Zima 2024, nr 4

Zamów

Polacy w socjologicznej próżni. „Takie społeczeństwo nie ma prawa istnieć”

Łódź, 2019. Fot. Mariusz Cieszewski / www.polska.pl

Polki i Polacy doświadczają głębokiej zbiorowej przemiany, jaką przeżywają też inne nowoczesne zbiorowości. Sytuacja w Polsce jest lokalnym symptomem kryzysu interregnum i wyczerpania modelu cywilizacyjnego. Tych procesów społecznych doświadczamy w Polsce, czyli wszędzie.

W świecie Alfreda Jarry’ego król Ubu mógł się pojawić tylko nigdzie – czyli gdzieś na peryferiach cywilizowanego świata, w Polsce na przykład. Dziś Ubu można spotkać wszędzie, na cztery lata urządził się nawet w waszyngtońskim Białym Domu. Co taka sytuacja mówi o współczesnym świecie i o Polsce?

Próbę odpowiedzi podejmuję w książce W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata, opublikowanej wiosną 2020 r., na samym początku pandemii COVID-19 w Europie. Nie jest to praca politologiczna. To, co dzieje się w polityce – ów wysyp Ubu na najwyższych stanowiskach państwowych na całym świecie – traktuję jako symptom poważniejszej przypadłości: interregnum. Pojęcie to przypomniał w ostatnich latach życia Zygmunt Bauman i oznacza ono szczególny moment dziejowy, kiedy stary ład instytucjonalny stracił już moc, a nowy jeszcze się nie wykluł. Stare instytucje trwają siłą inercji, nie są jednak w stanie wypełniać swej roli, przekształcają się w zombie, które bardziej straszą, niż pomagają.

Kryzys złożoności

Polityka odrywa się od rzeczywistości i staje się domeną postprawdy, kiedy od zgodności zdań z faktami bardziej liczy się emocjonalna autentyczność wypowiedzi. I choć wszyscy wiedzą, że Donald Trump kłamie, a Mateusz Morawiecki mu w tym nie ustępuje (co nawet potwierdzają wyroki sądowe), wyborcom zbytnio to nie przeszkadza. Najwyraźniej oceniają integralność politycznych liderów w oparciu o kryteria, które w czasach „normalnych” nie dawałyby najmniejszej szansy na wyborczą wygraną.

Pandemia okazała się testem rzeczywistości, zabójczy patogen nie uznaje reżimu postprawdy i działa z ponurą konsekwencją zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce. W pierwszej połowie 2020 r. polscy politycy mogli jeszcze fantazjować, że względnie łagodny przebieg epidemii wskazuje po raz kolejny na wyjątkowość Polski i Polaków. Głosy epidemiologów ostrzegających, by nie słuchać takich bzdur, przebijały się z oporem – przemówiła dopiero jesienna naoczność statystyk zachorowań i zgonów.

Mimo to sposób nieradzenia sobie z zagrożeniem sanitarnym nie jest wcale głównym powodem kłopotów Ubu. Donald Trump, choć przegrał wybory prezydenckie, to jednak zdobył zaskakująco wysokie poparcie, zwłaszcza w miejscach najbardziej dotkniętych COVID-19. Podobnie w Polsce obóz Zjednoczonej Prawicy miał większe kłopoty z samym sobą i wewnętrznymi konfliktami niż z gniewem ludu spowodowanym katastrofalnym zarządzaniem kryzysem epidemicznym.

Być może takie podejście do polityków – i szerzej: polityki – wynika z głębszego przekonania, że straciła ona wpływ na rzeczywistość, o której decydują inne, niepoddające się bezpośredniej ludzkiej kontroli czynniki. Rzeczywiście, uważniejsza analiza takich kwestii, jak kryzys ekologiczny i klimatyczny, wzrost nierówności, niekontrolowany rozwój mediasfery, postępująca indywidualizacja prowadząca do zwielokrotnienia konkurujących z sobą o prawomocność stylów życia i ekspresji tożsamości, pokazuje, że rzeczywiście mamy do czynienia z przełomem cywilizacyjnym, którego głównym aspektem jest kryzys złożoności.

