Jesień 2024, nr 3

Zamów

Inny Kościół przyszłości według Ratzingera

Kardynał Joseph Ratzinger, 2001 r. Fot. Manfredo Ferrari / Wikimedia Commons

Potwierdza się w Polsce wizja Ratzingera z 1958 roku: instytucjonalnie wszystko jeszcze trwa, Kościół funkcjonuje po staremu, ale realny świat oddalił się w znacznym stopniu. Jaki ma być Kościół przyszłości?

W najnowszej „Więzi” (lato 2017) ks. Grzegorz Strzelczyk w rozmowie ze Zbigniewem Nosowskim opowiada o doświadczeniach II Synodu Archidiecezji Katowickiej, którego był sekretarzem generalnym. Żeby wiedzieć, jakie podjąć działania duszpasterskie, trzeba najpierw dokonać diagnozy sytuacji. Diagnoza sformułowana w tym wywiadzie skojarzyła mi się w z tym, co w roku 1958 pisał ks. Joseph Ratzinger w artykule „Die neuen Heiden und die Kirche” (Neopoganie i Kościół). Artykuł ten można przeczytać po polsku w książce Benedykta XVI i Petera Seewalda „Ostatnie rozmowy”.

Scenariusz zmian w łonie wspólnoty Kościoła, dramatycznie opisany przed sześćdziesięciu laty przez młodego profesora teologii, zdaje się powtarzać w Polsce. Polski Śląsk i niemiecka Bawaria to dość podobne społeczeństwa i Kościoły, w których tradycja odgrywa(ła) bardzo ważną rolę. Ale jeśli drenaż następuje już w takich społeczeństwach i Kościołach, to co powiedzieć o wspólnocie Kościoła, który żyje w społeczeństwie o wiele bardziej zatomizowanym?

Jaki scenariusz rozwoju sytuacji czeka nas w najbliższych latach, choćby tu, gdzie mieszkam, w Kościele, który jest na tzw. Ziemiach Odzyskanych?

Szara strefa (nie)wiary

Ks. Strzelczyk mówi, że największym wyzwaniem są „letni” katolicy, którzy w stosunku do Kościoła „nie bardzo szukają i nie bardzo są w domu”. „Są na progu, to znaczy nie wiedzą, czy do Kościoła wejść, czy z niego wyjść; znajdują się pomiędzy wiarą a niewiarą”.

Trzeba dodać, że prawie wszyscy oni w sposób formalny i sakramentalny oczywiście w Kościele są, w dzieciństwie przyjęli przecież sakrament chrztu, byli także katechizowani. Pytanie o to, czy wejść czy wyjść, dotyczy nie tyle formalnej przynależności (wszak „wypisywanie się” z Kościoła to w Polsce wciąż promilowy margines), ale podjęcia jakiegoś decydującego kroku ku wierze albo ku niewierze, by nie zostać „pomiędzy”. Strzelczyk nazywa ich także „szarą strefą”, składającą się „z tych, których wiara wyrosła na tradycyjnym wychowaniu religijnym, ale nie jest zakorzeniona”, w efekcie są oni w Kościele „bardziej ciałem niż duchem”.

Chrześcijaństwo stało się bardziej tradycją, czymś wręcz oczywistym, niż świadomym wyborem

ks. Andrzej Draguła

Udostępnij tekst

Śląski teolog przyznaje także, że „wraz z przemianami kulturowymi wyraźnie ubywa nam katolików pochodzących z organicznie odziedziczonej wiary. Albo przyjmują oni wiarę świadomie, albo gdzieś znikają”. Myślę, że obserwacje te można sprowadzić do wniosku, że dotychczasowy przekaz wiary oparty na tradycyjnym wychowaniu religijnym i tradycyjnej duchowości, który to przekaz bazował przede wszystkim na katechumenacie domowym, nie wytwarza już trwałej struktury wiary. Jeśli socjologia religii mówi często o tzw. wierze bez przynależności (believing without belonging), to można mówić także o odwrotnym zjawisku, czyli o przynależności bez wiary (belonging without believing).

Utożsamienie z Kościołem pozostaje na płaszczyźnie sakramentu chrztu, ogólnego przyznania się do mniej lub bardziej (nie)precyzyjnego „wierzenia w Boga” czy też społecznego zapotrzebowania na Kościół. Trudno tutaj jednak mówić o świadomej przynależności i o kroczeniu w procesie rozwoju wiary.

