Nas katowali, ale to jak męczyli spowiedników, to strasznie było patrzeć – mówi Franciszek Gajowniczek, więzień Auschwitz, za którego życie oddał św. Maksymilian Maria Kolbe.
Tekst ukazał się w miesięczniku WIĘŹ 1967, nr 10
Po raz pierwszy złożyłem wizytę Franciszkowi Gajowniczkowi przed 7 laty. Jechałem do niego z wewnętrznym drżeniem serca: miałem się zetknąć z człowiekiem, który na dnie piekła, jakie zgotował człowiek człowiekowi, spotkał kogoś, kto potrafił ratować człowieczeństwo, kto w tamtych, jakże już niepojętych dla nas czasach, potrafił oddać swe życie za drugiego człowieka. Jechałem z tym większym drżeniem serca, że uratowanym człowiekiem był właśnie Franciszek Gajowniczek – członek ruchu oporu osadzony w kombinacie śmierci zwanym Oświęcim.
Rozmowę przeprowadzoną z Gajowniczkiem notowałem na gorąco i następnie opracowałem dla „Tygodnika Powszechnego”. Reakcja czytelników była natychmiastowa i ostra. Czytelnicy (nie wszyscy, lecz spora część) zarzucali mi brak szacunku wobec rozmówcy, deheroizację tematu itd. Reakcja ta nie była dla mnie zaskoczeniem: sam przecież w trakcie rozmowy przeżywałem mały dramat, gdy swe naiwne wyobrażenia o świętym i o człowieku, który został wplątany w historię świętości, wyobrażenia wyniesione z lektury kiepskich książek dopasowywałem do rzeczywistości. Bowiem w trakcie rozmowy stawało się dla mnie jasne, że rozmawiam ze zwykłym, może nawet przeciętnym człowiekiem, nie w pełni pojmującym rozmiary tej sprawy, w której jest najważniejszym „załącznikiem”. Ale zrozumiałem też, że na tym polega wielkość ofiary Ojca Maksymiliana Kolbe, że oddał on życie za człowieka, za zwykłego człowieka, który może być jednym spośród nas. Czyż zresztą w czasach, gdy ludzi dzielono na „gorszych” i „lepszych” – śmierć za człowieka zwykłego nie była największą rehabilitacją człowieczeństwa?
„Moja żona, moje dzieci…”
Franciszek Gajowniczek mieszka w Brzegu nad Odrą. Pięćdziesiąt kilometrów od Wrocławia i tyleż od Opola. Zamieszkuje przy bocznej uliczce pełnej rozwrzeszczanej dzieciarni. Jest mężczyzną – jak się to mówi – w sile wieku. Siadamy za stołem w mrocznym, długim pokoju. Przed sobą mam rozjarzone od słońca okno, a na jego tle zarys głowy gospodarza. Przez cały czas rozmowy będę mrużył oczy od światła i słyszał stłumiony, miękki głos, nie widząc twarzy mego rozmówcy.
Rozmawiamy o nutriach, o pogodzie, wreszcie zaczynam pytać o to, co stanowi cel mej wizyty.
– Czy znał pan Ojca Kolbe bliżej, przed tamtym zdarzeniem?
– Nie, nie przypominam sobie. Aha (i tu głos mężczyzny jakby lekko się zapala). Raz wyrzucaliśmy gnój. Jedni stali na dole jamy, a drudzy na górze. Szczęśliwy wówczas był ten, kto mógł iść do pracy. W bloku strasznie nas męczono. Na środku placu była duża sadzawka (potem ją zasypali), to do niej wrzucano nas. Ganiali boso po żwirze, tak, że całe nogi były we krwi, no i ta gimnastyka… I wtedy, jakżeśmy wyrzucali ten nawóz, przyszedł esesman (tu pada nazwisko) z psem i wywołał jednego z dołu. Tak sobie, bez niczego zaczął go katować. Bił go po twarzy, całą twarz zakrwawił. Pamiętam, spadły mu okulary. Wtedy się dowiedziałem, że to był ksiądz. To był właśnie ksiądz Kolbe.
– Dlaczego bił on właśnie ojca Kolbe?
– Może wiedział, że to jest ksiądz. A może Ojciec Kolbe nie umiał pracować, bo do tej pracy trzeba było być przyzwyczajonym.
– A czy po tym wypadku często widywał pan Ojca Kolbe?
