Jak dalej żyć z kimś, kto miał być skałą, a okazał się trzciną? Skoro zawiódł w jednym momencie, czy będzie wierny w innych? Z tymi pytaniami muszą mierzyć się bohaterki w „Najsamotniejszej z planet” Julii Loktev oraz „Turyście” Rubena Östlunda.
Kino i kultura popularna stosunkowo dobrze przyswoiły sobie temat zdrady. Swoją misję zdradził przecież Anakin Skywalker w „Gwiezdnych wojnach” (po latach podobną, choć znacznie mniej jednoznaczną drogą poszedł zresztą jego wnuk, Kylo Ren). Zdrajcą okazał się czarodziej Saruman w trylogii „Władca pierścieni”. O zdradzie opowiadają „Chłopcy z ferajny” i „Infiltracja” (oba filmy Martina Scorsese), „Dawno temu w Ameryce” oraz „Dobry, zły i brzydki” (Sergio Leone), „Psy mafii” Johna Hillcoata czy „Miasto złodziei” Bena Afflecka. Na polskim gruncie na zdradę ideałów decyduje się choćby tytułowy wodzirej ze słynnego dzieła Feliksa Falka, a także Olo z „Psów” Władysława Pasikowskiego. Klasycznych zdrad małżeńskich dotyczą z kolei takie filmy jak „Co się wydarzyło w Madison Country” Clinta Eastwooda, „Ciche światło” Carlosa Reygadasa, „Bliżej” Mike’a Nicholsa, „Niewierna” Adriana Lyne’a czy „Dekalog IX” Krzysztofa Kieślowskiego.
Tutaj interesują mnie dwie mniej znane opowieści spod znaku europejskiego kina: „Najsamotniejsza z planet” Julii Loktev oraz „Turysta” Rubena Östlunda. Podchodzą one bowiem do kwestii zdrady w sposób oryginalny, wieloznaczny i niewygodny dla widza. W sposób subtelny i ascetyczny przypominają, że zdrady można dopuścić się niekoniecznie świadomie, nie zawsze poprzez wybór płaszcza Konrada Wallenroda czy srebrników Judasza.
Rujnująca chwila
Bohaterami niszowego dzieła Loktev są Alex (Gael García Bernal) i Nica (Hani Furstenberg) – para trzydziestolatków, która podróżują po świecie na własną rękę za niewielkie pieniądze. Nie lubią przetartych szlaków, uwielbiają za to dzikość natury i kontakt z lokalnymi mieszkańcami. Podczas wędrówki po Gruzji dochodzi do absurdalnej sprzeczki z jednym z nich. Mężczyzna kieruje w stronę Alexa lufę strzelby, ten zaś w automatycznym pierwszym odruchu zasłania się Nicą.
Z kolei w „Turyście” obserwujemy kilka dni urlopu Tomasa (Johannes Bah Kuhnke), Ebby (Lisa Loven Kongsli) i dwójki ich dzieci. Rodzina jeździ na nartach, a potem wypoczywa w luksusowym alpejskim kurorcie. Podczas posiłku na rozległym widokowym tarasie bohaterowie obserwują – jak myślą – odległą lawinę. Kiedy potężne zwały śniegu nagle zbliżają się do nich, kobieta próbuje ratować dzieci, mężczyzna zaś ucieka. Wraca po chwili, gdy okazuje się, że wszystko skończyło się na strachu i obsypaniu śnieżnym puchem.
Natura przypomina nam o instynktach, a te najczęściej nie są przejawem altruizmu i humanizmu
W obu filmach męscy bohaterowie nieco inaczej reagują na swoje zachowanie w sytuacji ekstremalnej. Podczas gdy Alex od razu doznaje szoku i „wyobcowuje się” w kontaktach z narzeczoną, Tomas długo próbuje tworzyć przed samym sobą, żoną i przyjaciółmi wersję alternatywną – mówi o tym, że każdy inaczej zapamiętał zamieszanie wokół lawiny. Wypiera to, co zrobił, a właściwie czego nie zrobił. Dopiero konfrontacja z nagraniem z telefonu powoduje w nim pęknięcie.
Zarówno u Loktev, jak i u Östlunda, sytuacje graniczne – mimo że trwały zaledwie chwilę (Alex po kilku sekundach koryguje swój błąd i osłania ukochaną) – stają się katalizatorami głębokich zmian, przede wszystkim w relacjach między bohaterami. Pryska namiętność, która dotychczas cechowała parę młodych protagonistów „Najsamotniejszej z planet”. Rodzinna harmonia bohaterów „Turysty” – już od pierwszych scen sugerowana poprzez piękne, wspólne zdjęcia wykonane na stoku – okazuje się zaś tylko pozorem, iluzją, spełnieniem prośby profesjonalnego fotografa i marzeniem o sobie samych.
