Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Żeby wszyscy byli szczęśliwi

Jerzy Sosnowski. Fot. Więź

Czy naprawdę jesteśmy zdolni nie wykluczać nic ani nikogo? W wizji świata, w którym żadne istnienie nie będzie wykluczone, trzeba nie tylko mocno poluzować normy prawne, ale właściwie powstrzymać się od opinii innych niż aprobatywne.

Czy chcieliby Państwo żyć w rzeczywistości, w której w ogóle nie będzie wykluczonych, dyskryminowanych ani prześladowanych? Chodzi o takie urządzenie ludzkiego świata, w którym mężczyźni nie będą ograniczali praw kobiet. Ludzie heteronormatywni uznają środowiska LGBT za zwykłych współobywateli. Biali nie będą odnosić się z wyższością wobec ludzi o innym kolorze skóry. Bogaci przestaną patrzeć z niechęcią na biednych, a mieszkańcy wielkich miast na tych, którzy żyją gdzie indziej. Niepełnosprawność (wszelkiego rodzaju) przyjmować się będzie jako odrębność nie bardziej zwracającą uwagę niż niezwykły kolor włosów. I więcej jeszcze, bo ludzie dostrzegą wartość wszelkich istnień żywych, przestaną traktować zwierzęta jako ruszające się przedmioty, których celem jest trafić na talerz bądź zostać surowcem dla naszych butów, pasków czy torebek.

Jakkolwiek żadna ze skonfliktowanych stron nie chce tego powinowactwa zobaczyć, marzenie to nie narodziło się na przełomie XX i XXI wieku, ale liczy sobie co najmniej dwa i pół tysiąca lat. To jego porywająca siła podyktowała przecież następujący fragment w Księdze Izajasza (Iz 11,6–9a; podaję za IV wydaniem Biblii Tysiąclecia):

Wtedy wilk zamieszka wraz z barankiem,
pantera z koźlęciem razem leżeć będą,
cielę i lew paść się będą społem
i mały chłopiec będzie je poganiał.
Krowa i niedźwiedzica przestawać będą przyjaźnie,
młode ich razem będą legały.
Lew też jak wół będzie jadał słomę.
Niemowlę igrać będzie na norze kobry,
dziecko włoży swą rękę do kryjówki żmii.
Zła czynić nie będą ani zgubnie działać
po całej świętej mej górze,
bo kraj się napełni znajomością Pana […].

Jest to wizja świata, z którego konflikty zostały przegnane, a jeśli nie usunięto ich całkiem, to sprowadzono je do wymiaru drobnych sprzeczek, chwilowej niezgody. Nie zamierzam z tego marzenia drwić: zwłaszcza dziś, w skłóconym ponad miarę społeczeństwie, w narastających gwałtownie sporach między państwami i grupami interesów, w obliczu agresji Rosji na Ukrainę, pragnienie, żeby to wszystko zastąpił pokój, wyciska łzy z oczu. Co więcej, sądzę, że odkrywam przy tej okazji modelową ilustrację słów z preambuły naszej Konstytucji: czy źródłem tej wizji jest wiara w dobrego Boga, czy ateistyczny humanizm, należy zobaczyć w niej tę samą wartość.

A jednak coś mnie niepokoi.

Podczas letniego Festiwalu Góry Literatury – z którego do powszechnej świadomości przedostały się dwa zmanipulowane zdania jego organizatorki, Olgi Tokarczuk, a który był imprezą fascynującą, otwierającą na wiele wymiarów – spotkałem się z dwoma przynajmniej środowiskami, które expressis verbis formułowały taki właśnie ideał świata bez wykluczeń i barier. Zarówno interesująca i zróżnicowana grupa feministek, jak i krąg obrońców praw zwierząt nie powoływały się na tradycję chrześcijaństwa, przeciwnie: w ich oczach stała się ona (nigdy dość przypominać: w wyniku ciężkiej pracy wielu katolików) synonimem tej właśnie opresji, którą należy usunąć. Bodaj tylko Magdalena Środa rzuciła w pewnej chwili w dyskusji ironiczną uwagę, że świat, o którym ze swadą opowiadała jej interlokutorka, ma swoją nazwę, a mianowicie „raj”. Tę alergię na religijne źródła marzenia o idealnym świecie rozumiem, choć jej nie podzielam: rzeczywiście praktyka społeczna najlepiej znanej w Polsce instytucji chrześcijańskiej, czyli Kościoła katolickiego, wizję rajskiej rzeczywistości łączyła przez wieki wyraźnie ze zniknięciem niechrześcijan, zniknięciem, któremu dobrze byłoby jakoś dopomóc… Moja ambiwalencja – podzielana z niechrześcijanami tęsknota i jednocześnie wątpliwość – wzięła się skądinąd i to „skądinąd” spróbuję teraz uporządkować.