Proces dekompozycji już się rozpoczął

Cywilizacja, jaka powstała na skutek szeregu rewolucji zapoczątkowanych wynalazkiem maszyny drukarskiej z ruchomą czcionką, dotarła do kresu możliwości dalszego rozwoju w dotychczasowym modelu, polegającym na ciągłej ekspansji i funkcjonalnym różnicowaniu. Owszem, ekspansja i różnicowanie stały się podstawą wzrostu zarówno dobrobytu, jak i wolności w stopniu nieznanym w dziejach. To wszystko jednak za cenę zwiększenia złożoności tak w wymiarze funkcjonalnym, jak i strukturalnym. Metropolie, w których mieszka współcześnie coraz więcej mieszkańców, są tworami, nad którymi już nikt nie sprawuje efektywnej kontroli. Również infrastruktura codziennego życia z internetem i serwisami społecznościowymi jest tak złożona, że nawet jej twórcy tracą zdolność rozumienia jej działania.

To właśnie ta rosnąca złożoność powoduje, że instytucje polityczne i publiczne wymyślone u progu nowoczesności, by poradzić sobie z zarządzaniem państwem narodowym i masowym społeczeństwem przemysłowym, straciły swą skuteczność. Już pod koniec lat 60. XX wieku pojawiły się diagnozy wskazujące na „tragedię państwa”, polegającą na niezdolności państwa do skutecznego zarządzania społeczną złożonością i wynikającymi z niej konfliktami. Opisywana przez Maxa Webera żelazna klatka racjonalności, jaką miała być administracja nowoczesnego państwa, okazała się bezradna wobec podstawowego faktu – problemy współczesnego społeczeństwa mają charakter splątany, nie ma dla nich uniwersalnych rozwiązań, bo każdy problem ma osobną, unikatową charakterystykę.

Procesu dekompozycji powstrzymać się nie da. Zamiast mu się przeciwstawiać, marnując cenne zasoby, należy przyjąć rzeczywistość do wiadomości i wykorzystać owe zasoby do kontrolowanej zmiany cywilizacyjnego modelu

Edwin Bendyk

Udostępnij tekst

Od czasu sformułowania tych spostrzeżeń w naukach społecznych rzeczywistość pogmatwała się jeszcze bardziej. Do tego doszła inna konsekwencja niepohamowanego wzrostu złożoności – złożoność wymaga ciągłego zasilania strumieniem energii i surowców potrzebnych do tego, by przeciwstawiać się siłom entropii nieustannie nadgryzającym fundamenty cywilizacyjnego gmachu. I znowu, już pod koniec lat 60. XX stulecia, pojawiły się ostrzeżenia, że intensywności tego strumienia nie da się utrzymywać w nieskończoność, bo na skończonej ziemi zasoby surowców energetycznych i materiałowych są po prostu wyczerpywalne.

Ostrzeżenia sprzed czterech-pięciu dekad stają się dziś oczywistością, którą można jasno skonkludować: dotarliśmy do granic termodynamicznych cywilizacyjnego rozwoju. Więcej, proces dekompozycji już się rozpoczął, zbliżamy się do klifu Seneki, jak ostrzega włoski ekonomista Ugo Bardi.

I w Polsce, i wszędzie

Klif Seneki to sytuacja, w której procesu dekompozycji powstrzymać się nie da. Zamiast mu się przeciwstawiać, marnując cenne zasoby, należy przyjąć rzeczywistość do wiadomości i wykorzystać owe zasoby do kontrolowanej zmiany cywilizacyjnego modelu. W innym przypadku czeka nas upadek z klifu, czyli cywilizacyjny rozpad w trybie przyspieszonym i bez jakiejkolwiek kontroli. Dobrą lokalną ilustracją, jak taki proces może wyglądać, jest sytuacja w Syrii – kraju jeszcze dekadę temu wskazywanym przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy jako dobry i pilny uczeń w neoliberalnej szkole.