Fiasko zaufania
Oba te filmy wyraźnie igrają z określonymi społecznie rolami. Bohaterowie eksponują stereotypowe atrybuty męskości – Alex nosi brodę, zaś Tomas chętnie pojawia się na ekranie z odsłoniętym torsem. Finalnie jednak zachowanie ich obu nie zgadza się z powszechnie przyjętym wzorcem, w którym mężczyzna powinien stanowić dla kobiety oparcie. A marzenie – które nosi w sobie chyba każdy chłopiec (a potem mężczyzna) – aby uratować wybrankę przed niebezpieczeństwem, zostaje zburzone. Rycerz okazuje się tchórzem. Zdradza bliskich i samego siebie. To niezwykle bolesna i trudna do przyjęcia prawda, zwłaszcza gdy zawód nie jest wspólnym doświadczeniem – ukochana z wyzwania wychodzi z twarzą.
Jeszcze ciekawsze w tym dramacie zdrady są właśnie postaci kobiet i ich reakcje na – szokujące dla nich – zachowania partnerów. Bohaterki obu filmów, choć są samodzielne i niezależne, stają się ofiarami. Muszą odpowiedzieć sobie na pytanie: jak dalej żyć z kimś, kto miał być skałą, a okazał się trzciną? Skoro zawiódł w jednym momencie, czy będzie wierny w innych? Nagła próba nie spowodowała widzialnej, natychmiastowej katastrofy. Nica wciąż manifestuje fizyczną sprawność, niosąc podczas wędrówki wielki plecak. Ebba do końca jest bardziej sprawcza od męża, ostatecznie to ona zdecyduje o zatrzymaniu autobusu z niepewnym kierowcą, kiedy zjeżdżają z górskich serpentyn. A jednak tchórzostwo mężczyzn znajduje odbicie w dalszym postępowaniu ich partnerek. Bohaterka „Najsamotniejszej z planet” w symbolicznej scenie potyka się na łatwej do przejścia drodze przez strumień. Z kolei Ebba wyraźnie manifestuje emocjonalne zagubienie. Obie ostatecznie tracą przecież oparcie pokładane w najbliższych osobach. Zaufanie zostaje istotnie nadszarpnięte.
Co ciekawe, wątki klasycznej zdrady dotyczącej kontaktów seksualnych pojawiają się w obu filmach, ale głównie w scenach bez udziału męskich bohaterów. Nica broni się przed zalotami gruzińskiego przewodnika, zaś Ebba dyskutuje o małżeńskiej wierności z rezolutną koleżanką. Nie ma wówczas obok nich partnerów. Ich zdrady – choćby na poziomie emocjonalnym – już się bowiem dokonały. Nie potrzeba dodatkowych materialnych oznak.
Siła wyższa
Scenerią obu dzieł są góry. Na ekranie podziwiamy francuską część Alp oraz malowniczy Kaukaz. Szczególnie drugi trop, zostawiony w dziele Loktev, wydaje się ciekawy. To przecież w tym masywie dokonał się mitologiczny finał poczynań Prometeusza – za kradzież olimpijskiego ognia i przekazanie go ludziom Zeus kazał przywiązać boga do skał i wystawić na pastwę sępów. Pierwsza zdrada została ukarana. Kolejna, znacznie mniej widowiskowa, rozegra się współcześnie.
Nieprzypadkowo sytuacja graniczna spotyka bohaterów z dala od centrum miast, czyli od miejsc i sytuacji dających poczucie bezpieczeństwa. Kontakt z naturą przypomina przecież o kruchości człowieka, o tym, że nie wszystko jest w jego mocy. Lawina, która staje się osią „Turysty”, początkowo wydaje się pod kontrolą włodarzy kurortu. Oryginalny tytuł filmu brzmi zresztą „Force majeure” – „siła wyższa”, a więc przyczyna sprawcza, nad którą nikt z nas nie panuje.
Warto zatrzymać się jeszcze chwilę nad znaczeniem gór – czy szerzej: natury – w powszechnym wyobrażeniu. Ich majestat wyzwala człowieka z więzów, daje poczucie wolności, pozwala odpocząć. Piękno natury potrafi wzbudzić zachwyt oraz sprzyja poznawaniu siebie. To na górskich szczytach dawniej znajdowały się wyrocznie, klasztory, miejsca odosobnienia.
