Jesień 2024, nr 3

Zamów

Intelektualna droga papieża Franciszka i przyszłość Kościoła

Papież Franciszek, marzec 2013 r. Fot. Mazur / catholicnews.org.uk

Czułość, o której tyle mówi Franciszek, to rewolucja w dziejach metafizyki. Nie dlatego, że odmienia jej klasyczne zasady, lecz że odsłania ich prawdziwą głębię. Mówi, że nie ma istnienia bez spotkania, wyjścia poza siebie, słuchania i wzajemnej otwartości.

W ferworze toczącego się sporu o kształt reformy Kościoła – a może nawet w pewien sposób o jego istotę – pojawiła się w ostatnim czasie interesująca interpretacja intelektualnej i duchowej sylwetki papieża Franciszka. Chodzi o biograficzny opis rozwoju myśli Jorge Bergoglia pióra Massimo Borghesiego, zatytułowany „Jorge Mario Bergoglio. Una biografia intellettuale” (Jaca Book, Milano 2017).

Pobożność i dialektyka

Wiele radości sprawiła mi lektura niedawnego tekstu o. Wojciecha Surówki OP, w którym relacjonuje on – zresztą niezwykle trafnie i rzeczowo – tę książkę. Jako że sprawa jest wielkiej wagi, a lektura pracy Borghesiego wnosi dużo nowego światła mogącego stanowić istotną pomoc w recepcji przesłania papieża, warto przyjrzeć się tej pozycji nieco bliżej.

Autor książki to utalentowany filozof i dobry pisarz. Lektura jego świetnie napisanej książki sprawia czytelnikowi wielką radość, ale przede wszystkim jest ona istotnym przyczynkiem do wielkiej, burzliwej i trudnej dyskusji o reformie Kościoła, jaka obecnie toczy się we wnętrzu naszej wspólnoty.

W Kościele jest miejsce na to, żeby się różnić. Być może właśnie on jest miejscem, gdzie można się różnić naprawdę – to znaczy: bez zrywania więzi

Na książkę Borghesiego natrafiłem może dwa lub trzy dni po jej wydaniu. Znalazłem ją w słynnej rzymskiej księgarni Feltrinelli przy Piazza Argentina. W miejscu tym – jak zwykle wypełnionym ludźmi i rozmaitościami, nie tylko książkowymi – wśród nowości wyeksponowana stała ta książka. Dla mnie – skarb. Przyznam bowiem, że na taką właśnie książkę czekałem, szczególnie ze względu na moje osobiste doświadczenie papieża Franciszka. Jak już pisałem z innej okazji, cztery dni, które mogłem z nim spędzić w Krakowie jako tłumacz podczas Światowych Dni Młodzieży, przekonały mnie, że jest on człowiekiem o niezwykłej erudycji. I chociaż nie ma tytułów akademickich ani nie myśli jak naukowiec, to jednak jest dobrym teologiem.

Wczoraj zresztą taka diagnoza znalazła swe potwierdzenie w listownej wypowiedzi Benedykta XVI skierowanej do ks. Dario Viganò, prefekta watykańskiego Sekretariatu ds. Komunikacji, której – komentując serię książeczek wydanych niedawno przez wydawnictwo watykańskie na temat teologii Franciszka – papież emeryt wyraża swoje przekonanie o teologicznym zmyśle swojego następcy.

Kiedy więc w rzymskiej księgarni zobaczyłem zwalniający się wygodny fotel, natychmiast zabrałem się za lekturę książki Borghesiego. I proszę mi uwierzyć, że „połknąłem” tę opowieść o intelektualnej podróży Bergoglia właśnie tam! Końcówkę lektury przerwał mi o. Andrzej Zając OFMConv,  dyrektor wydawnictwa Bratni Zew, z którym byłem umówiony. Gdy zobaczył, co trzymam w ręce, zaczął opowiadać o Borghesim jako swoim dawnym profesorze z rzymskiego Seraphicum. Posypały się same peany: osobowość, wiedza, zdumiewające piękno języka jak na historyka filozofii. Wszystko w jednym. Opowiadanie o. Andrzeja potwierdziło moje wrażenia ze świeżej lektury.