Co jednak oznacza zmiana modelu? Stawka jest niezwykła i sprowadza się do pytania: czy jesteśmy w stanie utrzymać złożoność funkcjonalną współczesnych społeczeństw, a wraz z nią ochronić zdobyte wolności, jednocześnie jednak zmniejszając złożoność strukturalną, tak by była mniej surowcożerna i stanowiła mniejsze obciążenie dla środowiska? Oznaczałoby to konieczność nie tylko przebudowy infrastrukturalnej, ale także rekonstrukcji ładu instytucjonalnego tak, by był w stanie organizować życie starego-nowego społeczeństwa. Dodatkowym problemem jest fakt, że nikt wcześniej z podobnym wyzwaniem się nie konfrontował, można co najwyżej posiłkować się historiami dekompozycji i upadku wcześniejszych cywilizacji.

Z opisanym powyżej zadaniem musimy zmierzyć się i w Polsce, i wszędzie. Z polskiego punktu widzenia sytuacja jest znacznie bardziej złożona niż w 1989 r., kiedy wydawało się, że wystarczy pogonić Ubu z PZPR i przyjąć gotowe wzorce „normalności” z Zachodu, by odzyskać swoje miejsce w nowoczesnej cywilizacji. Dziś wzorców takich nikt nie ma, a normatywną pustkę coraz intensywniej wypełniają różne pomysły konkurujące w zglobalizowanej przestrzeni idei o uwagę pogrążających się w chaosie społeczeństw. Skoro nie możemy liczyć na gotowe, pewne recepty, to warto zapytać, jak jesteśmy społecznie wyposażeni na podróż w nieznaną przyszłość?

Polacy jako rewolucyjny naród uniwersalny

Szukając odpowiedzi, należy zmierzyć się z bodaj najważniejszym pojęciem nauk społecznych w Polsce – próżnią socjologiczną. Wprowadził je do obiegu Stefan Nowak w szeregu publikacji ogłoszonych w 1979 r. Uczony, analizując system wartości polskiego społeczeństwa, dostrzegł szczególną właściwość. Otóż w sensie strukturalnym Polacy tworzyli i tworzą nowoczesne społeczeństwo, ale mają problem z dostrzeżeniem tej obiektywnej struktury. W społecznej wyobraźni Polaków istnieją wyraźnie tylko dwa poziomy identyfikacji: najniższy, czyli rodzina i przyjaciele, oraz najwyższy – naród. Między nimi zieje pustka, próżnia socjologiczna właśnie.

Innymi słowy, polską rzeczywistość społeczną wypełnia materia, której nie widzimy, a więc i nie jesteśmy w stanie jej właściwie wykorzystywać w sposób celowy. Ujawnia się ona natomiast czasami zupełnie nieoczekiwanie, zadziwiając wszystkich. Największym zaskoczeniem, bo doświadczonym już w rok po ogłoszeniu tezy Nowaka o próżni socjologicznej, był wybuch „Solidarności”. To fenomen okrzyknięty przez Alaina Touraine’a, pierwszego badacza tego ruchu, największą innowacją społeczną drugiej połowy XX wieku.

Jego unikatowość polegała na tym, że był syntezą pracowniczej praktyki solidarności, wysokiego poziomu uznania dla wartości demokratycznych (ważnych zarówno dla inteligencji, jak i wykwalifikowanych robotników), egalitaryzmu właściwego dla środowisk robotniczych i afektu narodowego. Połączenie tych czynników dało totalny ruch społeczny potwierdzający tezę Karola Marksa z XIX wieku, że Polacy są rewolucyjnym narodem uniwersalnym, zdolnym do kreowania historii powszechnej, a nie tylko lokalnej.

Po transformacji w 1989 r. temat próżni socjologicznej wrócił do analiz społecznych. Jego popularyzacji przysłużył się bardzo Janusz Czapiński w swych badaniach „Diagnoza Społeczna”. W 2014 r. tezę o próżni socjologicznej mocno powtórzyła także Barbara Fatyga, badając – podobnie jak robił to Stefan Nowak w latach 70. XX wieku – system wartości Polaków. Znowu okazało się, że nie dostrzegamy obiektywnej struktury społecznej i identyfikujemy się z tym, co najbliższe, czyli rodziną, oraz tym, co najodleglejsze: narodem.

