Znak. Rok Miłosza

Lato 2024, nr 2

Zamów

„Powidoki”. Prorocki zmysł Mistrza Wajdy

Bogusław Linda jako Władysław Strzemiński w „Powidokach” Andrzeja Wajdy. Fot. Materiały prasowe Akson Studio

Obejrzałem „Powidoki” już trzy razy. Ciągle odkrywam w nim coś nowego, przejmującego, prawdziwego i aktualnego.

„Powidoki”, ostatni film Andrzeja Wajdy, zaczyna się od ujęcia przypominającego obrazy Jacka Malczewskiego. Znamy podobne kadry z Iwaszkiewiczowskich filmów Wajdy: z „Brzeziny”, z „Panien z Wilka” i z „Tataraku”. Przyroda, przestrzeń, zieleń traw. Studentki i studenci Państwowej Wyższej Szkoły Plastycznej w Łodzi w takich okolicznościach spotykają się na plenerze ze swoim profesorem, słynnym malarzem Władysławem Strzemińskim. Wielki artysta stracił rękę i nogę w czasie I wojny światowej; porusza się o kulach albo turla się z pagórka, żeby szybciej przedostać się od jednej grupy studentów do drugiej.

Przedstawia przyszłym plastykom swoje credo artystyczne. Patrząc na jakiś przedmiot, otrzymujemy jego odbicie w oku; gdy przestajemy na niego patrzeć i przenosimy swe spojrzenie gdzie indziej, pozostaje wokół powidok przedmiotu, ślad przedmiotu o tym samym kształcie, lecz o przeciwstawnym zabarwieniu. Obraz następczy. Powidok to kolor wnętrza oka, które ujrzało jakiś przedmiot, bo człowiek tak naprawdę tylko to zobaczy, co sobie uświadomi.

Wesprzyj Więź.pl

Ostatni film Wajdy obejrzałem już trzy razy, i ciągle odkrywam w nim coś nowego; przejmującego, prawdziwego i aktualnego. Mistrz miał zawsze prorocki zmysł. Realizując w 1965 roku „Popioły”, wstrzelił się czas narodzin moczarowskiego, narodowego komunizmu. Adaptacja Żeromskiego stała się symbolem mądrego, nie nacjonalistycznego patriotyzmu; stąd też atakowana była przez „prawdziwych Polaków” niemiłosiernie. „Powidoki” Wajda zaczynał realizować jeszcze przed „dobrą zmianą”, premiera zaś odbywa się w innej Polsce. Dzieło nabrało nowych znaczeń. Można je odbierać jako manifest wolności artystycznej.

Ten film to memento na nasze czasy

Postać awangardowego malarza Władysława Strzemińskiego doskonale nadawała się do stworzenia filmu o niszczycielskiej sile ideologii, każdej ideologii; zabijającej prawdziwą sztukę. Ten film to memento na nasze czasy. Wbrew temu, co mówił po premierze Iwo Zmyślony, sytuacja artysty nie jest dziś tak zupełnie inna niż dawniej. Owszem, konformizm dziś „wymuszają mechanizmy rynku i gierki polityczne wewnątrz świata sztuki; presja na widzialność, na robienie karier”. Ale nie tylko, coraz bardziej widać, że konformizm współczesny jest także rezultatem strachu i tchórzostwa, ideologii i hipokryzji; że dziś także – jak w filmie Wajdy – łatwo złamać kręgosłupy moralne. Ludzie podpiszą i powiedzą każde łajdactwo nie patrząc ofierze w oczy; otrząsną się szybko i żyją dalej. Wajda pokazuje, że walec ideologiczny jest niebezpieczny w każdym czasie.

Oglądamy dalej film. Minister kultury Włodzimierz Sokorski przyjeżdża do szkoły łódzkiej; za stołem prezydialnym siedzą wystraszony rektor i delegat ubecji do spraw kultury. Minister peroruje, że naród ma prawo stawiania wymagań swoim twórcom, jednym z podstawowych wymagań jest, aby ich – twórców – zamierzenia „odpowiadały potrzebom ogółu”, aby „nie budziły zwątpienia , gdy potrzeba zapału, wiary w zwycięstwo”, aby nie apoteozować depresji, gdy naród chce żyć i działać. Partia wskazuje szczególnie na potrzebę walki z kosmopolityzmem i czołobitnością wobec kultury Zachodu. Partia będzie bronić realizmu socjalistycznego, pomimo, że „może on powodować schematyzm, z czego nie należy robić problemu”. Istnieje konieczność budzenia odrazy do sztuki, która „nosi ładunek formalistycznej bezideowości i cynicznej dekadencji”. To są fragmenty autentycznego przemówienia Sokorskiego.

