Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Wplątany w historię świętości. Rozmowa z Franciszkiem Gajowniczkiem, człowiekiem uratowanym przez o. Kolbego

O. Maksymilian Maria Kolbe w 1936 roku.

Nas katowali, ale to jak męczyli spowiedników, to strasznie było patrzeć – mówi Franciszek Gajowniczek, więzień Auschwitz, za którego życie oddał św. Maksymilian Maria Kolbe.

Tekst ukazał się w miesięczniku WIĘŹ 1967, nr 10

Po raz pierwszy złożyłem wizytę Franciszkowi Gajowniczkowi przed 7 laty. Jechałem do niego z wewnętrznym drżeniem serca: miałem się zetknąć z człowiekiem, który na dnie piekła, jakie zgotował człowiek człowiekowi, spotkał kogoś, kto potrafił ratować człowieczeństwo, kto w tamtych, jakże już niepojętych dla nas czasach, potrafił oddać swe życie za drugiego człowieka. Jechałem z tym większym drżeniem serca, że uratowanym człowiekiem był właśnie Franciszek Gajowniczek – członek ruchu oporu osadzony w kombinacie śmierci zwanym Oświę­cim.

Rozmowę przeprowadzoną z Gajowniczkiem notowałem na gorąco i następnie opracowałem dla „Tygodnika Powszechnego”. Reakcja czy­telników była natychmiastowa i ostra. Czytelnicy (nie wszyscy, lecz spora część) zarzucali mi brak szacunku wobec rozmówcy, deheroizację tematu itd. Reakcja ta nie była dla mnie zaskoczeniem: sam przecież w trakcie rozmowy przeżywałem mały dramat, gdy swe naiwne wyobra­żenia o świętym i o człowieku, który został wplątany w historię świę­tości, wyobrażenia wyniesione z lektury kiepskich książek dopasowy­wałem do rzeczywistości. Bowiem w trakcie rozmowy stawało się dla mnie jasne, że rozmawiam ze zwykłym, może nawet przeciętnym czło­wiekiem, nie w pełni pojmującym rozmiary tej sprawy, w której jest najważniejszym „załącznikiem”. Ale zrozumiałem też, że na tym polega wielkość ofiary Ojca Maksymiliana Kolbe, że oddał on życie za czło­wieka, za zwykłego człowieka, który może być jednym spośród nas. Czyż zresztą w czasach, gdy ludzi dzielono na „gorszych” i „lepszych” – śmierć za człowieka zwykłego nie była największą rehabilitacją czło­wieczeństwa?

Franciszek Gajowniczek na fotografiach z kartoteki obozu KL Auschwitz
Franciszek Gajowniczek na fotografiach z kartoteki obozu KL Auschwitz

„Moja żona, moje dzieci…”

Franciszek Gajowniczek mieszka w Brzegu nad Odrą. Pięćdziesiąt kilometrów od Wrocławia i tyleż od Opola. Zamieszkuje przy bocznej uliczce pełnej rozwrzeszczanej dzieciarni. Jest mężczyzną – jak się to mówi – w sile wieku. Siadamy za stołem w mrocznym, długim pokoju. Przed sobą mam rozjarzone od słońca okno, a na jego tle zarys głowy gospodarza. Przez cały czas rozmowy będę mrużył oczy od światła i słyszał stłumiony, miękki głos, nie widząc twarzy mego rozmówcy.

Rozmawiamy o nutriach, o pogodzie, wreszcie zaczynam pytać o to, co stanowi cel mej wizyty.

– Czy znał pan Ojca Kolbe bliżej, przed tamtym zdarzeniem?

– Nie, nie przypominam sobie. Aha (i tu głos mężczyzny jakby lekko się zapala). Raz wyrzucaliśmy gnój. Jedni stali na dole jamy, a drudzy na górze. Szczęśliwy wówczas był ten, kto mógł iść do pracy. W bloku strasznie nas męczono. Na środku placu była duża sadzawka (potem ją zasypali), to do niej wrzucano nas. Ganiali boso po żwirze, tak, że całe nogi były we krwi, no i ta gimnastyka… I wtedy, jakżeśmy wyrzucali ten nawóz, przyszedł esesman (tu pada nazwisko) z psem i wywołał jed­nego z dołu. Tak sobie, bez niczego zaczął go katować. Bił go po twarzy, całą twarz zakrwawił. Pamiętam, spadły mu okulary. Wtedy się dowie­działem, że to był ksiądz. To był właśnie ksiądz Kolbe.

– Dlaczego bił on właśnie ojca Kolbe?

– Może wiedział, że to jest ksiądz. A może Ojciec Kolbe nie umiał pracować, bo do tej pracy trzeba było być przyzwyczajonym.

– A czy po tym wypadku często widywał pan Ojca Kolbe?