– W bloku mieszkało nas dwa tysiące osób. Nikt nie miał swego nazwiska. Każdy przecież miał tylko numer. Myśleliśmy o tym, ażeby coś zjeść. Katowali nas bardzo. Do pracy szło sto osób, a z pracy wracało sześćdziesiąt. Tamtych też musieliśmy zabierać ze sobą, gdyż na apelu musiał się zgadzać stan. Ciągnęliśmy ich – poskręcanych, pobitych, usmarowanych w nawozie.
– Niech pan opowie o tamtym apelu. Ktoś wówczas uciekł, prawda? Czy go złapali?
– O tym nic nie słyszałem. To było na początku sierpnia. W czasie żniw. Może nie uciekł, ale schował się w kopce. Tak bywało. Wtedy szli esesmani z psami i łapali ich. I tam na miejscu katowali. Blok, z którego ktoś uciekł – dziesiątkowano.
– To znaczy wybierano co dziesiątego, odliczano?
– Lagerführer przychodził i wybierał słabszych. Każdemu patrzył w oczy i mówił: ten! Na mnie też wskazał. Esesmani brali za rękę i ustawiali obok bloku. Mnie też postawili koło bloku.
– Jak to się stało, że Ojciec Kolbe wystąpił akurat za pana?
– Ja sobie nie przypominam. Koledzy potem mówili, że miałem powiedzieć: „moja żona, moje dzieci…”
12 dni Ojca Kolbego
– Jak pan ocenia postępek Ojca Kolbe? Przecież w takich wypadkach każdy myślał, ażeby tylko jakoś przeżyć.
– Pewno, że to było poświęcenie. Inni szli na druty, albo robili tak, ażeby ich zastrzelić.
– A Ojciec Kolbe?
– On zawsze dodawał ducha. Myśmy w obozie ciągle się pocieszali. Ktoś przeczytał niemiecką gazetę, zaraz mówił co na froncie. Mówił, że niedługo to potrwa.
– A jak Ojciec Kolbe pocieszał?
– On spowiadał i w ogóle podtrzymywał na duchu. Znałem księdza Jóźwiaka, przełożonego klasztoru w Krakowie, on też spowiadał. Robił to w nocy.
– Czy coś groziło za spowiadanie?
– Oddawali ich do bloku jedenastego i stamtąd już nikt nie wychodził. Do sztrafkompanii. Nas katowali, ale jak ich męczyli, to strasznie było patrzeć. Po dwóch dniach człowiek tam umierał.
– Na apelu to była druga wybiórka – zaczyna po chwili przerwy pan Gajowniczek. – Pierwszy raz wybrano mnie na śmierć w 40 roku, w kwietniu. Było nas 300 osób. Mieli nas rozstrzelać między blokiem X i XI. Czekaliśmy kilka godzin, ale odwołano.
– Za co mieli was rozstrzelać?
– Prawdopodobnie za pociąg, który został wysadzony w powietrze koło Krakowa. Jechała wtedy na front niemiecka dywizja.
– Dlaczego więc wstrzymano egzekucję?
– Przyszło ułaskawienie z Berlina. Ale przedtem powieszono masę ludzi na wsi krakowskiej. Kiedy to się stało, byłem jeszcze na wolności. Zna mnie całe Podhale: Sucha, Nowy Targ, Poronin – wszystkie wsie mnie znały. Przesiedziałem przez 70 dni w więzieniu w Zakopanem. Przedtem przez 14 dni siedziałem w piwnicy w hotelu „Palące”. Byłem skuty i siedziałem w wodzie. Na górze mieszkali esesmani. Jednego dnia mnie bili, a drugiego przesłuchiwali.
– Gdy wsadzono Ojca Kolbe do bunkra, czy mówiono o tym w obozie?
– Tak. Mówiono, że wsadzono tego, który podtrzymywał nas na duchu. Najdłużej przeżył w bunkrze Kolbe. Żył on 12 dni.
– To znaczy, że był zdrowy fizycznie, wytrzymały?
– Nie, nie załamywał się na duchu. Bywały wypadki, kiedy najzdrowszy człowiek szybko ginął, albo szedł na druty.
Bunkier jak psia buda
Zaczynamy mówić o samych bunkrach. Okazuje się, iż były i takie, do których „właziło się jak do psiej budy”.
– A w jakim bunkrze siedział Ojciec Kolbe?
– Trudno mi powiedzieć. Gdy po wojnie byłem w Oświęcimiu, pokazywał mi kolega, który pracuje tam od samego początku, bunkier. Podobno w nim siedział Ojciec Kolbe. Był w nim wyskrobany krzyżyk. Czy na pewno tam siedział, nie wiadomo. Ten kolega pokazywał mi również drugą celę.