Takie społeczeństwo nie ma prawa istnieć

Janusz Czapiński unowocześnił problematykę próżni, wiążąc ją z kwestią zaufania i pojęciem kapitału społecznego. W uproszczeniu polska próżnia socjologiczna wyraża się niezwykle niskim – w istocie najniższym w krajach Unii Europejskiej – poziomem zaufania uogólnionego, co z kolei prowadzi do niskiej jakości kapitału społecznego w jego najcenniejszej, pomostowej formie. Jesteśmy, owszem, zdolni do narodowych powstań, ale nie potrafimy współpracować na co dzień.

Gdy relacjonowałem wyniki polskich badań w Niemczech pod koniec pierwszej dekady XXI wieku, usłyszałem w odpowiedzi: to niemożliwe, takie społeczeństwo nie ma prawa istnieć. A jednak (przynajmniej wtedy) istnieliśmy i na pewno nie można było mówić o anomii, która powinna byłaby objawiać brak więzi i społeczną próżnię.

Co więcej – jak pokazał Marcin Piątkowski w analizie transformacji gospodarczej – poradziliśmy sobie z przejściem od socjalizmu do kapitalizmu nadspodziewanie dobrze, uzyskując lepsze efekty, niżby to wynikało z mierzalnych parametrów. Znowu więc najprawdopodobniej zadziałał ów – niewidoczny dla nas samych i badających nas socjologów – zasób, który ujawnił się tak spektakularnie w 1980 r. podczas wybuchu „Solidarności”.

Lokalność źródłem sensu

Sytuację w czasie PRL można wyjaśnić, odwołując się zresztą do badań Stefana Nowaka właśnie. Wskazuje on w nich także, choć swego wniosku nie rozwija, znaczenie „socjalistycznego zakładu pracy” jako istotnego dla identyfikacji zbiorowej. Po prostu fabryki realnego socjalizmu nie tylko realizowały produkcyjne plany, ale także sprzyjały wytwarzaniu więzi. Były fabrykami solidarności – potrzebnej, by radzić sobie z opresją struktur zarządzania i nierealistycznymi normami technologicznymi niepasującymi do realnej jakości surowców i podzespołów.

Fabryki te w większości upadły po 1989 r. Czy coś je zastąpiło? Jeśliby pójść tropem wskazanym przez Janusza Czapińskiego i za wskaźnik jakości więzi i kapitału społecznego uznać zaufanie, to analiza trzech dekad po 1989 r. prowadzi do kilku ciekawych spostrzeżeń. Widać wyraźnie, jak w tym okresie maleje systematycznie zaufanie do Kościoła katolickiego, jak niskie jest zaufanie do centralnych instytucji państwa. Rosło jednak sukcesywnie zaufanie do organizacji społecznych, jeśli zaś chodzi o struktury władzy, to można mówić o wręcz niebywałym sukcesie samorządu terytorialnego – na początku 2020 r. władze lokalne cieszyły się zaufaniem 73 proc. Polek i Polaków. Z podobnie wysokim uznaniem oceniamy pracę samorządu.

Największy jednak entuzjazm wywołuje pytanie o zadowolenie z miejsca swojego zamieszkania – zadowolonych jest od 91 do 93 proc. badanych (w zależności od typu miejsca zamieszkania). Przemianie tej towarzyszy rosnące poczucie sprawstwa w wymiarze lokalnym i krzepnące przekonanie, że władze lokalne powinny pochodzić z demokratycznych wyborów.

Na wskaźniki socjologiczne można nałożyć analizy antropologiczne. Pokazują one wyraźnie wzrost znaczenia wspólnot lokalnych – miast, miasteczek, wsi – jako źródła tożsamości ich mieszkańców. Są więc nie tylko ośrodkami zaopatrzenia potrzeb materialnych. W nie mniejszym stopniu stanowią punkt odniesienia dla indywidualnej i zbiorowej identyfikacji.