Może historia się nie powtarza, ale mechanizmy wracają jak bumerang

W reakcji na słowa ministra Strzemiński – ku przerażeniu rektora – przeciwstawił się, gdyż dla niego dzieło sztuki jest określoną formą, a nie płaskim realizmem. Sztuka to laboratorium form. Na zakończenie dodał: „A widzę, że teraz dąży się do zatracenia granicy między sztuką a polityką, i co gorsza dzieje się to w interesie jednej grupy”. Może historia się nie powtarza, ale mechanizmy wracają jak bumerang, a i mentalność ludzka jakby niezmienna. Oto sztuka podporządkowana totalitarnej władzy w czasach stalinowskich. Ale jest także sztuka w innych czasach,  podporządkowana frazeologii i ideologii narodowej, którą władza wzięła na swój sztandar. Mechanizmy się powtarzają. Zadaniem sztuki jest dyktować rzeczywistości swoje prawa. „Tymczasem to nam dyktują” – posumuje dyskusję jeden ze studentów.

I tak oto autor prekursorskiej „teorii widzenia” (opublikowanej zresztą po jego śmierci) swoją nieprzejednaną postawą zamknął przed sobą możliwości przeżycia tamtego, strasznego czasu stalinowskiego. Wyrzucony z uczelni, potępiony specjalną uchwałą, usunięty ze związku plastyków, a legitymacja tej organizacji miała wtedy ogromne znaczenie, bez niej artysta nie mógł nawet zakupić profesjonalnych farb. Przyjaciele i zwolennicy Strzemińskiego sami rozbiorą jego pracownię „neoplastyczną” w Muzeum Sztuki, ale przynajmniej dzięki temu ukryją jego dzieła; nie zostaną one porąbane i pocięte przez nasłaną bojówkę ubecką, tak jak to zdarzało się wcześniej. Komisja związkowa nie przyjęła jego płaskorzeźb („Wyzysk kolonialny”) z kawiarni Egzotyczna na Piotrkowskiej, gdzie próbował się zatrudnić, żeby jakoś przeżyć. Podjął pracę jako dekorator w Powszechnej Spółdzielni Spożywców, malował wielkie portrety dygnitarzy komunistycznych. Nie jest mu w stanie pomóc poeta Julian Przyboś, przyjaciel z dawnych lat, który także przesiąkł „formalizmami” spotykając się z „renegatami” na placówce w Szwajcarii.

Minister Sokorski powie brutalnie malarzowi: „A pana , panie Strzemiński, należałoby wepchnąć pod tramwaj”. To jest autentyczne zdanie ministra, wypowiedziane w 1949 roku, dotyczyło ono Witolda Lutosławskiego. Krzysztof  Komarnicki pisał w „Tygodniku Powszechnym”: „Podczas koncertu inaugurującego IV Międzynarodowy Konkurs im. Fryderyka Chopina wykonano m.in. I Symfonię. Radzieccy jurorzy opuścili salę w proteście przeciw formalizmowi utworu, a po koncercie Włodzimierz Sokorski miał w garderobie stwierdzić: Takiego kompozytora jak Lutosławski należałoby wrzucić pod tramwaj (niektóre relacje podają wersję Taką symfonię...)”.  Wajda postanowił wykorzystać to zdarzenie w filmie o Strzemińskim.

Studentom prześladowany mistrz poradzi, żeby nie robili głupstw, bo to co się dzieje teraz to tylko wiatr historii, uspokoi się i przeminie.

Tadeusz Sobolewski pisze, że sztuka według Wajdy „nie pokrywa się z ideologią, nie mieści się w żadnych partyjnych podziałach”. Strzemiński okazuje się w jego filmie podwójnie niepoprawny politycznie: „jest nie takim, jak trzeba socjalistą, wrogim socrealizmu. A na dodatek ma swój własny, kompletnie niezdefiniowany stosunek do Boga”. To prawda, Strzemiński przyznaje, że kiedyś też wierzył, że należy służyć przemianom społecznym; z czasem doszedł do przekonania, że prawdziwy artysta może tworzyć tylko w zgodzie z samym sobą. W sztuce i w miłości można dać tylko, to co się ma.