Następnie pan Gajowniczek opowiada o swym towarzyszu z więzienia z Zakopanego, z celi 7. Znał on dobrze niemiecki, pracował więc w magazynie żywnościowym SS. Oddawał on swoje porcje chleba i zupy panu Gajowniczkowi, gdyż sam najadał się w magazynie.
– Dzięki niemu przeżyłem – ciągnie mój rozmówca. – Inni z mego transportu zmarli. Przywieźli nas w październiku 1800 osób, a w grudniu pozostało przy życiu tylko 48 osób.
– Czy koledzy rozmawiali z panem o Ojcu Kolbe, czy – no, mówmy szczerze – nie robili panu jakichś wyrzutów?
– Dlaczego? Każdy rozumiał, że dziś zginął ten, a jutro zginie tamten. Wszystkich to czekało.
Obrazek na komodzie
Rozmawiamy o życiu w obozie. Pan Gajowniczek mówi, że w późniejszym okresie księży kierowano do Dachau. Jednak raz przywieziono i do Oświęcimia księży. Było ich 60, chyba z Zamojszczyzny. Była w obozie droga zrobiona z kamieni. Nazywali ją „Birkenau”, gdyż rosły tam brzozy. Księża ci musieli boso ciągnąć walec po tej drodze, a esesmani strasznie ich katowali pejczami. I tak przy tym walcu wszyscy wyginęli.
Nagle ożywia się i mówi:
– Byłem skazany na śmierć trzy razy! Ostatni raz w bloku 28. Chorowałem wtedy na tyfus i miałem 40 stopni temperatury. Było nas 1700 chorych. Esesmani wieczorem przeszli się wzdłuż łóżek i wypisali numery tych, którzy mieli wysoką gorączkę. Uratował mnie lekarz Deryng. Dał mi jakieś dwa zastrzyki i rano miałem 35 stopni i zaraz, przed ósmą, odprawił do bloku.
– Dlaczego on pana ratował?
– To był lekarz-więzień. Więźniowie wszędzie pracowali. Ja go znałem jeszcze z Warszawy, z pułku.
Na komodzie w półmrocznym pokoju stoi malutki obrazek w rodzaju tych, jakie ofiarują księża w dniu swojej prymicji. Przedstawia on Ojca Kolbe. Spoza okularów patrzą bystre, żywe oczy. Z gąszczu brody wyłaniają się zacięte, zdecydowane usta. Pod zdjęciem napis: „…Franciszkanin Maksymilian Maria Kolbe, który oddał swe życie za bliźniego”.
– Czy był podobny? – pytam.
– Tak, podobny. Tylko brodę miał zgoloną.
Nie mogę się powstrzymać i wreszcie zadaję to swoje pytanie, z którym przyjechałem do Brzegu.
– Czy uważa pan, że Ojciec Kolbe był świętym?
– No tak. Jakżeż. Po wojnie mogłem zapoznać się z jego życiorysem. Byłem w Niepokalanowie, który założył. Zakonnicy opowiadali mi, jak o chłodzie i głodzie budowali swój klasztor. Już wtedy byli męczennikami. Ojciec Kolbe zawsze dodawał otuchy, podtrzymywał na duchu.
– A więc pan bliżej interesował się jego życiem.
– Zakonnicy z Niepokalanowa, jak się dowiedzieli o mnie, to zaraz tu przyjechali. Byłem kilkakrotnie w Niepokalanowie, dziś go znam już dobrze.
Oglądam ściany, na których wiszą stare reprodukcje. Słyszę za drzwiami jakieś głosy. Pytam więc:
– A gdzie są pana dzieci?
Okazuje się, że obaj synowie zginęli już po Powstaniu Warszawskim, w Rawie Mazowieckiej. Jeden miał lat 18, a drugi 15.
Żegnam się z panem Gajowniczkiem i zbiegam po ciemnych schodach. Jest początek maja, ale na dworze panuje marcowy chłód.
Hodowca nutrii
Gdy po latach niewidzenia się ponownie przyjechałem odwiedzić Franciszka Gajowniczka, nie zastałem go w starym mieszkaniu. Poinformowany przez lokatorów dotarłem na przedmieścia Brzegu i tam, wśród małych cichych uliczek, pełnych ogródków, znalazłem dom, w którym zamieszkuje człowiek ocalony przez Maksymiliana Kolbe. Domek jest piętrowy, świeżo tynkowany. Na ławeczce siedzi starszy, tęgi mężczyzna i informuje mnie, że pan Gajowniczek zaraz powinien być, gdyż pojechał tylko po trawę dla nutrii.