Książka Borghesiego jest niezwykle istotna, ponieważ przedstawia w nowym świetle obecny pontyfikat. Opisuje papieża – uważanego często za niedouczonego – przez pryzmat jego lektur, przemyśleń, a nade wszystko intelektualnych fascynacji. Bo papież Bergoglio takowe miewał i miewa. W istocie rzeczy człowiek, jaki wyłania się z kart tej biografii, to ktoś, kto nieustannie przeżywa w sobie intelektualną burzę, kto myśli, stawia pytania, poszukuje rozwiązań. Borghesi dowodzi jednoznacznie, że nie jest prawdą, iż Franciszek to typowy bezrefleksyjny działacz. Potoczny obraz obecnego papieża w sporze z teologami i intelektualistami wszelkich maści jest więc w dużej mierze przekłamany. Bergoglio od samego początku swojej formacji duchowej czuwał nad lekturami, szukał w nich przyczynków do diagnozy zastanej sytuacji i inspiracji do prób przekroczenia jej mielizn.

Zasadnicza intuicja Borghesiego wskazuje na fascynacje młodego Bergoglia dialektyczną lekturą świata i chrześcijańskiego doświadczenia. Wzrasta ona wraz z kolejnymi lekturami przyszłego papieża: od Gastona Fessarda[1], przez Henri de Lubaca aż do Romano Guardiniego.

Dla pierwszego z tych trzech autorów dialektyka staje się kluczem do zrozumienia doświadczenia duchowego u Ignacego z Loyoli, które legło u podstaw jego „Ćwiczeń duchowych”. Wykładnia ignacjańskiej duchowości, jaką odnajdujemy u Fessarda, nie jest odosobnioną propozycją: pojawia się ona u jego zakonnego współbrata i jednego z głównych konstruktorów teologicznej wizji II Soboru Watykańskiego, Henri de Lubaca. Ten genialny historyk i myśliciel z upodobaniem doszukuje się i wyciąga na światło dzienne różnorakie paradoksy, które charakteryzują istotę chrześcijaństwa.

Intelektualna wizja Bergoglia dotyka zasadniczych pytań ludzkości, szczególnie w jej obecnym stanie: naznaczonym jednocześnie globalizacją i indywidualizacją, silnym pragnieniem jedności i skrajnymi podziałami

Wydaje się, że w przypadku Fessarda i de Lubaca źródło inspiracji jest wspólne, bliskie takim inspiracjom teologicznym jak te pochodzące od Möhlera i Blondela. Ten pierwszy należał do grona dziewiętnastowiecznych prekursorów ruchu ekumenicznego, drugi zaś wpisał się na karty historii teologii jako twórca metody immanencji, której aspiracją było przekroczenie dwupiętrowego rozumienia relacji natury i łaski, zakładających ich konflikt nie do pogodzenia. Fessard i de Lubac założyli wspólnie w Lyonie jezuickie czasopismo o duchowości o nazwie „Christus”, które wywarło znaczącą rolę w wypracowaniu ignacjańskiej odpowiedzi na problemy związane z mieliznami myślenia nowożytnego, szczególnie tego powiązanego z radykalną dialektyką negatywną Hegla. W końcu Guardini, którego myśl miała być przedmiotem dysertacji doktorskiej Bergoglia, roztacza wizję, w której rzeczywistość istnieje w napięciu i polaryzacji.

Jeśli, jak pokazuje autor książki, Bergoglio od początku swoich studiów filozoficznych i teologicznych wykazywał predylekcję do dialektycznej lektury rzeczywistości, to dlatego, że wierzył nie tyle w rzeczywistość z całym jej bagażem sporów i różnic, ale w możliwość twórczej syntezy przeciwieństw, z jakich ona się składa. Jezuicki sprzeciw wobec dialektyki negatywnej Hegla – sprzeciw wobec wrogiego, wojującego ujmowania różnic i napięć – doprowadził do mutacji i przemiany dialektyki heglowskiej w inną: taką, która odrzuca przemoc i obustronne niszczenie różnic. Muszę osobiście wyznać, że o ile jestem zdecydowanym przeciwnikiem dialektyki heglowskiej, to jej jezuicka przeróbka (chciałoby się nawet powiedzieć za samym Heglem, jej Aufhebung, jej zniesienie) jak najbardziej mi pasuje w kontekście rozwoju doktryny i tradycji chrześcijańskiej.

