Zima 2024, nr 4

Zamów

Równanie do wspólnej biedy

„Mad Max” pokazał prawdziwą twarz świata po katastrofie – był podzielony tak, jak Eliza Michalik dzieli obecnie polskie społeczeństwo.

Bezkresne suche przestrzenie. Od czasu do czasu sklecone z rupieci obozowiska bandytów. Albo niewielkie miasta-państwa, w których rządzą bezwzględni dyktatorzy reglamentujący dostęp do wody i paliwa. Wojny toczą się o benzynę, bo bez samochodu nie da się bezpiecznie pokonać stu metrów. Między niespokojnymi oazami ludzkiej obecności krąży samotny mściciel, wymierzając sprawiedliwość i dostarczając upadłej cywilizacji odrobinę światła. Taki jednoosobowy bóg na czterech kółkach z odzysku.

Mam wielką słabość do postapokaliptycznej serii „Mad Max” – jej atmosfery, charakterystycznej „pirackiej” estetyki, pojazdów, które często wyglądają jak skrzyżowanie wiejskiej stodoły z anteną satelitarną i drutem kolczastym. Jest w tym duża artystyczna konsekwencja, natomiast w warstwie ideowej wizja George’a Millera to nieodrodne dziecko lat 80. W centrum stoi autonomiczna jednostka, podmiot samodzielnie – i wbrew tendencjom społecznym – kształtujący własny los i bez ustanku konfrontujący się z agresywnym, dybiącym na jego prywatną własność motłochem. Motłoch ma oczywiście zdeformowane ciała, nosi łachmany i bransolety wykonane z ludzkich kości, czci brutalną siłę i stosuje wymyślne tortury.

Świat po katastrofie odsłonił swoją prawdziwą twarz i podzielił się tak, jak według publicystki Elizy Michalik dzieli się obecnie polskie społeczeństwo – na ludzi zaradnych i roszczeniową masę. Elity i plebs. Ten ostatni, żeby trwać w swoim gnuśnym rozpasaniu, musi łupić kwiat narodu o „najwyższych kwalifikacjach, specjalistów i ekspertów, przedstawicieli wolnych zawodów i pracowników wyższego szczebla”.

Z neoliberalnej perspektywy „łupieniem” okazuje się niemal każdy pomysł pociągnięcia do większej odpowiedzialności fiskalnej tych kilku procent najlepiej zarabiających. I fakt, że w niedawnym felietonie Michalik dostaje się akurat dyskusyjnemu projektowi zniesienia limitu składek do ZUS-u, niewiele w tym kontekście zmienia, bo klasistowskie clou siedzi gdzie indziej, w słowach „nie zabiera się bliźnim, którym powiodło się lepiej niż mnie, karząc ich tym samym za rozum, zniechęcając do pomysłowości i pracy, sprawiając, że wszyscy zaczynamy równać w dół do takiej samej, wspólnej biedy”.

Dobre warunki dla bogatych przedsiębiorców niekoniecznie idą w parze z demokratycznymi standardami

Widmo motłochu i komuny krąży nad Polską – „wspólna bieda” pojawia się jako kara i jako straszak, który ma zmusić wszystkich kowali i kowalki własnego losu, niczym bohatera „Mad Maksa”, żeby wsiedli do swoich najeżonych kolcami SUV-ów i odjechali w stronę granicy, w poszukiwaniu lądów szanujących własność prywatną i pieniądze ciężko zarobione na, czemu by nie, innowacyjnym przejmowaniu warszawskich kamienic. Albo pisaniu aplikacji łupiących nas z prywatności. Uciec można na przykład do Belgii, gdzie PIT dla najbogatszych wynosi 53 proc. Albo do Francji, z PIT-em na poziomie 51 proc.

Gdzie „Mad Max”, a gdzie Eliza Michalik? Otóż obawiam się, że siedzą na tych samych trybunach. Liberalne głosy w polskich domach – nie tylko Michalik, lecz także liczna grupa publicystów „Gazety Wyborczej”, nie mówiąc już o królu Twittera Tomaszu Lisie – nie tylko identyfikują się z figurą „łupionego” indywidualisty, ale w wyrównywaniu szans widzą zakłócenie naturalnego porządku rzeczy. Wychodzenie poza egoizmy klasowe, w stronę społeczeństwa, które w większym stopniu współdzieli się owocami własnej pracy, postrzegają jako współczesny odpowiednik sowieckiej kolektywizacji i rozkułaczania (piję tutaj oczywiście do liberalnych reakcji na kontrexposé Adriana Zandberga).

Pomysł, że pozostawienie wolnej ręki najbogatszym, a więc także – banalne wynikanie! – najzdolniejszym (i pewnie także najlepszym moralnie), doprowadzi nas do wspólnego dobrobytu, to obecnie prosta droga do Madmaksowej dystopii: świata, w którym tkanka społeczna została doszczętnie rozbita na wolne atomy, co, w kontekście katastrofy klimatycznej i konieczności zmagania się z ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi, tylko nielicznym daje szanse na przetrwanie. Możliwości są w zasadzie trzy: 1. Jesteśmy zaradni „z natury” lub posiadamy duży kapitał i trzymamy łapy na zasobach/cudzej pracy; 2. Przyłączamy się do bandytów i łupimy wszystkich tych, co nie są z nami; 3. Pozostajemy „zwykłą” większością, którą niewolą i torturują bandyci/wyzyskują rządzące niedobitki „zaradnych”.