Etos zawodowy, będący źródłem tożsamości jeszcze u schyłku PRL, po upadku wielkiego przemysłu, a wraz z nim całych kategorii zawodowych, ustąpił przed etosem miejsca. Lokalność stała się źródłem sensu, tożsamości i przynależności, tym samym wypełniając socjologiczną próżnię. Powyższe spostrzeżenie nie unieważnia obserwacji o ciągle kluczowym dla Polek i Polaków miejscu rodziny w ich systemie wartości oraz roli afektu narodowego. To jednak właśnie lokalność umożliwiła pokonanie traumy wielkiej transformacji i społeczną rekonstrukcję w warunkach demokratycznego, rynkowego kapitalizmu.

Stawką jest demokracja

Czy jednak tych spostrzeżeń nie unieważnia to, co się stało w 2015 r., czyli radykalna zmiana polityczna i zwycięstwo sił kwestionujących narrację transformacyjnego sukcesu? Nie będę dokładał kolejnej interpretacji do bezliku już istniejących propozycji. Efektywniejsze będzie przyjrzenie się temu, co się w Polsce stało i dzieje, w perspektywie nakreślonej na początku tego tekstu. Proponuję zatem przyjęcie, że sytuacja w Polsce jest lokalnym symptomem kryzysu interregnum i wyczerpania modelu cywilizacyjnego. Pójdźmy dalej tym tropem i dołóżmy do analizy informacje o procesach społecznych, których doświadczamy w Polsce, czyli wszędzie.

Niezależnie więc od politycznych zwrotów trwa nieustannie – jak pokazała Mirosława Marody z zespołem w książce Społeczeństwo na zakręcie – modernizacja kulturowa Polek i Polaków. Wyraża się ona w procesie postępującej sekularyzacji, uznania dla równości płci, indywidualizacji, deinstytucjonalizacji rodziny i, w coraz większym stopniu, deinstytucjonalizacji życia społecznego. Coraz częściej zaspokajamy swoje różnorodne potrzeby samodzielnie, mobilizując do tego potrzebne zasoby, korzystając z pomocy różnorodnych sieci. Pojęcie tradycyjnej rodziny istnieje tylko w wyobraźni prawicowych ideologów, przecież w powiecie jeleniogórskim ponad połowa dzieci rodzi się poza związkami małżeńskimi. To wskaźnik taki jak we Francji.

Nałożenie się kryzysu strukturalnego (zapaść energetyczna) na kryzys społeczny (demografia) prowadzi do sytuacji sztormu doskonałego, czyli kumulacji i eskalacji kryzysowych czynników w jednym czasie

Edwin Bendyk

Udostępnij tekst

Innymi słowy, Polki i Polacy doświadczają głębokiej zbiorowej przemiany, którą przeżywają też inne nowoczesne zbiorowości. Wspomniany wcześniej Alain Touraine przemianę tę nazwał końcem społeczeństwa. Nie ma on na myśli końca życia społecznego, ale koniec społeczeństwa, jakie znaliśmy przed interregnum, kiedy o kondycji jednostek decydowały wielkie agregaty społeczne i makroinstytucje. Straciły one moc sprawczą nawet w wymiarze podpowiadania, co jest dobre, a co złe – podmiotem stała się zindywidualizowana jednostka, która samodzielnie rekonstruuje formy życia społecznego.

Ten proces rekonstrukcji biegnie w różny sposób w różnych zbiorowościach. Determinują go zarówno czynniki strukturalne, jak i symboliczne. Tak więc w Polsce kluczowym procesem, który będzie decydował o społecznej dynamice, jest demografia, a w istocie trwały już kryzys demograficzny, polegający na szybkim starzeniu się i jednocześnie wyludnianiu się kraju. Weszliśmy w epokę, kiedy więcej ludzi umiera, niż się rodzi.

Demografowie ostrzegali przed taką sytuacją już dawno, ciągle nie chcemy jednak zmierzyć się z jej konsekwencjami. Nie chodzi jedynie o przyszłość systemu emerytalnego, o przyszłość wspólnot lokalnych, które stracą nawet połowę mieszkańców. Stawką jest demokracja i zdolność systemu politycznego – zdominowanego liczebnie przez ludzi starzejących się – do właściwej priorytetyzacji wyzwań związanych z przyszłością, takich jak walka ze zmianami klimatycznymi i dotarciem do termodynamicznego kresu rozwoju cywilizacji.