Borghesi wykazuje, że to wszystko posiada ogromną wagę dla interpretacji rzeczywistego znaczenia Amoris laetitia. Jego zdaniem, tekst adhortacji nie stroni od myślenia dialektycznego. Pojawiają się chociażby przeciwstawienia prawa-doktryny i praktyki, jest kontrastujące ujęcie relacji sprawiedliwości i miłosierdzia, itp. Wszyscy zatem, którzy odnajdują te napięcia w tekście – twierdzi Borghesi – mają rację. Jednak zasadniczy problem leży w sposobie ich interpretacji.

Otóż kontrastując te rzeczywistości, papież Franciszek – zgodnie z metodologią myślenia teologicznego, jakiego nauczył się od wspomnianych mistrzów – nie zamierza doprowadzać do ich obustronnego zniesienia czy też do złamania przemocą jednych na korzyść drugich. Papież odsłania kontrasty, wierząc, że Kościół ustanowiony jest przez Boską łaskę jako miejsce współistnienia przeciwieństw, które prowadzą nie do wojny, nienawiści i rewolucji, lecz do harmonijnej, choć różnorodnej jedności. Prowadzą do prawdy, która – jak u von Balthasara – jest symfoniczna.

Dwie eklezjologie

Nietrudno domyślić się, że powyższy opis sam w sobie zainspirowany jest jezuicką przeróbką dialektyki, o której była już mowa. Zestawienie dwóch bardzo różniących się opisów i ocen wykazuje, że papież nie tylko jest wierny swoim intelektualnym odkryciom młodości teoretycznie, ale i konkretnie, życiowo. Tak różne interpretacje – obie w jakiejś mierze celne – ujawniają dialektycznie złożoną osobowość i duchowość papieża z Argentyny.

Pojawienie się papieża, który myśli odnowioną dialektyką, na nowo ujawniło nierozwiązany jeszcze spór o rozumienie Kościoła, odsłaniając z całym bolesnym radykalizmem dwie eklezjologie: jedną zbudowaną na absolutyzującej jedności Kościoła, drugą – de facto – rezygnującą z jedności na rzecz efemerycznej wielości perspektyw. Patrząc na tę sytuację ujawnienia się biegunów w rozumieniu Kościoła z perspektywy matrycy intelektualnej papieża Argentyńczyka, trzeba ocenić ją zasadniczo pozytywnie.

Papież odsłania kontrasty i napięcia, wierząc, że Kościół jest miejscem współistnienia przeciwieństw, które prowadzą do harmonijnej, choć różnorodnej jedności; do prawdy, która jest symfoniczna

Jeszcze raz bowiem daje o sobie znać nie do końca jeszcze rozwiązany teoretyczny i egzystencjalny problem jedności i wielości w życiu Kościoła. Być może największe wyzwanie, jakie stawia przed nami dziejowo papież z Argentyny, to rzetelne przemyślenie samej istoty Kościoła w odniesieniu do charakteryzującego go napięcia między jednością a wielością. Co ciekawe, opcja, jaką sugeruje genetycznie i morfologicznie Franciszek, polega na usprawiedliwieniu współistnienia wielości i jedności. Chodzi oczywiście o współistnienie pokojowe i wynikające z samej istoty Kościoła. Co więcej, współistnienie takie nie miałoby polegać jedynie na jednaniu przeciwieństw, ale także na ich pozytywnym utrwalaniu.

Zostawmy na moment tę diagnozę, aby dostrzec problem w nieco szerszym teologicznie świetle. Nasuwa się tu bowiem analogia z teologią trynitarną, która już w epoce starożytnej stanęła w obliczu podobnego kryzysu. Zagadnieniem największej wagi było wtedy dla niej uzgodnienie wielości i jedności w Bogu.

