w Kościele. Ostatnie przykre doświadczenia sugerują że owszem Biskup ma niejako wszechwładzę w diecezji ale jednocześnie prawie żadnej odpowiedzialności. Sfokusowanie na hierarchiczności w duchowieństwie spowodowało że wierni stali się tylko narzędziem dla samorealizacji i jakiegoś mitu bycia ważnym w Kościele z racji pełnienia urzędu. Na bok odszedł Chrystusowy wzór służby i ofiary. Jak to ktoś powiedział Biskupi chętnie noszą krzyż z przodu aby coś zademonstrować ale raczej nie są skłonni aby go dźwigać na barkach. Jacyś w ogóle Pasterze w Polsce jakby schowani nieobecni zupełnie milczący. Nawet Jezusa pytano Skąd On to ma i skąd mu jest udzialona ta władza. Niech Biskupi podobnie zmierzą się z tym pytaniem i ważnym zagadnieniem.

Jezusowa optyka, czy kościół z biskupami czy bez biskupów jest inna. Problem nie w tym „kto” będzie sprawował funkcję, tylko „jak” to będzie robił. I to „jak”, dopiero potwierdzi tego „kto”. Nie wystarczy tylko chcieć. Trzeba żeby to się dało widzieć. Ale gdy już propozycja padnie, zgoda też powinna być. Może to i biskup być, tak jak każdy inny człowiek, który nie chce się „dorobić”; byle nie karierowicz. Samemu się lepiej nie dopominać. Bo do końca nie wie się, o co się prosi.
Trzeba to zostawić Ojcu. Ludzie się nie maja co kłócić. Zwłaszcza, że nie proste jest wziąć za wielu odpowiedzialność swoją i nikomu nie dać odczuć tego. Jeśli jednak chciałby ktoś pomiędzy nami stać się wielkim, niech już zacznie służyć wszystkim i próbuje dać swe życie.

Artykuł P. Moniki Białkowskiej jest piękny i mądry, to bez wątpienia. Moim skromnym zdaniem brakuje w nim jednego stwierdzenia – biskupi są wolnymi ludźmi. To do nich należy powiedzieć tak, lub nie. Dziś mówią stanowcze nie, do jakiejkolwiek zmiany, do dialogu, do odwrócenia się od krzyczącego zła, które opanowało nasz Kościół w Polsce, to jest ich decyzja, ich wola. Nikogo na siłę się nie nawraca. Nie sądzę aby ktoś odmówił im pomocy, nawet życzliwości. Alkoholik (bez aluzji) aby zaczął nowe życie musi się przyznać, że jest alkoholikiem, inaczej nie ma szans, aby terapia skończyła się choćby połowicznym sukcesem. Kiedyś polscy biskupi powiedzieli, że przebaczają i proszą o przebaczenie i to okazało się wielką wartością. Dziś uważają, że nie potrzebują przebaczenia, są raczej … dumni ze swojej” pokory”. Nie wiem, może On zrobi reset swoim miłosierdziem, ale i sprawiedliwością

Tak jak zazwyczaj podpisuję się w ciemno pod wnioskami Moniki, a szukanie dziury w całym bywa inspirujące, tak tutaj nie jestem w stanie się zgodzić. Autorka sama nie raz o wiele ostrzej, bardziej jednoznacznie i z dalej idącymi wnioskami pisała o dzisiejszych hierarchach niż którykolwiek felieton na stronie kongresu. Nie mówiąc o tym, że jak dotąd nie zauważyłem żadnych tropów, które pozwalałyby tak szufladkować idee kongresu i ich ludzi. Przyglądam się tej inicjatywie z boku, ale jak na razie działa ona w bardzo wyważony sposób, który szalenie trudno interpretować jako głos namawiający do odrzucenia biskupów czy hierarchii w Kościele w Polsce. Chyba że dojdziemy do takiego absurdu, że sama dyskusja o zwiększonym udziale świeckich w realnych procesach decyzyjnych w Kościele miałaby być herezją, ale o to autorki nie posądzam. Zabrakło też elementarnego warsztatu czy researchu przed postawieniem tak ostrych też, bo ludzie kongresu wysłali do biskupów specjalne listy, nawiązali kontakt i próbują znaleźć płaszczyznę dialogu. To czy to się uda to druga sprawa, ale skreślanie tej inicjatywy – i to z pozycji zaproponowanych w tekście – jest intelektualnie nieuczciwe, a poza tym po prostu nieprawdziwe. Szkoda, bo zamykając ten komentarz małą klamrą – zazwyczaj z Monika się zgadzam.

