Niewiele znaczę w porządku wszechświata, właściwie tyle co nic. Ale świat to przecież ja. Wraz ze mną odejdą moje przeżycia, wspomnienia, łzy i uśmiechy. Wszystkie unikalne, nie do powtórzenia i zastąpienia.
Piąty odcinek cyklu Damiana Jankowskiego „Chodzi za mną wiersz”. Wcześniejsze można przeczytać tutaj
„Mamo, ja muszę bardzo szybko i w krótkim czasie przeżyć całe życie”. Słowa te wypowiedział Krzysztof Kamil Baczyński, zanim zginął w wieku 23 lat. Ale mogłaby się pod nimi podpisać chyba również Halina Poświatowska, która podobnie próbowała uciec przedwczesnej śmierci.
Porusza mnie szczególnie jeden jej krótki wiersz, zaledwie trzynastowersowy, zaczynający się od incipitu: „czy świat umrze trochę / kiedy ja umrę” – świat, który idzie „ubrany w lisi kołnierz”. I dalej poetka przyznaje: „nigdy nie myślałam / że jestem włosem w jego futrze // zawsze byłam tu / on – tam”.
Napięcie między nią a otoczeniem wypełniało jej pisanie. Świat był „ciemny” i „chłodny”, stale „umykający”, chwytany „otwartymi ustami”. Ciało okazywało się zaś „pożyteczne”, chociaż wymagało „wielu starań”, twarz „zbyt krucha / i zbyt cenna / aby używać jej na co dzień”. No i serce, serce „miłości głodne”.
Trudno przeżywać przyjaźń ze światem, kiedy pierwsze lata życia przypadły na wojnę, a czas wyzwolenia na kryjówkę w zimnej piwnicy. Komplikacje po przebytej tam anginie doprowadziły do powstania u dziesięcioletniej Haliny wady serca. Dzieciństwo spędzała w łóżku lub szpitalach, w ciągłym lęku przed końcem. Potem przyszła wielka miłość, ślub i śmierć ukochanego zaledwie po dwóch latach małżeństwa. Wdowieństwo wkrótce po przekroczeniu dwudziestki. Skomplikowana operacja w Stanach Zjednoczonych, przedłużająca życie. Prestiżowe stypendium, następnie powrót do szarego PRL-u. Związki z partnerami byle jakimi albo żonatymi. Ciągły, niezaspokojony głód.
Jej twórczość bywa określana jako „liryka intymna”. Jest wypełniona prostymi słowami: „aby ślepi w ciemności / nie zgubili / właściwej drogi”. Zdaniem samej Poświatowskiej te wiersze są „nieporadne i szczere”, tak jak i ona – wygadana i przekorna, jednocześnie krucha i uwodzicielska, wątpiąca i poszukująca zarysów odpowiedzi na najważniejsze pytania. Oswajana z najgorszym, od wczesnych lat wie, że śmierć „drzemie w żywym ciele”, jest „odchodzeniem od wiatru”, myślenie zaś o niej może być „bezgranicznym spokojem”.
Sama jednak – choć wypełniona niesprecyzowaną nostalgią i poczuciem obcości wśród zdrowych (określenia tego używa Kalina Błażejowska w biografii „Uparte serce”; pisze, że przyjaciółka Poświatowskiej, Anna, jako jedyna ją rozumie i wie, „co znaczy być obcą wśród zdrowych”) – bardzo chce żyć. Tylko – co przyznaje przyjaciółce – nie zawsze wie jak. Wikła się w romanse bez przyszłości, rozczarowuje, raz nawet próbuje odebrać sobie życie. I pędzi: na przekór bezdusznym wyrokom losu i beznadziei systemu, w którym przyszło jej funkcjonować. Ze świadomością, że czas się kończy. Będzie kochać, doświadczać, pisać – autobiograficzną powieść wyda w wieku zaledwie 31 lat.
Według zaleceń lekarzy powinna się oszczędzać, leżeć, praktycznie nie chodzić i nie pracować. Unikać jakiegokolwiek wysiłku, nawet wchodzenia po schodach. A ona chce jeszcze pojeździć po Europie (zdąży odwiedzić Paryż). Pragnie, powtórzmy, żyć, a nie robić sobie „zajęcia z choroby”. Wybiera aktywność i ryzyko ponownej operacji. Zdaje sobie sprawę, że i tak „wszyscy tracimy wszystko / żyjąc”.
W jednym z wierszy powie swojej duszy, „uparcie i bezsensownie” obiegającej ziemię: „zostań”. Chce się czegoś dowiedzieć: „spytałam / ile jest sensu / w geometrii zdarzeń / w ruchu po kole // mijając mnie / spytała / a ile we mnie?”. Dusza nie odpowie na pytania o sens całości, nie potrafi, może sama nie wie, poleca skupić się na własnej drodze.
Co na to wszystko świat? W jeszcze innym utworze Poświatowskiej, gdy Sokrates pije truciznę, drzewa tańczą, dym „wąską smugą” śpiewa, a światu „kołyszącemu się na nitce” wyrywa się ziewnięcie. Otoczenie okazuje się nieczułe na nasz jednostkowy ból. Słońce będzie świecić jednakowo w chwili, kiedy doznamy szczytów szczęścia, i wtedy, gdy spotka nas tragedia. Czy warto się temu dziwić?
To zresztą znany i popularny motyw w kulturze. Przychodzą mi do głowy dwa skojarzenia. Pierwszy to piosenka „The end of the world” wykonywana w oryginale przez Skeeter Davis. Miłość wokalistki się kończy, dla niej to koniec świata, a ptaki jak gdyby nigdy nic wciąż śpiewają, gwiazdy nadal świecą, „wszystko jest tak, jak było wcześniej”.
Drugie skojarzenie: „Pożegnanie” Tadeusza Różewicza. W utworze tym dziewczyna – pogrążona w rozpaczy? – myśli, że wraz z nią świat jest smutny, że smutne są kwiaty i deszcz, i wesoły dorożkarz, i niebo, i ziemia. A to „kręciły się koła / szybsze i dalsze. // Szerokie bezbrzeżne”. Tak widać musi być.
Czy aby na pewno? Wracamy do wiersza Poświatowskiej. Jego puenta brzmi: „a jednak / miło jest pomyśleć / że świat umrze trochę / kiedy ja umrę”. Niewiele znaczymy w porządku wszechświata, to prawda, właściwie tyle co nic. Ale indywidualna śmierć jest zawsze czyjąś apokalipsą. Świat to przecież ja – można by powiedzieć. Moje plany i marzenia, twarze, które widzę, historie, które kreuję. Wraz ze mną odejdą moje przeżycia, wspomnienia, łzy i uśmiechy. Wszystkie unikalne, nie do powtórzenia i zastąpienia.
Umierając w wieku 32 lat, poetka już wie: świat umrze wraz z nią, choćby trochę umrze…
Przeczytaj też: Kochajmy amatorów, wędrowców, bożych głupców
Z każdym człowiekiem umiera jego Wszechświat i nigdy już go nie będzie.