Strzemiński przechowywał ikonkę swojej byłej prawosławnej żony, rzeźbiarki Katarzyny Kobro. Nika, ich córka, została zresztą ochrzczona w obrządku prawosławnym, ale Strzemiński ochrzcił ją jeszcze raz, w Kościele katolickim. Małżeństwo tych dwojga potraktowane zostało przez Wajdę dyskretnie. Zresztą film opowiada o ostatnich, samotnych latach życia malarza. To mała Nika jest łączniczką między światem matki i ojca. Domyślamy się tylko, że związek ten musiał być perwersyjnym koszmarem, skandalem. „To ja zrobiłam placki, nie mama” – mówi Nika z nadzieją, że ojciec je zje. A sama Kobro nie chciała, żeby Strzemiński był na jej pogrzebie. Za trumną szła samotna Nika, a nieco dalej dyrektor Muzeum.

Przeraża widok ulic łódzkich, tych niekończących się kolejek do sklepów, w których wszystko jest na kartki albo na legitymację. Zatomizowani ludzie, niczym manekiny na wystawie sklepowej, pośród których umiera Strzemiński. Świat bezdusznych manekinów, to nie był jego świat. Nie mógł w takiej rzeczywistości żyć. Nad leżącym nieruchomo artystą dynda jakieś ramię manekina, za oknem przemieszczają się szybko zahukani ludzie, jakby przed czymś uciekali, a na drugim planie widać obskurny napis: „Wojskowa Centrala Handlowa”.

Małgorzata Czyńska, autorka biografii Katarzyny Kobro, tak pisze o Strzemińskim: „Z reguły milczący i zamknięty w sobie, nieufny i podejrzliwy, potakiwał w dyskusji głową i oczy błyszczały mu w rozświetlonej twarzy, gdy jego twierdzenia były podzielane przez interlokutora. Uważał siebie za idealistę w wyznawaniu artystycznej wiary, a Kobro mawiała o nim z lekkim rosyjskim akcentem: Strzemiński to święty człowiek”.

Czy święty? Może Kobro miała na myśli „jurodiwość”, byłoby to określenie bardzo wschodnie. Strzemiński w wykonaniu Bogusława Lindy to postać niejednoznaczna. Sympatyzujemy z nim, bo jest prześladowany i niezależny; wierny sobie, fascynuje młodych. Ale z drugiej strony jest oschły, zimny, jakby wyprany z uczuć, nie potrafi ich okazywać; osobny, zamknięty w sobie, dziwny mędrzec. Linda stworzył wielką kreację, najlepszą od czasu „Przypadku” Krzysztofa Kieślowskiego. On właściwie nie gra; ma się wrażenie, że myśli o każdym wypowiadanym słowie; jest bardzo oszczędny w środkach aktorskich, odarł swojego bohatera z wszelkiego patosu;  i może dlatego jest tak przejmujący. Postać tragiczna; najlepiej ów tragizm widać w scenie z Przybosiem. Oto widzimy artystów sfrustrowanych, zdradzonych, przegranych, wiernych sobie i swojej sztuce. Pozostaje tylko smutna konstatacja: cóż, teraz chwalą wyłącznie przydupników.

Bardzo dobrze zadebiutowała  Bronisława Zamachowska w roli Niki, dziewczyny, która za wcześnie poznała okrutny świat dorosłych; przeszła przyspieszony kurs dojrzałości; nie wie czyja właściwie jest: matki czy ojca; prawosławnych czy katolików. Aktorstwo u Wajdy jak zawsze bardzo dobre: zjawiskowa Zofia Wichłacz w roli Hani; perfekcyjny Andrzej Konopka w roli ubeka od kultury, cynicznie pouczający malarza, że stoi na rozstaju dróg, jaką drogę wybierze, taki los sobie zgotuje;  wyciszony tym razem Krzysztof Pieczyński jako Przyboś . Zwracam uwagę na świetny epizod Jerzego Rogalskiego, zagrał magazyniera w Spółdzielni Spożywców; przyjmuje do pracy Strzemińskiego. Jest jakby wyjęty ze sztuk Gogola albo Czechowa; porządny i strachliwy. No, władza lansuje dzisiaj humanizm – zastanawiał się, przyjął wobec tego kalekę do pracy; „podpasował” mu do tego humanizmu.