Wypytuję go o dalsze losy człowieka, który nie nazwany po imieniu widnieje w podpisach tysięcy obrazów Maksymiliana Kolbe, które dziś zapełniają Polskę. Mój rozmówca wyraża się z podziwem o żywotności Gajowniczka, a ma on dziś 66 lat. Pan Gajowniczek prowadzi hodowlę nutrii, ma działkę rolną, zajmuje się pszczelarstwem. – Taki jest, jakby drugi raz ożeniony – tłumaczy mi mężczyzna.
W pierwszej chwili nie pojmuję go, ale mężczyzna tłumaczy mi, że Gajowniczek wcale nie zmienił żony, tylko robi wrażenie człowieka odmłodzonego.
Ale oto nadchodzi Gajowniczek ciągnąc wózek pełen świeżo nakoszonej trawy. W dalszym ciągu jest to ten sam człowiek: zaprzątnięty kłopotami, jakie niesie dzień powszedni: trzeźwy realista i gospodarz. Oglądam jego gospodarstwo – nutrie, dopatrzone, zadbane, z lśniącym futerkiem. Gajowniczek z dumą pokazuje mi krzyżówkę, którą wyhodował: nutrie ze srebrzystym włosem; skarży się, iż współczesna chemia walcząc z chwastami zabija pszczoły, że w lasach mniej dziś śpiewa ptaków, gdyż tam również używa się chemicznych środków.
A jednak ciągle wraca tamta sprawa i tamten człowiek. Gajowniczek informuje mnie, iż został już zakończony proces beatyfikacyjny Ojca Kolbe, że spodziewano się, iż Paweł VI ogłosi w dniu 3 maja Ojca Kolbe błogosławionym czy świętym.
– Jestem pewien, że stanie się to 15 sierpnia – mówi z ożywieniem Gajowniczek.
15 sierpnia przypada święto Matki Boskiej Niepokalanie Poczętej, której wielkim czcicielem był Kolbe i od której imienia nazwał Niepokalanów. Zmarł on w celi śmierci właśnie w wigilię Jej święta – 14 sierpnia 1941 roku.
Wchodzę na pięterko domu, którego właścicielem jest teraz Gajowniczek. Część należną za piętro państwo umorzyło, a pozostałą resztę rozłożono mu na 40 lat. W rezultacie miesięczna spłata wynosi mniej aniżeli komorne w starym domu.
Na honorowym miejscu, na kilimie, jakich używa się w polskich domach, widzę duży portret Ojca Kolbe, nad nim obrazek Matki Boskiej. Franciszek Gajowniczek, widocznie poczuwając się do obowiązku, jaki narzucił mu los wiążąc jego imię z imieniem Ojca Kolbe, ponownie zaczyna mi opowiadać o tamtych krótkich chwilach, w których zetknął się bezpośrednio z człowiekiem przedtem sobie nieznanym.
Właściwie drogi ich skrzyżowały się tylko raz jeden podczas pamiętnego apelu. Tamten apel, spojrzenie w oczy Lagerführera, krzyk: „moja żona, moje dzieci…”, a potem długie lata i wciąż nowi ludzie przychodzą spojrzeć na człowieka, który otrzymał życie z rąk dziwnego zakonnika. Zakonnik ten konał później przez 12 dni, dłużej niż ktokolwiek wybrany podczas sierpniowego apelu, konał równocześnie podtrzymując na duchu współtowarzyszy, śpiewając, a potem, gdy już nie było sił, szepcąc słowa modlitwy…
Dziś Gajowniczka odwiedzają dziennikarze z całej Europy. Właśnie spodziewa się dziennikarzy z Francji i Austrii. Nie opuszczają go też zakonnicy z Niepokalanowa. Pan Gajowniczek jeździ tam od czasu do czasu (częściej nie mogę – tłumaczy mi – bo kto zajmie się nutriami…). Podczas ostatniej wizyty zakonnicy zrobili mu zdjęcia. Proszę, aby pan Gajowniczek dał mi jedno. Daje mi chętnie, ale przedtem przygląda się, czy dobrze na nim wyszedł: do tej chwili nie miał czasu tego uczynić.
– Jeśli rzeczywiście 15 sierpnia to się stanie – mówię na pożegnanie – to drzwi pana domu długo nie będą się zamykały.
Pan Gajowniczek nic mi nie odpowiada. Może jest już myślami przy swym małym gospodarstwie, a może rozmyśla o dniu, w którym Ojciec Kolbe stanie na ołtarzach obok tych, których Gajowniczek nauczył się czcić jako wysłańców Nieba.
Tekst ukazał się w miesięczniku WIĘŹ 1967, nr 10. pod tytułem „Rozmowa z człowiekiem uratowanym przez o. Kolbego”