Jednocześnie jednak daje się zaobserwować inny proces, jakim jest traktowanie wiary jako osobistego wyboru, czyli nawrócenia. Często proces ten dotyczy właśnie „katolików tradycyjnych”, których pozostanie w Kościele łączy się z podjęciem świadomej decyzji wiary i jej interioryzacji. W ten sposób stają się oni „katolikami z wyboru”. Nie znaczy to oczywiście jednak, że „dziedziczenie wiary” nie może być procesem, który prowadzi do jej dojrzałości. Słusznie mówi ks. Strzelczyk o „organicznie odziedziczonej wierze”. Ja to rozumiem tak, że nie chodzi tutaj o jakiś czysto zewnętrzny proces przekazu, ale o proces „organiczny”, a więc wspomagany przez katechumenat rodzinny, który jest prawdziwym matecznikiem wiary.

Bycie chrześcijaninem jako polityczno-kulturowa wytyczna 

Zajrzyjmy teraz do tekstu Ratzingera. Punktem wyjścia jest dla niego początek Kościoła w jego historycznym ujęciu, „kiedy to doszło do powstania Kościoła z pogan, którzy stali się chrześcijanami”. Pierwotnie Kościół „zasadzał się na fundamencie duchowej decyzji jednostki wybierającej wiarę, na akcie nawrócenia”.  Rodzący się w ten sposób Kościół „pozostawał wspólnotą przekonanych, osób, które wzięły na siebie określoną duchową decyzję i tym odróżniali się od innych, którzy z jej podjęcia zrezygnowali”. Członkiem Kościoła nie można się było stać inaczej jak przez osobistą decyzję potwierdzoną chrztem.

Radykalna zmiana paradygmatu nastąpiła w średniowieczu. W tym okresie „Kościół i świat stały się tożsame”. Przynależność do Kościoła przestała być skutkiem osobistego wyboru, „bycie chrześcijaninem przestało być właściwie własnym stanowiskiem”, a stało się „raczej polityczno-kulturową wytyczną”. Bycie chrześcijaninem stało się bardziej tradycją, czymś wręcz oczywistym, niż świadomym wyborem. Oczywiście, chodzi o pewien dominujący model, który nie wyklucza osobistych decyzji, świadomej przynależności czy głębokiej wiary, co potwierdza nam choćby cały zastęp świętych tego i późniejszego okresu.

W tym modelu, który zasadniczo przetrwał do czasów współczesnych, bycie chrześcijaninem i przynależność do Kościoła były czymś naturalnym nie tylko społecznie, ale i duszpastersko. Od zakończenia tzw. pierwszej ewangelizacji Europy, czyli nawrócenia wszystkich ludów pogańskich, Kościół nie prowadził zasadniczo wewnętrznej działalności misyjnej, której celem byłoby budzenie wiary u kolejnych generacji. Nie było takiej potrzeby, skoro wiarę się dziedziczyło niczym geny. Wbrew tezie Tertuliana, według którego „Fiunt non nascuntur christiani”, Europejczyk przez wieki „rodził się” chrześcijaninem, co nie znaczy wcale, iż automatycznie stawał się człowiekiem wierzącym w teologicznym sensie tego słowa. Ratzinger nazywa to nawet „niechcianą przynależnością do Kościoła”. Ten model odchodzi jednak w przeszłość.

Jaka ma być przyszłość Kościoła? Tutaj rodzi się pytanie, „czy ponownie nie należałoby przekształcić Kościoła w mniejszą wspólnotę żyjących jednym przekonaniem”? Aby tak się mogło jednak stać, Ratzinger twierdzi, że trzeba przede wszystkim rozerwać owo utożsamienie Kościoła ze światem. Cena tego procesu będzie duża. Warunkiem jest „rygorystyczne zrzeknięcie się zajmowanych stanowisk”, Dzięki czemu Kościół pozbędzie się „pozornego bogactwa”, które stanowi dla niego zagrożenie, gdyż „staje na drodze prawdzie”. Tylko taki Kościół odzyska utracony autorytet, będzie zdolny ukazywać prawdę i może stać się skuteczny misjonarsko.

Ten inny Kościół przyszłości będzie musiał także inaczej objawiać się w świecie. Ratzinger formułuje trzy postulaty. Udzielanie sakramentów należy ograniczyć jedynie wobec tych, którzy wierzą – inaczej Kościół będzie zwodził sam siebie oraz ludzi. W konsekwencji, jeśli w płaszczyźnie sakramentalnej Kościół będzie musiał się zamykać na nie-Kościoł, gestem zaproszenia musi się stać głoszone słowo, a na płaszczyźnie międzyludzkiej Kościół będzie musiał odbudować „braterstwo komunikujących”.