POŚPIECH. Nie ulega wątpliwości, że żyjemy w czasach gwałtownych przewartościowań. Niektórzy mówią o rewolucji, i to w kilku wymiarach: politycznym, społecznym, ekonomicznym, obyczajowym, myślowym. Widzę to po sobie: jakkolwiek liberalizm, podszyty aprobatą dla nietotalitarnej lewicy i dla kontrkultury, wybrałem sobie już blisko 40 lat temu, dopiero w XXI wieku zacząłem stopniowo rozumieć, o co na przykład chodzi środowiskom LGBT, których postulaty popieram bodaj w całości dopiero od jakiejś dekady. Niemniej rewolucyjny pośpiech budzi moją rezerwę. Z jednej strony podzielam obawę, że postawa „w ogóle tak, ale dajmy sobie trochę czasu” może w praktyce politycznej skrywać chęć przeczekania gorączki, odłożenia spraw, które dałoby się załatwić od razu, ad calendas graecas. Z drugiej uderza mnie coś, co nazwałbym (za postmodernizmem, który chyba odszedł już w przeszłość) „uwięzieniem w teraźniejszości”. Dzisiejsze podziały i stanowiska uznaje się za absolutne i niezmienne. Jeżeli JUŻ TERAZ nie jesteś gotowa(-y) na przyjęcie któregoś z postulatów (nawet, zdawałoby się, drugorzędnych), to zostajesz NA WIEKI odstępcą i wrogiem. Ani ludziom, ani grupom społecznym nie daje się czasu na edukację i refleksję: nasze słuszne rozwiązania należy wdrożyć dziś, w najgorszym razie jutro. Pojutrze nie istnieje. Martwi mnie to, bo rozwiązania te w większości naprawdę wydają mi się słuszne, ale ludzkie umysły nie działają w ten sposób. Żeby sięgnąć do historii lewicy: więcej dla ludzi wyzyskiwanych zrobili zmierzający sukcesywnie do celu socjaldemokraci niż rewolucyjni komuniści. Absolutyzując współczesność jako moment podziału na kozły i owce, wytwarza się tylko nadmiarową liczbę wrogów, którzy potraktowani mniej raptownie mogliby w niedalekiej (!) przyszłości uznać nasze racje. Jak to pisał Umberto Eco w Imieniu róży (w tłumaczeniu Adama Szymanowskiego):

– Co przeraża cię najbardziej w czystości? – spytałem.
– Pośpiech – odparł Wilhelm.

Z tego powodu już dawno – albo w ogóle nigdy – tytuł kontrkulturowego spektaklu Paradise, now! nie wydawał mi się tak zwodniczy.