Sztorm doskonały

Niestety, ów kres termodynamiczny i ryzyko upadku z klifu Seneki dotyka Polskę w sposób szczególny. Wyjątkowość ta wynika z uzależnienia naszego kraju od energetyki węglowej, co było przekleństwem już w PRL. W istocie to właśnie „serwitut węglowy” walnie przyczynił się do upadku realnego socjalizmu w Polsce, bo energetyczne koszty utrzymania systemu opartego na węglu były tak wysokie, że już niewiele energii zostawało na obsługę potrzeb reszty gospodarki i społeczeństwa. Co gorsza, bilans systematycznie pogarszał się ze względu na pogarszające się warunki wydobycia węgla.

Transformacja do kapitalizmu i otwarcie się gospodarki, a zarazem upadek przemysłu ciężkiego odsunęły widmo katastrofy. Do czasu jednak – w 2019 r. widmo to wróciło i przypomniało o problemie rekordowym importem energii elektrycznej z zagranicy. Hurtowa cena elektryczności w Polsce jest blisko dwukrotnie wyższa niż w Niemczech czy Szwecji, bo po prostu mamy największe koszty wytwarzania energii elektrycznej w Europie.

Nałożenie się kryzysu strukturalnego, którego wyrazem jest zapaść energetyczna, na kryzys społeczny, o którym świadczy z kolei demografia, prowadzi do sytuacji, którą można opisać pojęciem sztormu doskonałego, czyli kumulacji i eskalacji kryzysowych czynników w jednym czasie. Niewielką pociechą jest fakt, że z podobnie sztormową pogodą mierzy się cały świat.

O ile w latach 80. XX wieku zderzyliśmy się z termodynamiczną ścianą sami, dziś zmierzamy do niej z całą ludzkością. To wszystko wiemy, a mimo to tkwimy jednak w marazmie – przekonuje filozofka Ewa Bińczyk, badająca dyskurs antropocenu i kryzysu klimatycznego. Nie potrafimy podjąć działań adekwatnych do wyzwań, choć przecież nauka podpowiada, co trzeba zrobić, by ocalić świat i ludzkość przed utratą kontroli nad procesami destrukcji.

Dlaczego literatura faktu wygrywa z fikcją literacką

Nawet pandemia nie okazała się wystarczająco dużym wstrząsem, by popchnąć świat we właściwym kierunku. Przeprowadzona na początku listopada 2020 r. analiza programów odbudowy w krajach G20 pokazuje, że z ponad 12 bilionów dolarów tylko niewielki ułamek pójdzie na „zielone” inwestycje, większość środków trafi do starych sektorów gospodarki, ciągle związanych z paliwami kopalnymi. W efekcie tylko realizacja programów czterech krajów – Francji, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii i Niemiec – przyczyni się do zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych. Pozostałe kraje dołożą do klimatycznego pieca, pogarszając i tak dramatyczną sytuację. Jak stwierdziła Olga Tokarczuk w mowie noblowskiej, świat umiera, a my tego nawet nie zauważamy. Lub nie chcemy zauważyć.

Skoro już jednak przywołuję Noblistkę, to zostanę chwilę przy jej mowie ze Sztokholmu i jej głównym przesłaniu, bo dotyczy kluczowego problemu tego tekstu – kryzysu złożoności. Pisarka zwraca uwagę na szczególny aspekt tego kryzysu – narastającą niezdolność do widzenia świata i myślenia o nim w kategoriach struktury o wielkiej złożoności, którą tworzą współzależne elementy składające się na społeczeństwo i środowisko.

Lokalność stała się dla Polaków źródłem sensu, tożsamości i przynależności, tym samym wypełniając socjologiczną próżnię i umożliwiając pokonanie traumy wielkiej transformacji

Edwin Bendyk

Udostępnij tekst

Źródłem tego problemu jest kryzys kultury polegający na atrofii zainteresowania fikcją literacką. Wygrywa literatura faktu jako rzekomo prawdziwsza, bo opisująca życie, jakie jest. Tymczasem istotą życia jest właśnie złożoność, której literatura faktu nie dotyka, bo ślizga się po powierzchni. W głąb, do istoty dotrzeć może jedynie dzieło sztuki swą złożonością odpowiadające strukturze rzeczywistości. Tylko obcowanie z takimi dziełami daje możliwość współodczuwania ze światem.