Z jednej strony starożytni chrześcijanie byli przekonani, że zachowanie ścisłego monoteizmu, charakteryzującego religię Żydów biblijnych, jest nienegocjowalne. Chrześcijaństwo jest – żeby jeszcze raz użyć tego dużo późniejszego i bardziej filozoficznego niż teologicznego pojęcia[2] – monoteizmem, wierzy i uznaje istnienie jednego i jedynego Boga. Z drugiej strony, świadectwo Ewangelii wyrażającej doświadczenie apostołów wnosiło coś zasadniczo nowego. Do imienia Ojciec – utożsamianego ze starotestamentowym Jahwe – zostają dołączone imiona Syn i Duch Święty. Chrześcijanie zaczynają od samego początku „czcić Jezusa jako Boga”. Czy oznacza to odstąpienie od pierwotnego monoteizmu? Jak wiadomo, odpowiedź jest negatywna: wielka praca Ojców Kościoła doprowadziła do zrozumienia, że chrześcijańska wiara w Ojca, Syna i Ducha Świętego to wiara nie w trzech, ale w jednego Boga. Ten Bóg jednak nie jest jednak zamkniętą monadą i samotnikiem, lecz żyjącą wspólnotą (communio) różniących się osób. Ta komunia osób jest normatywna dla wszystkich aspektów rzeczywistości, jest wręcz modelem do naśladowania.

Teologia trynitarna pozostaje podstawą rozumienia Kościoła. Kiedy ostatni sobór określa Kościół, za św. Cyprianem, jako „lud zjednoczony jednością Ojca, Syna i Ducha Świętego” (Lumen gentium, 4), wskazuje wyraźnie na owo ideowe zaplecze w postaci samej tajemnicy Trójcy Świętej. To ona jest decydująca w rozumieniu zarówno jedności, jak i wielości w Kościele. To ona ostatecznie decyduje o tym, że jedyna właściwa eklezjologia opiera się na umiejętnym balansowaniu między jednością a wielością. Mówię o balansowaniu, ponieważ to, co w Trójcy jest od zawsze rzeczywistością, w naszym świecie stanowi pole walki i wysiłku. Oczywiście w Trójcy nie ma potrzeby uzgadniania stanowisk: osoby boskie mają tę samą wolę i to samo poznanie prawdy. To jednak, co w nich stanowi pełnię życia, poznania i miłości, w naszej rzeczywistości realizuje się w wielości stanowisk, opinii i ujęć. Trudno zamknąć pełnię Boskiego życia i mądrości w kilku zdaniach.

Z tej perspektywy należy zapytać jeszcze raz; co oznacza, że wierzymy w jeden Kościół? Na czym polega jego jedność? Czym jest jego wielość? Czy jedność to zniesienie wielości i różnorodności? Czy jedynym miejscem dla wielości w Kościele są różnice genetyczne i etniczne? Czy jedność dopuszcza różnice w myśleniu i sposobie, stylu życia?

Znając historię Kościoła, należy odpowiedzieć, że jedność nie oznacza uniformizacji, a wielość – anarchii. W Kościele jest miejsce na to. żeby się różnić. Być może właśnie on jest miejscem, gdzie można się różnić naprawdę – to znaczy: bez zrywania więzi. To, że Kościół zjednoczony jest jednością trzech osób Boskich, oznacza, że nie ukrywa on ani nie usuwa z siebie owych różnic, ale żyje pośród nich, dążąc przez nie do coraz większej wspólnoty z Bogiem i ludźmi. Wielość liturgii, teologii, sposobów życia jest bogactwem Kościoła. Byle wszystkim zarządzała miłość, jak w sławnym stwierdzeniu Augustyna: „w rzeczach koniecznych – jedność, w wątpliwych – wolność, we wszystkich – miłość”. To ona jest przecież okiem, jak mawiali średniowieczni, które widzi prawdę we wszystkich jej aspektach i wymiarach.