Zombie, churching i christoteka

Dziedzictwo średniowiecznej symbiozy Kościoła i społeczeństwa przetrwało bardzo długo. Struktury społeczne były naturalną matrycą dla więzi wspólnoty Kościoła. W tradycyjnej, homogenicznej strukturze społecznej, obok siebie mieszkali ludzie do siebie podobni. Rodzina, sąsiedztwo, środowisko pracy i spędzania wolnego – te cztery substruktury społeczne praktycznie się pokrywały, czy chodzi o środowisko rolnicze (wiejskie), robotnicze (miejskie) czy też bardziej elitarnych grup społecznych. Tworzyli oni także lokalną wspólnotę eklezjalną, jednocześnie – na zasadzie sprzężenia zwrotnego – parafia spełniała rolę społecznotwórczą. Widać to bardzo dobrze w filmie „Ostatni wierni” (hol. Grote genade), gdzie wierni zamykanej parafii – dziś już ludzie wiekowi – opowiadają o swojej młodości spędzonej „w cieniu kościoła”, który stanowił społeczne centrum gminy.

Taka struktura sprzyjała także społecznej kontroli wobec postawy religijnej. „Chodzenie do kościoła” było zachowaniem społecznie pożądanym, a moralność chrześcijańska była normą przyzwoitości. Dzisiaj ludzie coraz rzadziej przejmują się tym, „co ludzie powiedzą”. Ten mechanizm kontroli społecznej prawie nie istnieje.

Na naszych oczach taka struktura społeczna ulega przemianie. Tworzy się społeczeństwo heteronomiczne, gdzie obok siebie mieszkają ludzie do siebie „niepodobni”, gdzie rodzina, sąsiedztwo, środowisko pracy i spędzenia wolnego czasu zupełnie ze sobą się nie pokrywają. Kto inny jest sąsiadem, z kim innym się pracuje, a jeszcze z kim innym spędza się czas wolny. W literaturze socjologicznej pojawiają się dzisiaj tezy, że we współczesnym liberalnym i rozczłonkowanym społeczeństwie rodzina i sąsiedztwo to „kategorie zombie”, a więc faktycznie nieistniejące. Oczywiście stopień przemiany społeczeństwa nie jest wszędzie taki sam. Inaczej będzie się dokonywał w Polsce południowej i wschodniej, inaczej na tzw. Ziemiach Odzyskanych, gdzie społeczeństwo tradycyjne nie miało silnych korzeni.

Więzi społeczne coraz rzadziej stają się matrycą dla więzi parafialnych. Nie jest już tak na pewno w wielkich miastach, gdzie ludzie najpierw „znają się z kościoła” (na przykład z udziału w tzw. liturgii przedsoborowej), a potem – na ich podstawie – nawiązują więzi innego rodzaju. Proroczo pisał o tym Ratzinger: o wiernych, którzy „ze względu na wspólną przynależność do Stołu Pańskiego czują się związani również w życiu prywatnym i wiedzą, że mogą liczyć na siebie także w sytuacjach kryzysowych, a więc faktycznie tworzą poniekąd rodzinę”. W tym modelu to nie relacje panujące w lokalnej społeczności, ale więzi wynikające z przynależności do wspólnoty Kościoła stają się pierwotne, co wzmacniane jest jeszcze poprzez zjawisko churchingu, a więc swobodnego wyboru parafii odpowiadającej gustom i upodobaniom. Tu znajduje swoje źródło zjawisko „kawiarni dla katolików” czy tzw. christoteki, czyli dyskoteki dla wierzących.

Oddalający się świat

Czy da się tego uniknąć? Moim zdaniem nie. Ratzinger mówi o tym, że „prędzej czy później, za przyzwoleniem czy też wbrew przyzwoleniu ze strony Kościoła, dojdzie do wewnętrznej przemiany struktur, do również zewnętrznej, mającej wymiar pasillius grex, małej trzody”. Przemiana ta „nastąpi niezależnie od udziału w nim Kościoła, na co musi on być przygotowany”.

Dlaczego zmiany te są nieuchronne? Ponieważ Kościół nie funkcjonuje w próżni społecznej, a jego struktura, sposób działania, w tym także sposób „rekrutacji” nowych członków musi się do tej struktury dopasować. „Prawie już nikt nie wierzy – pisał przed laty Ratzinger – że od przypadkowej kulturalno-politycznej rekomendacji miałoby zależeć wieczne zbawienie”. Sama przynależność do pewnej, bardziej struktury cywilizacyjno-kościelnej niż samego Kościoła – czasami przymusowa, a jednocześnie niewynikająca z osobistej decyzji – nie zbawia.

Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach

Młody kapłan z katolickiej Bawarii miał świadomość, że na jego oczach dawny porządek społeczno-eklezjalny odchodzi w przeszłość: „Czuło się, że instytucjonalnie wszystko jeszcze trwa, lecz realny świat oddalił się w znacznym stopniu”.

Przez maj i czerwiec starałem się chodzić do różnych kościołów na tradycyjne nabożeństwa majowe i czerwcowe, w tym na procesję oktawy Bożego Ciała. Liczba wiernych i średnia wieku, faktyczny brak dzieci i młodzieży na nabożeństwach, które stanowiły niegdyś clou duszpasterstwa tradycyjnego (podobnie bywa z pierwszymi piątkami, które w wielu parafiach obumarły) – wszystko to utrwaliło we mnie przekonanie, że i u nas „instytucjonalnie wszystko jeszcze trwa”, Kościół w dużej mierze wciąż jeszcze funkcjonuje „po staremu”, ale „realny świat oddalił się w znacznym stopniu” i poszedł swoją drogą.

To, co mówi ks. Strzelczyk, napawa jednak nadzieją: „Zmienia się kultura, w jakiej żyjemy, i to w sposób niepodobny do żadnych innych wcześniejszych przemian — zarówno pod względem ich szybkości, jak i kierunku. Nie wiemy dokładnie, dokąd ten proces prowadzi, ale wiemy, że musimy się z nim zmierzyć. Świadomość oddziaływania takich procesów, które dotyczą nie tylko nas na Śląsku, prowadzi do przeczucia, że prawdopodobnie będziemy jakoś cierpieć z tego powodu jako Kościół, ale musimy się z tym zmierzyć”. Jak? Na przykład tak: „żeby równolegle z tym tradycyjnym duszpasterstwem rozwijać nowe formy, w których odnajdą się ludzie z nowszej formacji kulturowej”.

Takich konkretnych idei pastoralnych w cytowanej rozmowie jest wiele, a wszystkie w epoce „nawrócenia duszpasterskiego”, do którego wzywa papież Franciszek, są niby takie oczywiste…

Poruszająca diagnoza

Ratzinger przyznaje po latach, że reakcje na jego publikację były „ogólnie bardzo negatywne”, „nastąpiło trzęsienie ziemi”. Mówiono nawet, że napisał „coś heretyckiego”. Pojawiły się nawet wątpliwości, czy powinien zostać profesorem na uniwersytecie w Bonn, mimo że posiadał już nominację profesorską. Sam Ratzinger w opublikowanym tekście nie widział nic niepokojącego czy niebezpiecznego. „Dziwne, ale jeszcze dzisiaj muszę stwierdzić, że nie miałem pojęcia, co mogło wzbudzić aż takie poruszenie”. To poruszenie było w pewnym sensie zrozumiałe. Młody, początkujący teolog miał odwagę poddać krytyce dotychczasowy sposób funkcjonowania Kościoła w świecie. Z perspektywy czasu trzeba stwierdzić, iż była to diagnoza słuszna.

Wesprzyj Więź

Ratzinger pisze, że Kościół dotrze do uszu pogan czy neopogan tylko pod jednym warunkiem – „gdy przestanie być tanią oczywistością”. Dla wielu polskich ochrzczonych wciąż jest czymś takim – oczywistością. A Kościół jako tania oczywistość ani nie nawraca, ani nie głosi, ani nie przekonuje, ani nie zbawia, „a w jego sercu krzewi się pogaństwo”. Czy re-lektura tekstu Ratzingera, na którego przecież tak bardzo lubimy się powoływać, wzbudzi w Polsce poruszenie? Czy skłoni nas do poważnej refleksji nad stanem Kościoła w zmieniającej się kulturze i w nowym społeczeństwie?

Późniejszy papież Benedykt XVI napisał ten tekst – jak sam mówił – na podstawie doświadczenia pracy parafialnej, a pracował tylko rok jako wikariusz w Bogenhausen. Ten rok mu wystarczył, by skonfrontować świat, z którego wyszedł, i świat, w którym przyszło mu pracować. To zderzenie musiało być silne, skoro dał mu wyraz w  tak radykalnym tekście. Bo diagnozy o Kościele trzeba pisać z pozycji parafialnej, a nie z poziomu jednostkowych, nadzwyczajnych „eventów”. Tylko wtedy są prawdziwe.