Gdy szansa na bohaterstwo zostaje zmarnowana, druga może się już nie powtórzyć. Relacje i uczucia już nie będą takie same jak wcześniej. Zarówno w kinie, jak i w życiu
Tyle tylko, że poznanie siebie – inaczej mówiąc, zdjęcie noszonych na co dzień masek – spowodowane kontaktem z naturą nie musi być wcale przyjemne. Natura przypomina nam o instynktach, a te najczęściej nie są przejawem altruizmu i humanizmu. Oczywiście dzikie zwierzęta potrafią chronić swoje młode. Warto jednak pamiętać o podstawowym prawie przyrody: silniejszy triumfuje nad słabszym, słabszy osobnik jest zjadany przez silniejszego. To zaś, że w każdym z nas drzemie zwierzę, pokazał już przed laty docent Jakub Szelestowski w „Barwach ochronnych” Krzysztofa Zanussiego.
Być może bohaterowie „Najsamotniejszej z planet” i „Turysty” pozwolili po prostu swoim instynktom dojść do głosu i w efekcie chcieli ratować własne życie, zamiast chronić bliskich. Później zaś – kiedy przerażeni tym odruchem wrócili do świata kultury – sami stali się dla siebie autodestrukcyjnymi oskarżycielami. – Jestem cholerną ofiarą własnych instynktów! – przyznaje Tomas w poruszającej scenie spazmatycznego płaczu. Wyznaje przed żoną inne niemoralne zachowania (między innymi to, że nie był jej wierny), odsłania się, ma nadzieję na katharsis. Niepozorne zdarzenie i reakcja na nie zmusza go do poważnej rewizji swojego życia.
A może deziluzja dokonuje się na jeszcze innym poziomie, który zresztą zdradza już sam tytuł dzieła Loktev. Ekstremalne warunki bezpardonowo burzą poczucie, że drugi człowiek ochroni nas przed pustką, wypełni ją sobą, że pozwolimy się całkowicie „oswoić”. To niestety tylko złudzenie. Katarzyna Jabłońska pisała kilka lat temu na łamach „Więzi”, że „Najsamotniejsza z planet” pokazuje, iż „największa nawet bliskość nie jest wolna nie tylko od samotności (niezbędnej i twórczej), ale i od niszczącego osamotnienia”[1]. Wszyscy jesteśmy ostatecznie w jakimś stopniu samotnymi planetami, które poruszają się po własnych orbitach.
Nieodwracalne
Loktev i Östlund – choć zostawiają miejsce na niedomówienia i tajemnice – próbują nieśmiało pocieszać widza. W „Najsamotniejszej z planet” para w ostatnich ujęciach wspólnie zwija obozowisko. W „Turyście” Tomas ratuje żonę podczas śnieżycy, choć jest to raczej tylko teatrzyk zaaranżowany ku pokrzepieniu ich zdezorientowanych dzieci. Podskórnie czujemy, że wydarzyło się nieodwracalne. Gdy szansa na bohaterstwo zostaje zmarnowana, druga może się już nie powtórzyć. Relacje i uczucia już nie będą takie same jak wcześniej. Zarówno w kinie, jak i w życiu.
O tym, że opowiadane na ekranie historie pozostają bliskie pozafilmowej rzeczywistości, mogliśmy boleśnie przekonać się choćby śledząc przebieg katastrofy statku „Costa Concordia”, który zatonął u wybrzeży Toskanii 13 stycznia 2012 r. Kiedy wycieczkowiec osiadł na mieliźnie, kapitan jednostki Francesco Schettino nie poinformował od razu służb ratunkowych i nie zapanował nad chaotyczną ewakuacją pasażerów, sam natomiast szybko wydostał się z tonącego statku, bo – jak tłumaczył potem – potknął się i … wpadł do szalupy. Zginęły 32 osoby, zaś kapitan stał się antybohaterem opinii publicznej i trafił do więzienia na 16 lat.
W dziele Östlunda załamanego Tomasa pociesza jego przyjaciel, Mats (świetny Kristofer Hivju). Mówi, że zostaliśmy wychowani w kulturze herosów, zaś nie wiadomo jak każdy z nas zareaguje w sytuacji ekstremalnej. To prawda. W życiu spotkamy zapewne mniej bohaterów przypominających tych z serii o przygodach Avengers, a więcej postaci podobnych do męskich bohaterów „Najsamotniejszej z planet” i „Turysty”. Tyle że to marne pocieszenie. I żadne usprawiedliwienie.
[1] Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter, „Samotna bliskość”, „Więź” 2012, nr 7.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2018.