Tylko miłosierdzie może rozpocząć proces przezwyciężania poszatkowania naszego świata. Tylko ono zachowuje wielość i czyni z niej jedność

Papieska wersja dialektyki przekonuje, że drogę do prawdziwej jedności może stanowić nie tyle ukrywanie, tuszowanie czy rugowanie różnic, ile ich przeżywanie w wierze, nadziei i miłości skierowanych ku Bogu – nawet jeśli owe różnice nie są wyrazem pełni Boskiej prawdy, lecz pochodzą z grzechu. Kościół – tak jak widzi go papież jezuita – to rzeczywistość spolaryzowana. Jedność Kościoła to żywa struktura napięć, które nie tyle powinny zostać usunięte, ile harmonijnie wciągnięte w budowę jedynej Bożej wspólnoty.

Jedność, która znamionuje Kościół, to nie martwa, nieporuszona, niezłożona tożsamość, lecz jedność żywego organizmu, w którym nieustannie toczą się żywotne procesy. Różnica oznacza tu nie negację, rozszczepienie, niebezpieczeństwa, lecz – jak u Balthasara – środowisko wzrastania ku jedności żywego organizmu zbudowanego z wielości członków, które wciąż podlegają przemianie, znajdują się niejako w drodze rozwoju, wzrastania do pełni. Inność staje się zatem nie tyle przyczyną konfliktu, ile drogą do miłości.

Przychodzi tu na myśl jeden z obrazów Kościoła w nauczaniu św. Pawła: ujęcie jego istoty za pomocą obrazu ciała Chrystusa (zob. Rz 12; 4n; Kol 1,18nn, Ef 1,10.22nn). Jedność pochodzi tu od Jezusa zmartwychwstałego, który przygarnia i włącza w siebie wielu braci i wiele sióstr z każdego zakątka świata i z każdej kultury. Jedność ciała składa się jednak z wielości członków, które harmonijnie ze sobą współpracują, „jedni drugich nosząc brzemiona i spełniając w ten sposób nakaz Chrystusowy” (Gal 6,2). Jedności takiego Kościoła nie buduje się prawem, lecz solidarnością i miłosierdziem. Jednym słowem: nadprzyrodzoną miłością, która jest warunkiem możliwości spełnienia czegokolwiek z prawa.

Miłosierdzie i istnienie

W świetle tego, co już powiedziano, zakres pytań i propozycji, jakie papież stawia w horyzoncie współczesnej debaty społecznej, daleko wykracza poza specyficzne – teoretycznie i praktycznie – pytania eklezjologii. Można by stwierdzić, iż intelektualna wizja Bergoglia dotyka – poprzez Ewangelię – zasadniczych pytań ludzkości. Jest to szczególnie istotnym w obecnym stanie ludzkości – naznaczonym jednocześnie globalizacją i indywidualizacją, silnym pragnieniem jedności i skrajnymi podziałami, nadzieją i pesymizmem. Tym samym papież stawia pytania zasadniczo metafizyczne. I stawia je w zadziwiająco praktyczny sposób.

To paradoks, ale sprawa wygląda tak, iż metafizyka Franciszka powiązana jest z miłosierdziem. Papież podnosi kwestię miłosierdzia do rangi zagadnienia metafizycznego. Czyni je – obok tradycyjnych pojęć klasycznej metafizyki – kluczowym zagadnieniem istnienia. To ono, jako pewna forma miłości, jest siłą grawitacji sprawiającą, że wszystko, co istnieje, pozostaje w relacji do siebie, że nikt nie pretenduje do bycia wszystkim, a całość nie niszczy poszczególnych jej składników. Miłość – jak u Augustyna – jest pondus meus, moim ciężarem, moją grawitacją, moim przeświadczeniem, że potrzebuję innych, żeby razem z nimi widzieć całość i ją tworzyć, żeby z wielości stawała się jedność.

W naszym świecie miłosierdzie stało się jakimś niezbędnym wymiarem miłości. Przytoczona zasada Augustyna dotycząca miłości może być zastosowana zatem także do miłosierdzia, które otwiera człowieka na człowieka, nakazuje pogłębione rozumienie, towarzyszenie i rozeznawanie. Wzywa do przebaczenia, do oddania siebie, zgodnie z etymologią słów per-dono, for-giveness.