Przeczytaj także: Nieświęta świętość Kościoła. Teologia Josepha Ratzingera

Podziel się

3
1
Wiadomość

Podobnie jak Ratzingera potraktowano u nas Ojca Krąpca. Niestety nasze wspólnoty parafialne nie są tanią oczywistością, są tandetną rzeczywistością i do tego niereformowalną, gdyż nasi włodarze diecezji niewiele mają wspólnego z duszpasterstwem.
Po pierwsze nie pozwala się niczego zmienić, bo którz śmie krytykować „kapłana”, a Kapłana mamy jednego reszta jest sługami. Zaślepiona pyszałkowatość.
Po drugie wygodniastwo pasterzy parafialnych, którym nie chce się ruszyć do działania, myślą, że adoracyjką, wezwaniem na majóweczkę i próbami gróżb potępienia oraz straszeniem wszechobecnością szatana wypełnią działania kerygmy w katechwzie.Leserstwo doszpasterskie i antyświadectwo.
Po trzecie duszpasterstwo zastępowanie towarzystwwmi wzajemnych adoracji i kołami mających się za wybrańców i nie tylko nie dającymi aktywnego świadectwa miłości, ale wręcz odcinający się od szatańskiej części gorszego i przeznaczonego na potępienie świata. Mamre, zamknięteckręgi Oazowe, Kółeczka wszelkiego rodzaju, istniejące dla siebie i dla krytyki pozostałej grzeszności. Psucie idei miłości chrześcijańskiej emanowanej na otaczających nas kochanych bliżnich.
Po czwarte kompletna nieznajomość istoty liturgii, i sakramentów. Teologia zachodnia przechodziła już przez nasze eyzyka i zagrożenia, przeanalizowała zagrożenia, wypeacowała modele duszpasterstwa, postaw, istoty powstawania i spsobu trwania wspólnot chrześcijańskich. Jedyną oceną jaką potrafimy generalnie podkreślać – oni dali sie sprotestantyzować, a ich działania dają tyle, że mają przecież puste kosścioły. Korzystając z ich doświadczenia na czas mogliśmy nie mieć aż tak pustych kościołów, ale patrz punkt pierwszy i drugi.

Widać to naocznie,że w kościele są zmiany ponieważ Komunia Św. Powinna być udzielana na klęcząco i do ust. Podczas modlitwy w czasie Mszy Św. Baranki Boży na klęcząco a w Kościołach ludzie stoją.I ksiądz w czasie Kazania prowadzi śmiechu czy tak powinno być?

Czy niemieccy katolicy wzięli sobie do serca przestrogi młodego Ratzingera? Potrafi ktoś wskazać taki zwrot w ich historii? W jaki kształt wyewoluował Kościół niemiecki opisywany przez młodego Ratzingera? Wygląda na to, że w dużą, zinstytucjonalizowaną organizację pozarządową. Zgadzam się z diagnozą Franciszka, ale jego propozycja dla reszty Kościoła, przynajmniej na Zachodzie to jest bycie jak Kościół niemiecki. Dwa pierwsze problemy postawione całemu Kościołowi przez Franciszka to ekologia (Laudato Si, patrz pozycja partii Zielonych najsilniejsza na Zachodzie) i rozchodzenie się rzeczywistego modelu rodziny z tradycyjnie katolickim (Amoris Letitia). Czyli problemy Kościoła niemieckiego, bo klasa średnia w Niemczech właśnie tym żyje. Janowi Pawłowi II i Benedyktowi XVI zarzucano europocentryzm, tymczasem ich następca jest jeszcze mniej uniwersalny bo niemieckocentryczny. Co się stało z publicznie zapowiedzianą w Watykanie 3 miesiące po konklawe encykliką Beati pauperum? Czy przepadła bez śladu, bo poziom ubóstwa społeczeństwu niemieckiemu udało się zmarginalizować bardziej niż innym i Niemcy się tym kierunkiem nie interesują? Wtórność Franciszka widoczna jest w kopiowaniu po Niemcach podejściu do uchodźców/migrantów. To jest problem szerszy niż niemiecki, ale w Niemczech skrystalizował się w sposób modelowy. Nie mówię, że Franciszek powinien popierać prawicę w tej sprawie, zaznaczam tylko, że w wypowiedziach Franciszka nie widzę jego „suwerenności” wobec doradców niemieckich żyjących problemami swojego społeczeństwa, które są ważne, ale nie uniwersalne (a gdzie młody Bergolio był formowany? właśnie u niemieckich jezuitów!). Uważam więc, że papież stawiając prawidłową diagnozę co do obecnej kondycji Kościoła ratunek dla nawy Piotrowej przed zatonięciem widzi w osadzeniu jej na mieliźnie, na której znalazł się Kościół niemiecki, co proroczo przepowiedział Ratzinger. Pojednawczo dodam, że ja też nie mam recepty. Ratunku nie widzę w powrocie do” starych, dobrych czasów” Jana Pawła II lub wcześniejszej tradycji przedsoborowej. Kończąc zdystansuję się od afirmatywnie przytoczonego przez Autora założenia uprzedzającego ks.Strzelczyka, że „żeby wiedzieć, jakie podjąć działania duszpasterskie, trzeba najpierw dokonać diagnozy sytuacji”. Upraszczając, zdanie to odczytuję jako sugestię, że problemy Kościoła wynikają z niedostatku racjonalizmu, że jak się namyślimy, to odpowiedź sama się „zmaterializuje” w naszych umysłach. To za mało (co nie jest u mnie sprzeciwem wobec kierowania się rozumem, ja nie z tych). Trzymając się metafory marynistycznej, żagle mamy postawione, brakuje tylko boskiego wiatru. Nie wyczarujemy go pracując przy nich na masztach. Czekając nań lepiej więc żagli jak to wielu uczyniło na Zachodzie nie zdejmować, by być gotowym gdy powieje. A tak odbieram niektóre działania Franciszka, bo Kościół niemiecki wiele żagli zdjął (nie piszę tego z naganą, albo tonem wyższości; nasza wina będzie większa, bo w odróżnieniu od katolików niemieckich my jesteśmy bogatsi o ich porażki, a trwamy jako Kościół w zadowoleniu jakbyśmy się niczego nie uczyli). Tyle spontanicznych „refleksi” do tego artykułu.