WYKLUCZENIE. Lecz pośpiech to zaledwie taktyczny błąd, który łatwo dałoby się naprawić. Coś poważniejszego kryje się chyba w samym centrum naszego marzenia. Czy bowiem naprawdę jesteśmy zdolni nie wykluczać nic ani nikogo? Z jednej strony współczesna refleksja antropologiczna każe pamiętać o ograniczoności ludzkiego poznania, z czego wynika, że nie tylko pierwszy, ale i głębszy osąd może wynikać z niedostrzeżenia czegoś ważnego. Z drugiej wydaje się (tu niewątpliwie odzywają się moje studia humanistyczne, odbywane w ostatnich latach popularności strukturalizmu), że od zarania ludzkość budowała opozycje – i to nawet w kulturach, które nie znają lub nie aprobują Arystotelesowskiej zasady wyłączonego środka. Gotowane/surowe, spokrewniony/niespokrewniony, czystość/nieczystość to tylko kilka z par pojęciowych, za pomocą których homo sapiens porządkował przez tysiąclecia rzeczywistość. Jeśli Lévi-Strauss miał choć trochę racji, struktury podobne, usunięte z jednego obszaru myśli, aktywizują się natychmiast w innym (ilustracja poststrukturalna to na przykład Foucaultowski opis tego, jak leprozoria zamieniły się w szpitale psychiatryczne, gdy w Europie zniknęli trędowaci). O ile więc da się (choć z mozołem) zredefiniować Innego (z pary swój/obcy), żeby to określenie nie raniło, powiedzmy, homoseksualistów albo imigrantów z Afryki, to można mieć wątpliwości, czy usunięcie w ogóle tej opozycji nie jest przypadkiem zadaniem ponad ludzkie siły. I zresztą jest uderzające, że środowiska, które się tego domagają, bezwiednie same wykluczają, tylko według innej reguły: więc wegetarianie wykluczają mięsożerców, ateiści – chrześcijan (także – a w Polsce przede wszystkim – progresywnych), a łatwość, z jaką przynajmniej niektóre feministki wypowiadają się z ironią o mężczyznach w ogóle (na wspomnianym festiwalu usłyszałem np., że Odys był pierdołą [!], bo nie umiał pożeglować prosto do Itaki, co zresztą jako zwischenruf szczerze mnie rozbawiło), każe z pewną podejrzliwością podchodzić do deklaracji, że feminizm nie jest skierowany przeciwko mężczyznom. Tak, pewne jego odmiany nie są. Ale dalece nie wszystkie.

STŁUMIENIE. Blisko tego problemu leży jeszcze jeden, dla mnie chyba najważniejszy. Rzecz dotyczy samego pojęcia „wykluczenia”. Owszem, także w tradycji chrześcijańskiej powiada się „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”, powiada się zresztą – nie poddawajmy się własnej hipokryzji – raczej na zasadzie deklaracji niż praktyki życiowej. Niemniej w wizji świata, w którym żadne istnienie nie będzie wykluczone, trzeba nie tylko mocno poluzować normy prawne, ale właściwie powstrzymać się od opinii innych niż aprobatywne. I nie mam na myśli tylko kwestii oceniania bliźnich, bo jeśli stwierdzam publicznie, że MOIM ZDANIEM należy żyć tak, a nie inaczej, to tym samym wykluczam tych, którzy się ze mną nie zgadzają (przy mocnej definicji „wykluczenia”, a taka obecnie dominuje). Jako mieszkaniec świata idealnego, o którym przecież z innymi marzę, musiałbym więc konsekwentnie tłumić wszystkie swoje przekonania – lub przedstawiać je jako przelotne kaprysy – i nieustająco cieszyć się tym, że inni ludzie ich nie podzielają.

Wesprzyj Więź

Że doprawdy nie jest to tylko wstydliwy strach religijnego mężczyzny, obawiającego się jakoby pozbawienia go prawa do mądrzenia się, pokazuje afera wywołana zacytowaniem jednego zdania Olgi Tokarczuk z rozmowy, którą z nią prowadziłem: że „literatura nie jest dla idiotów”. To mało wyrafinowane (poza kontekstem) stwierdzenie wywołało protesty, że pisarka jakoby obraża ludzi nieczytających. W innym miejscu (na swoim blogu) starałem się wyjaśnić nieporozumienie, ale choćby Tokarczuk naprawdę to właśnie powiedziała, pogląd ów nie wydawałby mi się kontrowersyjny, zważywszy znaczenie literatury zarówno dla rozwoju jednostki, jak dla rozwoju społeczeństwa. Lecz jeśli już tu, na Ziemi, pragniemy społeczeństwa bez żadnych wykluczeń, ten i każdy inny sąd wartościujący musi, niestety, zostać uznany za przejaw zabronionej opresji.

*

Gdyby uznali Państwo, że w tym tekście się mylę, proszę mnie nie obrażać, tylko wyjaśnić, gdzie tkwi błąd. Tylko tak możemy się przekonać, chyba że – jak napisałem wyżej – podziały między nami uznajemy za absolutne i nieusuwalne. Ale wtedy zamiast świata bez wykluczeń czeka nas przemoc i tyle.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2022.

Podziel się

Wiadomość