– W bloku mieszkało nas dwa tysiące osób. Nikt nie miał swego na­zwiska. Każdy przecież miał tylko numer. Myśleliśmy o tym, ażeby coś zjeść. Katowali nas bardzo. Do pracy szło sto osób, a z pracy wracało sześćdziesiąt. Tamtych też musieliśmy zabierać ze sobą, gdyż na apelu musiał się zgadzać stan. Ciągnęliśmy ich – poskręcanych, pobitych, usmarowanych w nawozie.

– Niech pan opowie o tamtym apelu. Ktoś wówczas uciekł, prawda? Czy go złapali?

– O tym nic nie słyszałem. To było na początku sierpnia. W czasie żniw. Może nie uciekł, ale schował się w kopce. Tak bywało. Wtedy szli esesmani z psami i łapali ich. I tam na miejscu katowali. Blok, z któ­rego ktoś uciekł – dziesiątkowano.

– To znaczy wybierano co dziesiątego, odliczano?

– Lagerführer przychodził i wybierał słabszych. Każdemu patrzył w oczy i mówił: ten! Na mnie też wskazał. Esesmani brali za rękę i ustawiali obok bloku. Mnie też postawili koło bloku.

– Jak to się stało, że Ojciec Kolbe wystąpił akurat za pana?

– Ja sobie nie przypominam. Koledzy potem mówili, że miałem po­wiedzieć: „moja żona, moje dzieci…”

12 dni Ojca Kolbego

– Jak pan ocenia postępek Ojca Kolbe? Przecież w takich wypadkach każdy myślał, ażeby tylko jakoś przeżyć.

– Pewno, że to było poświęcenie. Inni szli na druty, albo robili tak, ażeby ich zastrzelić.

– A Ojciec Kolbe?

– On zawsze dodawał ducha. Myśmy w obozie ciągle się pocieszali. Ktoś przeczytał niemiecką gazetę, zaraz mówił co na froncie. Mówił, że niedługo to potrwa.

– A jak Ojciec Kolbe pocieszał?

– On spowiadał i w ogóle podtrzymywał na duchu. Znałem księdza Jóźwiaka, przełożonego klasztoru w Krakowie, on też spowiadał. Robił to w nocy.

– Czy coś groziło za spowiadanie?

– Oddawali ich do bloku jedenastego i stamtąd już nikt nie wycho­dził. Do sztrafkompanii. Nas katowali, ale jak ich męczyli, to strasznie było patrzeć. Po dwóch dniach człowiek tam umierał.

– Na apelu to była druga wybiórka – zaczyna po chwili przerwy pan Gajowniczek. – Pierwszy raz wybrano mnie na śmierć w 40 roku, w kwietniu. Było nas 300 osób. Mieli nas rozstrzelać między blokiem X i XI. Czekaliśmy kilka godzin, ale odwołano.

– Za co mieli was rozstrzelać?

– Prawdopodobnie za pociąg, który został wysadzony w powietrze koło Krakowa. Jechała wtedy na front niemiecka dywizja.

– Dlaczego więc wstrzymano egzekucję?

– Przyszło ułaskawienie z Berlina. Ale przedtem powieszono masę ludzi na wsi krakowskiej. Kiedy to się stało, byłem jeszcze na wolności. Zna mnie całe Podhale: Sucha, Nowy Targ, Poronin – wszystkie wsie mnie znały. Przesiedziałem przez 70 dni w więzieniu w Zakopanem. Przedtem przez 14 dni siedziałem w piwnicy w hotelu „Palące”. Byłem skuty i siedziałem w wodzie. Na górze mieszkali esesmani. Jednego dnia mnie bili, a drugiego przesłuchiwali.

– Gdy wsadzono Ojca Kolbe do bunkra, czy mówiono o tym w obo­zie?

– Tak. Mówiono, że wsadzono tego, który podtrzymywał nas na du­chu. Najdłużej przeżył w bunkrze Kolbe. Żył on 12 dni.

– To znaczy, że był zdrowy fizycznie, wytrzymały?

– Nie, nie załamywał się na duchu. Bywały wypadki, kiedy naj­zdrowszy człowiek szybko ginął, albo szedł na druty.

Bunkier jak psia buda

Zaczynamy mówić o samych bunkrach. Okazuje się, iż były i takie, do których „właziło się jak do psiej budy”.

– A w jakim bunkrze siedział Ojciec Kolbe?

– Trudno mi powiedzieć. Gdy po wojnie byłem w Oświęcimiu, po­kazywał mi kolega, który pracuje tam od samego początku, bunkier. Po­dobno w nim siedział Ojciec Kolbe. Był w nim wyskrobany krzyżyk. Czy na pewno tam siedział, nie wiadomo. Ten kolega pokazywał mi również drugą celę.