Tezy Olgi Tokarczuk prowadzą do pytania: jak w takim razie wygląda kultura w Polsce? Czy jako wspólnota jesteśmy kulturowo wyposażeni, by mierzyć się z kryzysem złożoności? Szybkie spojrzenie na praktyki kulturowe Polaków pokazuje, że mamy z tym dość poważny problem. O nowoczesnych społeczeństwach zorganizowanych w państwa narodowe mówi się, że są wspólnotami wyobrażonymi opartymi na wspólnych kodach, których podstawą jest najważniejsza nowoczesna praktyka kulturowa – lektura. Takie wspólnoty tworzą Francuzi, Niemcy, Czesi, gdzie doświadczenie czytania łączy większość społeczeństwa. Polacy tworzą wspólnotę nieczytania, po książkę sięga niespełna 40 proc. osób. Z innymi praktykami, oprócz oglądania telewizji, jest jeszcze gorzej. Co prowadzi do wniosku, że jesteśmy także wspólnotą nieuczestnictwa w kulturze. A ściślej – w praktykach uznawanych za konstytutywne dla społeczeństwa nowoczesnego i jego społecznych hierarchii.

Archipelagizacja kultury

Jeśli jednak wyjść poza pole prawomocnych w sensie nowoczesnym praktyk, okaże się że kultura w Polsce jest przestrzenią niezwykłej aktywności, której większość kwitnie w tzw. poszerzonym polu kultury, poza klasycznymi instytucjami. To poszerzone pole kształtowane jest przez różnorodne procesy: deinstytucjonalizację, demokratyzację, uspołecznienie, proletaryzację, cyfryzację, komercjalizację, utowarowienie. Kultura w Polsce tworzy archipelag subkultur, wśród których znaleźć także można kulturę wysoką czy nowoczesne formy uczestnictwa. Trudno jednak mówić o dominującej kulturze lub dominujących wzorach.

I choć podobne procesy archipelagizacji biegną wszędzie, to jednak w Polsce nigdy nie byliśmy na tyle nowocześni, by choćby z lektury uczynić podstawowy mechanizm bycia razem we wspólnej przestrzeni symbolicznej. Trudno się powstrzymać przed parafrazą głośnego stwierdzenia Winstona Churchilla o Amerykanach i Anglikach: Polaków dzieli wspólny język. A co łączy?

Wesprzyj Więź

Żartobliwie można odpowiedzieć, że łączy nas doświadczenie konsumpcji sałatki jarzynowej, praktyka współdzielona przez ponad 90 proc. Polek i Polaków. Co jeszcze? Pozostawiam to pytanie bez odpowiedzi, by podsumować tę opowieść pełną pozornie sprzecznych informacji. Jesteśmy społeczeństwem, które pozbawione jest zdolności dostrzeżenia samego siebie, w całej swej strukturalnej złożoności. Zamiast tego widzimy socjologiczną próżnię, którą wypełnia jednak intensywne życie społeczne organizujące się wokół różnych punktów odniesienia, z których najważniejszy dziś wydaje się wymiar lokalny.

Znaczenie tego wymiaru prowadzić może do ambiwalentnych konsekwencji. Do lokalizmu, który rozumiem jako postawę zamkniętą – w niej mała ojczyzna staje się twierdzą, której trzeba bronić przed obcymi. Ale też do lokalności, czyli postawy otwartej, w której etos miejsca staje się źródłem siły do bycia w złożonym świecie. Tym świecie szarpanym przez procesy składające się na cywilizacyjny schyłek: dekompozycję tkanki materialnej i struktury społecznej, tragedię państwa i kryzys złożoności – prowadzące nad klif Seneki. Czy będziemy mieli dość wyobraźni, by to dostrzec i przygotować się tak, by uniknąć upadku?

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2020, pod tytułem „Splątana złożoność świata”

Podziel się

5
1
Wiadomość