Wydaje się, że problemy z wiarą chrześcijańską nie rozwiąże się zabiegami duszpastersko-promocyjnymi. Autor przytacza słowa Ratzingera „Kościół dotrze do uszu pogan czy neopogan tylko pod jednym warunkiem – „gdy przestanie być tanią oczywistością””. Aby tak się stało muszą nastąpić daleko idące zmiany doktrynalne, należy obudzić refleksję wiernych i niewiernych z religijnej drzemki, obudzić dzięki nowej koncepcji, nowemu ujęciu chrześcijaństwa, nowej interpretacji Pisma św. Ja ze swojej strony przedstawiłem taką koncepcję – teizm umiarkowany (w książce „O Bogu, który był. Nowa interpretacja Jezusa nauki o Bogu”), która wpisuje się w przedstawiane postulaty odnowy religijnej. Mam nadzieje, że Autor poświęci jakiś wpis tej książce, którą pozwoliłem sobie mu wysłać, a która dobrze „licuje” z powyższymi treściami.

Oj, coś mi się wydaje, że Kościół w Polsce, czy w Europie , jeżeli się odrodzi, to poza sferą wpływów instytucji złożonej z funkcjonariuszy KRK. Instytucji działającej w sposób niespójny z Ewangelią – dla Kościoła rozumianego jako wspólnota osób starającyh się żyć wg Ewangelii – niszczący.
Oczywiście są wyjątki – duchowni – którzy zgodnie z Ewangelią żyją. Tym ich mniej im wyżej w hierarchii. To konsekwencja faktycznych reguł funkcjonowania instytucji, skutecznie broniącej się przed reformatorskimi zakusami.
Osoby od instytucji mniej zależne – laikat – nie mają na nią żadnego wpływu. Zatem w obrębie KRK, póki jego część instytucjonalna nie zbankrutuje, najpewniej skończy się na refleksji o potrzebie odnowy.
A do jej finansowego bankructwa jest jeszcze bardzo daleko…

Diagnoza Ratzingera dobra, ale wnioski, jakie nasi mędrcy z niej wyciągają po prostu zwalają mnie z nóg. Chociażby coś takiego:

„Ks. Strzelczyk mówi, że największym wyzwaniem są „letni” katolicy, którzy w stosunku do Kościoła „nie bardzo szukają i nie bardzo są w domu”. „Są na progu, to znaczy nie wiedzą, czy do Kościoła wejść, czy z niego wyjść; znajdują się pomiędzy wiarą a niewiarą”

Aż nie dowierzam, że znany, mądry teolog i kapłan mógł coś takiego napisać. A może to autor artykułu coś skomponował na własne potrzeby? Profesor, teolog, nie mogę uwierzyć. Po prostu cierpię jak to czytam.

Przecież letni katolik to nie jest ten, co „stoi w progu”. On tak naprawdę nie jest zainteresowany Bogiem, on jest zimny. Często dla tego, że „przed nim” stoją letni katolicy, którzy sami nie wchodzą i innym nie dają.

Letni katolik to ten, co mówi Panie, Panie, więc deklaruje, że Bóg jest dla niego najważniejszy, ale (najczęściej nieświadomie) okłamuje siebie i Boga. Bo tak naprawdę najważniejsze jest dla niego zdrowie, powodzenie, wygodne życie, opinia o sobie, własna doskonałość, szacunek innych itp. Bóg dla niego jest tylko ubezpieczycielem jego powodzenia.