Zdjęciami Pawła Edelmana można się tylko zachwycać; operator doskonały. Jest jeszcze w tym filmie nie narzucająca się muzyka Andrzeja Panufnika; przenikliwa, przeszywająca, formalistyczna, jak malarstwo Strzemińskiego i poezja Przybosia. Wajda dba o szczegóły; słyszymy w tle nagrania archiwalne bądź też imitujące archiwalia, na przykład audycję propagandową „Fala 49”, i aktorkę Marię Maj perfekcyjnie odtwarzającą złowieszczy głos Wandy Odolskiej, stalinowskiej specjalistki od odkrywania „pieczar imperializmu”.

Rafał Olejniczak napisał, że „Powidoki” to film  o wybieraniu. Dla Olejniczajka – przede wszystkim, dla mnie – także o wybieraniu. To film o znaczeniu i potędze każdego wyboru. O prawie do wyboru. „Każdy wybór jest dobry, jeśli jest wasz; żeby znaleźć swoją drogę nie malujcie jak Mondrian, bo on już to zrobił” – mówi Strzemiński studentom. Ma rację Olejniczak kiedy pisze, że „geniusz Wajdy polega na zdolności do czynienia spraw uniwersalnymi. Mimo bolesnej konkretności, wszystko jest ponad swoim czasem. Historia, postaci, wybory, emocje, motywacje”. To jest film także o samym Andrzeju Wajdzie. Zaczynał przecież tuż po wojnie od studiów w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych i od fascynacji Andrzejem Wróblewskim.

Wesprzyj Więź

Tak, to jest film uniwersalny i ponadczasowy. I wbrew utyskiwaniom niektórych krytyków przetrwa próbę czasu. Bo jest dziełem spełnionym. I pozostają po nim „powidoki”. Pozostają w pamięci kadry: artysta zlizujący z talerza resztki zupy; starsza kobieta wzywająca pogotowie do leżącego na ulicy Strzemińskiego, która pomodliła się chwilę za niego, robiąc krzyż, takim delikatnym machnięciem dłonią, żeby nikt nie zobaczył tego znaku; a może niebieskie kwiaty na grobie Katarzyny Kobro jako ekspiacja.

A może czerwień, przejmująca, piękna i okrutna? Oto ogromna czerwona płachta z wizerunkiem Stalina przysłania całą fasadę łódzkiej kamienicy, w której mieszka Strzemiński. Artysta znalazł się w narzuconej czerwieni. Od razu podejmuję z nią nierówną walkę. Scenę tę podpowiedziała Wajdzie żona, Krystyna Zachwatowicz. Przeżyła podobny atak czerwieni w grudniu 1948 roku podczas kongresu zjednoczeniowego w auli Politechniki w Warszawie. Mieszkała wtedy na Lwowskiej, blisko Politechniki. Ten obraz, kiedy jej kamienicę zakryła czerwień bijąca z wielkiej płachty pamięta do dziś. W tej samej kamienicy mieszkał Jan Rodowicz „Anoda”, przyjaciel pani Krystyny. Za kilka dni, w Wigilię, Janka aresztuje UB, nie powróci już żywy do rodziny i do przyjaciół.

O, właśnie, zamykam oczy i takie powidoki pozostają po ostatnim filmie Mistrza.

Podziel się

Wiadomość

Do Pani Elżbiety. Słowo „prorocki” – jak najbardziej istnieje, i ma bardzo duże znaczenie. Mówimy przecież o księgach prorockich w Biblii, a nie o księgach proroczych. Słowo „prorocze” ma wymiar szerszy, „ludowy”, magiczny, nawet baśniowy, mówimy na przykład o „proroczych snach”, i jakichś umiejętnościach przepowiadania przyszłości, bardzo często ma to niewiele wspólnego z religią. Nigdy natomiast nie powiemy, że księgi biblijne są „prorocze”, ale „prorockie” właśnie; bo prawdziwe proroctwo nie ma nic wspólnego z przepowiadaniem przyszłości, tylko z właściwym odczytywaniem czasu, który jest, i w ten sposób zwracanie uwagi na niebezpieczeństwa, które nam grożą. Nie wyobrażam sobie zatem, żebym napisać: „proroczy” zmysł Mistrza Wajdy; tylko i wyłącznie „prorocki”. Szanowna Pani, słowo „prorocki” w języku polskim nie tylko istnieje, ale ma duże znaczenie, skoro jest w każdym tłumaczeniu Biblii.