Następnie pan Gajowniczek opowiada o swym towarzyszu z więzie­nia z Zakopanego, z celi 7. Znał on dobrze niemiecki, pracował więc w magazynie żywnościowym SS. Oddawał on swoje porcje chleba i zupy panu Gajowniczkowi, gdyż sam najadał się w magazynie.

– Dzięki niemu przeżyłem – ciągnie mój rozmówca. – Inni z mego transportu zmarli. Przywieźli nas w październiku 1800 osób, a w grudniu pozostało przy życiu tylko 48 osób.

– Czy koledzy rozmawiali z panem o Ojcu Kolbe, czy – no, mówmy szczerze – nie robili panu jakichś wyrzutów?

– Dlaczego? Każdy rozumiał, że dziś zginął ten, a jutro zginie tam­ten. Wszystkich to czekało.

Obrazek na komodzie

Rozmawiamy o życiu w obozie. Pan Gajowniczek mówi, że w późniejszym okresie księży kierowano do Dachau. Jednak raz przy­wieziono i do Oświęcimia księży. Było ich 60, chyba z Zamojszczyzny. Była w obozie droga zrobiona z kamieni. Nazywali ją „Birkenau”, gdyż rosły tam brzozy. Księża ci musieli boso ciągnąć walec po tej drodze, a esesmani strasznie ich katowali pejczami. I tak przy tym walcu wszyscy wyginęli.

Nagle ożywia się i mówi:

– Byłem skazany na śmierć trzy razy! Ostatni raz w bloku 28. Cho­rowałem wtedy na tyfus i miałem 40 stopni temperatury. Było nas 1700 chorych. Esesmani wieczorem przeszli się wzdłuż łóżek i wypisali numery tych, którzy mieli wysoką gorączkę. Uratował mnie lekarz Deryng. Dał mi jakieś dwa zastrzyki i rano miałem 35 stopni i zaraz, przed ósmą, odprawił do bloku.

– Dlaczego on pana ratował?

– To był lekarz-więzień. Więźniowie wszędzie pracowali. Ja go zna­łem jeszcze z Warszawy, z pułku.

Na komodzie w półmrocznym pokoju stoi malutki obrazek w rodzaju tych, jakie ofiarują księża w dniu swojej prymicji. Przedstawia on Ojca Kolbe. Spoza okularów patrzą bystre, żywe oczy. Z gąszczu brody wy­łaniają się zacięte, zdecydowane usta. Pod zdjęciem napis: „…Francisz­kanin Maksymilian Maria Kolbe, który oddał swe życie za bliźniego”.

– Czy był podobny? – pytam.

– Tak, podobny. Tylko brodę miał zgoloną.

Nie mogę się powstrzymać i wreszcie zadaję to swoje pytanie, z któ­rym przyjechałem do Brzegu.

– Czy uważa pan, że Ojciec Kolbe był świętym?

– No tak. Jakżeż. Po wojnie mogłem zapoznać się z jego życiorysem. Byłem w Niepokalanowie, który założył. Zakonnicy opowiadali mi, jak o chłodzie i głodzie budowali swój klasztor. Już wtedy byli męczenni­kami. Ojciec Kolbe zawsze dodawał otuchy, podtrzymywał na duchu.

– A więc pan bliżej interesował się jego życiem.

– Zakonnicy z Niepokalanowa, jak się dowiedzieli o mnie, to zaraz tu przyjechali. Byłem kilkakrotnie w Niepokalanowie, dziś go znam już dobrze.

Oglądam ściany, na których wiszą stare reprodukcje. Słyszę za drzwiami jakieś głosy. Pytam więc:

– A gdzie są pana dzieci?

Okazuje się, że obaj synowie zginęli już po Powstaniu Warszawskim, w Rawie Mazowieckiej. Jeden miał lat 18, a drugi 15.

Żegnam się z panem Gajowniczkiem i zbiegam po ciemnych schodach. Jest początek maja, ale na dworze panuje marcowy chłód.

Hodowca nutrii

Gdy po latach niewidzenia się ponownie przyjechałem odwiedzić Franciszka Gajowniczka, nie zastałem go w starym mieszkaniu. Poin­formowany przez lokatorów dotarłem na przedmieścia Brzegu i tam, wśród małych cichych uliczek, pełnych ogródków, znalazłem dom, w którym zamieszkuje człowiek ocalony przez Maksymiliana Kolbe. Domek jest piętrowy, świeżo tynkowany. Na ławeczce siedzi starszy, tęgi mężczyzna i informuje mnie, że pan Gajowniczek zaraz powinien być, gdyż pojechał tylko po trawę dla nutrii.