Ja akurat podzielam niepokój autorki. Dlatego, ze kngres dzieli biskupów na tych dobrych i złych. Przecież nie z wszystkimi biskupami się kontaktowaliście ale niektórymi. Nie przedstawialiście pełnego skład u i kierownictwa kongresu lecz dbacie o to aby kierownictwo było „ukryte”. Poza tym, co to za kongres który zaczyna działać bez zaproszenia Kościoła do udziału w nim – mam na myśli biskupów. Jakakolwiek inicjatywa tego kalibru powinna mieć założycieli, patronat honorowy, zaproszonych gości, powinna oddzwierciedlać pluralizm w Kościele oraz hierarchiczność. Rozpoczął się Kongres „po cichaczu” jako pewne samowolka i w dodatku zdystansowany wobec hierarchii Kościoła przy ukrywaniu ludzi z czołowego kierownictwa. Dominikanin, o.Paweł kieruje nim zza granicy a nie z Polski, i to też ma swój wymiar nie bez znaczenia. Całość wygląda niebyt dobrze. Pojawiły się także przekłamania. Mówiono, że kongres nie ma nic wspólnego z drogą synodalną w Niemczech, gdy tymczasem w wywiadzie – chyba dla gazety krakowskiej – pada akapit o tym, że to coś podobnego jak w Niemczech.. . Mam bardzo ograniczone zaufanie do Kongresu. nie jest on zorientowany ewangelizacyjnie ale ideologicznie. A to jest droga donikąd.

Nie wiem na jakiej podstawie twierdzi Pan, że wybierano niektórych biskupów . Informacje zostały wysłane do wszystkich urzędujących biskupów w Polsce. Było to jedno z pierwszych działań w ramach Kongresu. Kongres nie ma władz. Istnieje Zespół Organizacyjny, do którego może się zgłosić każdy, kto ma na to czas i chce go poświęcić na ułatwienie zbudowania przestrzeni dialogu. Rzeczywiście w ramach Kongresu nie chcemy patronatów honorowych, zaproszonych gości. Zaproszony jest każdy, kto chce rozmawiać o Kościele i komu zależy na odwróceniu obecnego kryzysu. W Kongresie wszystko jest jawne. Wystarczy wysłać maila na adres biuro@kongreskk.pl i uzyskać w ten sposób dostęp do aplikacji, którą się posługujemy. Wszystko tam jest jawne i dostępne. Rzeczywiście Kongres nie służy promowaniu tej czy innej osoby i nikt nie może uzurpować sobie „stania na czele Kongresu”. Czy będzie odzwierciedlał dostatecznie cały Kościół, zależy od tego kto będzie gotowy na rozmowę. Nie wiem, co to znaczy, że Kongres rozpoczał się po „cichaczu”. Informujemy o nim od początku, gdzie możemy i jak możemy, nie mając biur, środków i innych technicznych możliwości. Jest to ruch oddolny ludzi, którym na Kościele zależy. Nie można rozgryźć potrzeby tego rodzaju krytyki. O. Paweł nie kieruje Kongresem z zagranicy, ani nie kieruje wcale. Działa tam gdzie się zgłosił, jak każdy kongresowicz i kongresowiczka. Też trudno ustalić, co ma Pan myśli, pisząc o związkach Kongresu z Drogą Synodalną. Droga Synodalna powstała w innych warunkach, tworzył ją niemiecki Episkopat i Centralny Komitet Katolików Niemieckich. Natomiast w Polsce nasz Kongres jest oddolnym ruchem dialogu. Ja osobiście patrzę z podziwem na Drogę Synodalną, bo jest to ruch dla Kościoła bardzo ważny i stwarza ogromną szansę. Ale my w Polsce jesteśmy zupełnie gdzie indziej. Szukamy sposobów, jak włączyć ludzi troskę o Kościół i w dialog. Może warto przełamać stereotypy tylko się zastanowić, jak zacząć przywracać jedność Kościoła w Polsce i jego prawdziwą wspólnotowość. Mam wrażenie, że Kongres jest krytykowany bez próby zastanowienia się czym jest. A może warto zobaczyć w nim szasnę, a nie zagrożenie.