Dostrzegając dzisiejsze polaryzacje w świecie i Kościele – po ludzku nieusuwalne – papież proponuje przezwyciężać je miłością i miłosierdziem

Rewolucja czułości, jaką proponuje Franciszek, to rewolucja w dziejach metafizyki. Nie dlatego, że odmienia jej klasyczne zasady, lecz odsłania ich prawdziwą głębię, ich najbardziej zasadniczą istotę, ich fundamentalne znaczenie. Nie ma istnienia bez wybaczenia, bez towarzyszenia, bez zrozumienia, bez słuchania i wzajemnej otwartości. Nie ma istnienia bez odrobiny solidarności i więzi, także z tymi, którzy dzisiaj jeszcze nie zasługują. Nie ma istnienia, bez spotkania, wyjścia poza siebie. Tak jak bez miłości, tak również bez miłosierdzia różnice stają się przyczyną wojny wszystkich ze wszystkimi.

Papież Franciszek nie proponuje zaniedbania prawa ani lekceważenia rzeczywistości. Dostrzegając po ludzku nieusuwalne polaryzacje w świecie i Kościele, proponuje przezwyciężać je miłością i miłosierdziem. Miłosierdzie nie staje się tu kresem drogi, ale prowadząc do solidarnej miłości, otwiera na możliwość ostatecznego spotkania z Bogiem. Papież nie lekceważy prawa, nie jest laksystą, liberałem ani naiwnym przywódcą religijnym. Przypomina jedynie, że naiwna wiara w prawo nie załatwi wszystkiego.

Również i sama wiara w miłosierdzie sama w sobie nie rozwiąże zasadniczych napięć, problemów i sporów. Jeśli jednak będzie konsekwentnym sposobem okazania pierwszeństwa stylowi Boga, może spowodować nieoczekiwany ciąg wydarzeń. Franciszek jest świadkiem, że ponad naszymi podziałami i różnicami zwyciężyć może jedynie Bóg – do tego potrzebuje jednak przynajmniej tego, abyśmy wszyscy przejęli się stylem Jezusa, Jego Syna umiłowanego. Rozpoczynanie od miłosierdzia to proste okazanie wiary w moc Boga ponad naszymi ideami na rozwiązanie współczesnego kryzysu. Miłosierdzie tym samym to nie wytrych do wszystkiego, lecz droga, a w istocie rzeczy: początek drogi.

Rzeczywistość w jej dzisiejszej formie nie może istnieć bez miłosierdzia – tego Boskiego i tego ludzkiego. Tylko ono może rozpocząć proces przezwyciężania poszatkowania naszego świata i życia. Tylko ono zachowuje wielość i czyni z niej jedność. Jest jedyną drogą – przynajmniej, dopóki nie dojdziemy do kresu naszej wspólnej wędrówki, dopóki nie zobaczymy jedności Ojca, Syna i Ducha Świętego i nie staniemy się w Nich w pełni sobą, w rozróżnionym zjednoczeniu[3].

Czy czegoś mi brakuje w przesłaniu papieża Franciszka o miłosierdziu? Powiem szczerze, że jeśli już, to przede wszystkim wskazałbym na co, co nazwałbym zaniedbaniem jego powszechnego stosowania. Bywają grupy, dla których papież wydaje się bezlitosny, albo z którymi nie chce rozmawiać (chociażby sprawa kardynalskich dubiów). Nie umiem tego do końca zrozumieć, chociaż zakładam, że kryje się za tym jakaś myśl. Wszak – zachowując wszelkie proporcje – Jezus też nie zawsze chciał rozmawiać i bywał (choć rzadko) miłosiernie szorstki.

Proroctwo na przyszłość

Na wstępie napisałem, że lektura biografii intelektualnej Jorge Bergoglia skłania do refleksji i wprowadza w meandry rozumienia Kościoła papieża Franciszka. Jakie jest zatem proroctwo papieża z Argentyny dla Kościoła na przyszłość?