Klasyczny przykład letniego katolika to kapłan, który chce, żeby ludzie go doceniali, chce być fajnym kapłanem, najlepiej lepszym od innych, chce być szanowany i dlatego zamiast głosić Jezusa głosi własną chwałę. Najczęściej robi to nieświadomie. W czynnościach religijnych jest niezastąpiony tylko nic nie wie o swoim grzechu, jest głupi i ślepy, nic nie wie o swoim faryzeizmie i produkuje kolejnych faryzeuszy i efekty są takie jak widzimy.

Kolejny klasyczny przykład letniego katolika, to świecki zaangażowany. To ludzie z „pierwszych ławek kościoła”, zwłaszcza należący do różnych kółek i wspólnot. Wielu z nich wybrało Jezusa, jako Pana swego życia, ale nikt im nie wytłumaczył, że od tego momentu Jezus ma być dla nich najważniejszy. Owszem to jest proces, ale trzeba wybrać się w drogę. Wielu z nich myśli, że faktycznie Bóg jest dla nich najważniejszy. Nikt im nie tłumaczy, że najpierw muszą poznać swoją nędzę duchową. Oni chcą wzrastać we własnej doskonałości. Żyją w oparach własnej świętości, ale nic o tym nie wiedzą. Tego fałszywego obrazu siebie będą bronić jak niepodległości. Będą bronić tego obrazu myśląc, że bronią wiary. Większości z nich nic nie jest w stanie skłonić do jakiejkolwiek refleksji typu: „a może jestem ślepy i nic o sobie nie wiem?” Mają swoich „bogów”, swoje zdrowie, powodzenie, itp. i dla Boga są obrzydliwi, dlatego wypluje ich ze swoich ust.

A skąd to wszystko? Ślepiec duchowy nie wie, że jest ślepy, więc myśli, że wszystko jest z nim w porządku, dlatego nie woła o miłosierdzie „żebym przejrzał” jak Bartymeusz. Nie woła, więc jest dalej ślepy i koło się zamyka.

Co się musi stać, żeby śmietanka Kościoła przejrzała, żeby przestała szukać winnych w innych a przyjrzała się swojej ślepocie?

@strzelec52
Powiem szczerze, że bije z pańskiego tekstu ogrom poczucia bycia lepszym, lepiej poinformowanym, „oświeconym” a inni to „mędrcy”…
Jestem ogromnie zadziwiony całym tym komentarzem.

„ale wnioski, jakie nasi mędrcy z niej wyciągają po prostu zwalają mnie z nóg. ”

„Mędrcy” ? Dla mnie jest to bardzo lekceważące i bije brak pokory.

„Aż nie dowierzam, że znany, mądry teolog i kapłan mógł coś takiego napisać.”

Serio ? Z powodu faktu, że ten duchowny kogo innego uznał za „letniego” niż pan !?
Pan jest ten „oświecony” rozumiem ?

„Kolejny klasyczny przykład letniego katolika, to świecki zaangażowany. To ludzie z „pierwszych ławek kościoła”, zwłaszcza należący do różnych kółek i wspólnot. Wielu z nich wybrało Jezusa, jako Pana swego życia, ale nikt im nie wytłumaczył, że od tego momentu Jezus ma być dla nich najważniejszy.”

Czy „wybranie Jezusa jako Pana swego życia” i „Jezus jest najważniejszy” to nie synonimy czasami ? Skąd pan może wiedzieć co im w głowach siedzi ?
Jest pan członkiem jakiejś wspólnoty ?

„Wielu z nich myśli, że faktycznie Bóg jest dla nich najważniejszy. Nikt im nie tłumaczy, że najpierw muszą poznać swoją nędzę duchową.”

A skąd pan wie, że tylko „myśli że faktycznie Bóg jest dla nich najważniejszy” ?
Żyje pan z nimi każdego dnia, pracuje, śpi w jednym łóżku ?

A czy ci co każdego dnia do lustra powtarzają jakimi są nędznymi robakami są tymi świętymi ? Umartwianie się, może biczowanie, klęczenie na grochu ale równocześnie naigrywanie się z tych co próbują żyć zgodnie ze swoją wiarą ? Uważa pan, że ci są niby lepsi ?