Wypytuję go o dalsze losy człowieka, który nie nazwany po imieniu widnieje w podpisach tysięcy obrazów Maksymiliana Kolbe, które dziś zapełniają Polskę. Mój rozmówca wyraża się z podziwem o żywotności Gajowniczka, a ma on dziś 66 lat. Pan Gajowniczek prowadzi hodowlę nutrii, ma działkę rolną, zajmuje się pszczelarstwem. – Taki jest, jakby drugi raz ożeniony – tłumaczy mi mężczyzna.

W pierwszej chwili nie pojmuję go, ale mężczyzna tłumaczy mi, że Gajowniczek wcale nie zmienił żony, tylko robi wrażenie człowieka odmłodzonego.

Ale oto nadchodzi Gajowniczek ciągnąc wózek pełen świeżo nakoszo­nej trawy. W dalszym ciągu jest to ten sam człowiek: zaprzątnięty kło­potami, jakie niesie dzień powszedni: trzeźwy realista i gospodarz. Oglą­dam jego gospodarstwo – nutrie, dopatrzone, zadbane, z lśniącym futer­kiem. Gajowniczek z dumą pokazuje mi krzyżówkę, którą wyhodował: nutrie ze srebrzystym włosem; skarży się, iż współczesna chemia wal­cząc z chwastami zabija pszczoły, że w lasach mniej dziś śpiewa pta­ków, gdyż tam również używa się chemicznych środków.

A jednak ciągle wraca tamta sprawa i tamten człowiek. Gajowniczek informuje mnie, iż został już zakończony proces beatyfikacyjny Ojca Kolbe, że spodziewano się, iż Paweł VI ogłosi w dniu 3 maja Ojca Kolbe błogosławionym czy świętym.

– Jestem pewien, że stanie się to 15 sierpnia – mówi z ożywieniem Gajowniczek.

15 sierpnia przypada święto Matki Boskiej Niepokalanie Poczętej, któ­rej wielkim czcicielem był Kolbe i od której imienia nazwał Niepoka­lanów. Zmarł on w celi śmierci właśnie w wigilię Jej święta – 14 sierp­nia 1941 roku.

Wchodzę na pięterko domu, którego właścicielem jest teraz Gajow­niczek. Część należną za piętro państwo umorzyło, a pozostałą resztę rozłożono mu na 40 lat. W rezultacie miesięczna spłata wynosi mniej aniżeli komorne w starym domu.

Na honorowym miejscu, na kilimie, jakich używa się w polskich do­mach, widzę duży portret Ojca Kolbe, nad nim obrazek Matki Boskiej. Franciszek Gajowniczek, widocznie poczuwając się do obowiązku, jaki narzucił mu los wiążąc jego imię z imieniem Ojca Kolbe, ponownie za­czyna mi opowiadać o tamtych krótkich chwilach, w których zetknął się bezpośrednio z człowiekiem przedtem sobie nieznanym.

Właściwie drogi ich skrzyżowały się tylko raz jeden podczas pamięt­nego apelu. Tamten apel, spojrzenie w oczy Lagerführera, krzyk: „moja żona, moje dzieci…”, a potem długie lata i wciąż nowi ludzie przycho­dzą spojrzeć na człowieka, który otrzymał życie z rąk dziwnego zakon­nika. Zakonnik ten konał później przez 12 dni, dłużej niż ktokolwiek wybrany podczas sierpniowego apelu, konał równocześnie podtrzymując na duchu współtowarzyszy, śpiewając, a potem, gdy już nie było sił, szepcąc słowa modlitwy…

Dziś Gajowniczka odwiedzają dziennikarze z całej Europy. Właśnie spodziewa się dziennikarzy z Francji i Austrii. Nie opuszczają go też zakonnicy z Niepokalanowa. Pan Gajowniczek jeździ tam od czasu do czasu (częściej nie mogę – tłumaczy mi – bo kto zajmie się nutria­mi…). Podczas ostatniej wizyty zakonnicy zrobili mu zdjęcia. Proszę, aby pan Gajowniczek dał mi jedno. Daje mi chętnie, ale przedtem przyglą­da się, czy dobrze na nim wyszedł: do tej chwili nie miał czasu tego uczynić.

Wesprzyj Więź

– Jeśli rzeczywiście 15 sierpnia to się stanie – mówię na pożegna­nie – to drzwi pana domu długo nie będą się zamykały.

Pan Gajowniczek nic mi nie odpowiada. Może jest już myślami przy swym małym gospodarstwie, a może rozmyśla o dniu, w którym Ojciec Kolbe stanie na ołtarzach obok tych, których Gajowniczek nauczył się czcić jako wysłańców Nieba.

Tekst ukazał się w miesięczniku WIĘŹ 1967, nr 10. pod tytułem „Rozmowa z człowiekiem uratowanym przez o. Kolbego”

Podziel się

1
2
Wiadomość