Kierunek wskazują dwie zasadnicze myśli: po pierwsze, jedności Kościoła nie można rozumieć jako odrzucenia wielości w różnorakich jej odsłonach; po drugie, wielość może budować Kościół tylko wtedy, kiedy opiera się na miłości i tej jej istotnej formie, jaką jest miłosierdzie z całą swą jednoczącą siłą. Moc Kościoła to jego wiara w miłosierdzie i miłość, które pochodząc od Boga, jednają różnice.

Wesprzyj Więź

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Nie chcę nikogo przekonywać, że to, co napisałem to coś więcej niż początkowy zbiór pewnych intuicji o intuicjach papieskich. Papież Franciszek posiada swoją teologię, ale i ona jest w drodze. Potrzebuje spokojnego i współodczuwającego namysłu. Potrzebuje – jak ostatnio radził i wzywał ks. Tomáš Halík – poważnego potraktowania przez teologów, ich pomocy[4]. Przynajmniej tyle jesteśmy wszyscy winni Jezusowi w odniesieniu do papieża Franciszka: zachowywać w sercu jego intuicje, zadawać pytania oraz zawsze okazywać pełną szacunku miłość.

 

Polski przekład książki Massimo Borghesiego „Jorge Mario Bergoglio. Una biografia intellettuale” ukaże się w tym roku nakładem franciszkańskiego wydawnictwa Bratni Zew.


[1] Na temat Fessarda zob. A. Petrache, “Gaston Fessard, un chrétien de rite dialectique?”, Paris 2017.
[2] Zob. R. Brague, “Sur la religión”, Paris 2018, s. 63nn.
[3] Temat bycia sobą w perspektywie teologii chrześcijańskiej był przedmiotem mojej pracy „Różnica i tajemnica. Objawienie jako teologiczne źródło ludzkiej sobości”, Poznań 2012.
[4] T. Halik, „Dlaczego popieram Franciszka”, Znak 2018 nr 3.

Podziel się

1
Wiadomość

To co mówi, czyni i naucza kochany Franciszek, a co tak głęboko przedstawił ks. Robert, nieco przekornie mówiąc, nie jest żadnym „odkryciem Ameryki”. To przecież jest rdzeń i najgłębsze przesłanie Ewangelii, którą otrzymaliśmy od Jezusa. Jej rozumienie i przeżywanie jak wiadomo nie zarezerwowano dla wąskiej grupy specjalistów. Każdy kto jest zdolny do słuchania może uczynić ją treścią swojego życia. Zastanawia fakt dlaczego w praktyce Kościół, przynajmniej w Polsce, tak uporczywie jedność rozumie jako bezdyskusyjność, jako, mówiąc wprost, potakiwanie. Wiara Papieża, że Kościół jest miejscem współistnienia przeciwieństw, które prowadzą do prawdy, wydaje się w naszych warunkach nie tyle wiarą, nie tyle nadzieją, co naiwnością. U nas różnice nie dogmatyczne, ale różnice w postrzeganiu wiary i dróg do niej prowadzących, nie rodzą symfonii, a raczej wrogość. Miejsce tejże symfonii zajmuje plemienność, nieraz w bardzo podłym wymiarze. Nie chcę iść w publicystykę i podawać konkretne przykłady, ale ta plemienność idzie i ma się dobrze od parafii aż po pasterską górę. Kiedy jedni mówią:” Przekażmy sobie znak pokoju”, inni natychmiast muszą poddawać w wątpliwość i znak i pokój. Dotyczy to i duchownych i nas świeckich. Bóg jeden wie jakich narodowych rekolekcji, albo i nieszczęścia trzeba, aby to uległo zmianie. Jeśli nie będzie jasnego, może i trudnego w wykonaniu, przesłania duszpasterskiego, jeśli znak pokoju zostanie jak dotychczas banalnym „kiwaczkiem”, to jestem smutnym pesymistą. Nadzieja w tym, że w środowiskach w których jedność w wielości jest praktykowana, dzieją się rzeczy niesłychanie wspaniałe, można powiedzieć – cuda.