” Ślepiec duchowy nie wie, że jest ślepy, więc myśli, że wszystko jest z nim w porządku”

A może to jest zdanie to rozważenia na wieczór ?…

@Jerzy2: Mialem podobne refleksje. Panie strzelec52, odnosze wrazenie, ze ostatnia seria rekolekcji, w ktorej wzial Pan udzial, wywolala w Panu odlot egzystencjalny. Przepraszam, ze tak ostro, ale Panskie sformulowania o „medrcach” czy tez wydawanie tak ostrych wyrokow o innych wierzacych wskazuje na „swiecona wode sodowa”, ktora mocno uderzyla do glowy.

@Jerzy2
Tak, zapomniałem napisać, że ja też jestem letni, ale już o tym pisalem. To ja jestem tym letnim zaangażowanym katolikiem. Znam swoją letniość co najmniej od dwóch lat. Wiem jak to wygląda w praktyce. To jest dobrze opisane. To dlaczego tacy mędrcy (czyli ludzie z dużo większą wiedzą niż moja) o tym zapominają? Nie wiem, nie jestem w stanie tego pojąć.
Powtarzam kolejny raz, problem jest z zaangażowanymi katolikami, a nie z tymi, którzy stoją w progu.
Takie teksty, to usypianie, to przekonywanie, że z innymi jest problem a z nami wszystko ok. Jakakolwiekk próba zwrócenia uwagi, że jest z nami problem spotyka się z krytyką. Właśnie Pan dołączył, do tych krytykujących. Po co ja tu gardło drę, ludzie toniemy. Może niech ten okręt zatonie.
Jest tylko jeden problem. Gdzie trafi letni katolik? Przecież Pismo mówi, że Bóg wypluwa letniego ze swoich ust. No ale każdy jest wolny.

@Jerzy2 @Konrad+Schneider

Ja tylko podzieliłem się własnym doświadczeniem i wiedzą, która jest powszechnie dostępna. Chodzi mi o to co jest istotą letniości. Zastanawia mnie tylko dlaczego mimo, że ta wiedza jest powszechnie dostępna to tak bardzo jest zapomniana. Zapewne nie wygodna. Inne wytłumaczenie nie przychodzi mi do głowy. Jeśli znany teolog nie dostrzega czym jest letniość i usypia ludzi, to czego wymagać od przeciętnego kapłana. A później mamy dziadostwo, pozory i w końcu powszechną utratę wiary. Skandale to tylko efekt głębszej choroby. No ale przecież łatwiej znaleźć winnego, na przykład w tych co z Kościoła odchodzą. I samozadowolenie dalej kwitnie. Tak trzymać, aż do dna.

Proszę nie krępować się. Jestem już przyzwyczajony do takiej krytyki. Znam ten repertuar. Najpierw zarzuca się mi „bycie oświeconym”. Później nazywa się mnie oszołomem, później, że coś ze mną nie tak i może potrzebuję terapii. Na końcu proponuje mi się modlitwę za mnie.

@strzelec52
W pańskim komentarzu (tym pierwotnym) nic nie napisał pan, że to o panu także jest tylko krytykował wszystkich jak leci.

Warto może czasem przeczytać własny tekst kilka razy zanim się go opublikuje.

„Takie teksty, to usypianie, to przekonywanie, że z innymi jest problem a z nami wszystko ok. Jakakolwiekk próba zwrócenia uwagi, że jest z nami problem spotyka się z krytyką. ”

A czy ja napisałem, że ze mną jest wszystko OK ? Gdzie pan to wyczytał ? O sobie nie pisałem nic.
Ja właśnie panu zwróciłem uwagę, że jest coś tu jest nie tak i spotkało się to z właśnie z pańską krytyką. Czyli zgodnie z pańskimi słowami.

„Właśnie Pan dołączył, do tych krytykujących.”

Właśnie ja dołączyłem do krytykujących pana, który wcześniej dołączył do krytykujących wszystkich wokół, którzy akurat nie wierzą tak jak pan.

” Najpierw zarzuca się mi “bycie oświeconym”. Później nazywa się mnie oszołomem, później, że coś ze mną nie tak i może potrzebuję terapii. Na końcu proponuje mi się modlitwę za mnie.”

A zna pan takie przysłowie ? Bez obrazy.

„Jeśli jedna osoba mówi ci że jesteś osłem to nie zwracaj na to uwagi, jeśli dwie osoby mówią ci ze jesteś osłem to je zignoruj. A jeśli pięć osób mówi ci że jesteś osłem to idź i kup sobie żłób i siano…”

Może warto jednak pomyśleć skąd te opinie wobec pana i wyciągnąć wnioski ?
Ja nie proponuję ale pomodlę się za pana.

I żeby nie było: nie twierdzę, że nie jestem letnim katolikiem. Twierdzę, że jestem zimnym katolikiem.