Brzmi to być może karykaturalnie, ale jednak większość znaków na niebie i ziemi wskazuje, że tak zwane równanie w dół do wspólnej biedy nie jest apokaliptycznym wymysłem „skrajnej” lewicy, lecz lekarstwem i obowiązkiem spoczywającym na nas wszystkich. Dla tych – a sam się do nich zaliczam – którzy katastrofę klimatyczną widzą nie jako jedną z możliwości, ale nieuchronną konsekwencję ludzkiej zachłanności, nauka solidarności i kooperacji jest po prostu racjonalną formą przygotowania się na to, co i tak prędzej czy później nadejdzie. Wielka szkodliwość liberalnych wywodów o „łupieniu bogatych przez biednych” polega na tym, że uderza ona w każdą – choćby najbardziej nieśmiałą – próbę przebudowany naszej zbiorowej tożsamości, która – przynajmniej w swoim zachodnim wariancie – opiera się na wyniesieniu na piedestał autonomicznego podmiotu. Podmiotu nastawionego na indywidualny sukces, niekończący się samorozwój, pracującego zaś głównie po to, żeby konsumować i stanowić alibi dla ideologii wiecznego wzrostu. Rosnąć powinien więc sam podmiot, stając się coraz doskonalszym intelektualnie i fizycznie oraz coraz bogatszym. Dzięki wzrostowi podmiotu rosła będzie gospodarka, nudną pracę zastąpią maszyny, a wszyscy ludzie dostaną szansę uzbierania ciężarówki lajków od Facebooka. Nie urośnie za to planeta i jej zasoby, siłą rzeczy będzie to zatem wzrost przeznaczony dla tych „najzdolniejszych i wstających wcześniej od innych”.

To pewnie dlatego od lat 70. niesłabnącą popularnością wśród liberalnych decydentów i komentatorek cieszy się Indeks Wolności Gospodarczej, który w centrum stawia własność prywatną i ulgi podatkowe i na którego szczycie plasują się kraje o największych nierównościach ekonomicznych, jak na przykład wstrząsane protestami antyrządowymi Chile i Hong-Kong. Takie wąskie rozumienie wolności – jako wolności do posiadania i zyskiwania autonomii dzięki temu, ile i co się posiada – stoi w radykalnej sprzeczności z koniecznością adaptacji do zbliżającej się katastrofy klimatycznej. Można się oczywiście zapierać, że najbardziej pesymistyczne wizje przyszłości to mimo wszystko tylko wizje, w dodatku stosunkowo często – jak choćby koncepcja „głębokiej adaptacji” prof. Jama Bendella – kwestionowane przez poważne gremia naukowe. Z drugiej strony, Bendellowska deep adaptation – jako swoista „mapa nawigacyjna” kryzysu – proponuje rozwiązania, które w środowiskach aktywistek klimatycznych już od dawna stanowią swoisty kanon działania politycznego. Wspólnota równych, kooperatywizm i spółdzielczość zastępują zatomizowane, klasowe społeczeństwo skupionych na sobie konsumentów. Zasada rezygnacji oznacza zaś porzucenie luksusów niczym nieograniczonej konsumpcji, którą zachodni kapitalizm przyjął nie tylko za domyślną – i obecnie już przezroczystą i pokazywaną jako bezalternatywna – normę życia społecznego, ale także za prawo człowieka. Mięso, samochód i laptop dla wszystkich! Choćby nawet zalewał nas potop.

Wesprzyj Więź

Demonizowane „równanie do wspólnej biedy” – jako, jednocześnie, polityka zmniejszania nierówności oraz tożsamość oparta na solidarność społecznej – ma nam zatem otworzyć taką perspektywę na przyszłość, która nie będzie dystopijną beznadzieją i nieustanną walką bogatych z biednymi. I chociaż nie lubię strategii zawstydzania, to jednak bezrefleksyjne wmawianie ludziom, że największe przywileje w społeczeństwie powinni mieć ci, którzy – dzięki trudno mierzalnym „rozumowi i ciężkiej pracy” – skazali nas na katastrofę (proszę zajrzeć np. tutaj), jest częścią tej samej szkodliwej ideologii, co denializm klimatyczny. Jasne, zawsze można powiedzieć: „Michalik to takie ekonomiczne ekstremum jak Janusz Korwin-Mikke, a bicie w nią jest bezproduktywną walką z wiatrakami”.

Tyle że to – i nie tylko to – „ekstremum” ma swoje fankluby rozsiane po całej Polsce, a dyskurs oparty na dalszym klasowym polaryzowaniu społeczeństwa oraz straszeniu politycznym robinhoodyzmem (łupienie + rozdawnictwo) to niestety woda na młyn prawdziwych ekstremizmów. W końcu, jak pokazują ostatnie analizy wyborcze, Konfederacja wcale nie weszła do Sejmu głosami „biednego motłochu” z Marszu Niepodległości, ale „wolnościowo” (czyt.: neoliberalnie) nastawionej klasy średniej.

Wiedzieli o tym doskonale twórcy Indeksu Wolności Gospodarczej: dobre warunki dla bogatych przedsiębiorców niekoniecznie idą w parze z demokratycznymi standardami. A już na pewno nie z solidarnością. Łeb tej ostatniej klasa rządząca może sobie co najwyżej powiesić nad kominkiem. Dla ozdoby. Jako trofeum osobistej wolności i zwycięskiego pochodu egoizmu.

Podziel się

Wiadomość

No i co tu zrobić, są święta, ma być zgoda, a tu prawda wymaga zajęcia stanowiska. Może poprzestanę na zwróceniu uwagi, iż u pewnych odbiorców wybranie jako adwersarki Elizy Michalik z uwagi na jej nierozliczone przez nią „przygody” publicystyczne w prasie prawicowej i katolickiej obniża pułapy dowolnego sporu. Naprawdę, czasy, gdy publikowanie w Gazecie Wyborczej nobilitowało już dawno minęły.