Bóg nie nagradza i nie karze w taki sposób, w jaki ludzie stosują system nagród i kar, ale czuwa nad zachowaniem porządku miłosierdzia, miłości, dobroci i mądrości. Czy mamy więc odrzucić tekst drugiej prawdy wiary? Wydaje mi się, że przy odrobinie dobrej katechezy można z pożytkiem nadal się nim posługiwać.
Co jakiś czas słychać w katolickich mediach dyskusje wokół jednej z głównych prawd wiary, mówiącej o tym, że „Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze”. Krytykom tak sformułowanej idei sądu Bożego nie podoba się, że umacnia ona w duszach wierzących obraz rozgniewanego i karzącego Boga, który ma niewiele wspólnego z miłosiernym Ojcem przedstawionym na kartach Ewangelii.
O tym, że na przestrzeni wieków taki obraz był kształtowany w wyobraźni katolików, niech świadczy chociażby ikonografia Matki Bożej Łaskawej, która delikatnymi dłońmi łamie pęki ostrych strzał. Ktoś może pomyśleć, że to strzały posłane przez nieprzyjaciela ludzi: grzech, słabość, pokusa. Nic podobnego. Przepiękna, podziwiana przeze mnie wielokrotnie płaskorzeźba z kościoła Świętych Piotra i Pawła w Wilnie nie pozostawia złudzeń: oto u szczytu, na niebieskim tronie siedzi zagniewany Bóg Ojciec, który władczym gestem wydaje rozkaz Synowi, a ten miota w kierunku grzesznych Ziemian włócznie czy strzały – nie pamiętam. Na szczęście między Chrystusem a ludźmi staje Maryja, która łapie je w locie i łamie, chroniąc w ten sposób ludzkość przed zasłużoną karą.
Nie można przedstawiać Boga jako sędziego, któremu przynoszą materiał dowodowy, a On potem wydaje wyrok. Taki obraz Boga to wręcz karykatura
To tylko jeden z mnogich przykładów. Można powiedzieć, że po raz kolejny słowa płomiennych kaznodziejów, próbujących podobnymi porównaniami wyrazić prawdę o wstawiennictwie Maryi, bardziej wpływały na wyobraźnię ludu, w tym także artystów, niż rozważania uczonych teologów. Jak tysiące ludzi w Polsce i ja z gorącym sercem i wiarą śpiewałem wzruszony: „A kiedy Ojciec zagniewany siecze, szczęśliwy kto się do Matki uciecze”. Niejeden odnajdywał w tych słowach obraz własnego domu i rodziny – cóż, jak w niebie, tak i na ziemi… Czy można zatem dalej podawać za prawdę wiary zdanie, które – jak się wydaje – przeczy wprost słowom Chrystusa wypowiedzianym do Nikodema: „Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez niego zbawiony” (J 3,17)?
Bóg obojętny
Bardziej wnikliwi teologicznie krytycy zwracają uwagę, że tak sformułowana prawda wiary zawiera w sobie obraz Boga, który dokonuje jakiegoś wyboru – nagroda czy kara – co jawnie przeczy prawdzie o Bożej wszechwiedzy, wszechmocy oraz nierozerwalnej jedności, jaka zachodzi w Bogu pomiędzy Jego działaniem i Jego mądrością, które to prawdy wiara chrześcijańska, a za nią teologia uważają za pewnik. Innymi słowy nie można przedstawiać Boga jako sędziego, któremu przynoszą nieznany Mu dotąd materiał dowodowy, a On po wnikliwym zapoznaniu się z faktami, po wysłuchaniu świadków oskarżenia i obrony oraz głębokim zastanowieniu wydaje właściwy (ale co to znaczy – jakim kryteriom odpowiadający?) wyrok. Taki obraz Boga to wręcz karykatura.
Ostatecznym ciosem zadanym w tak sformułowane główne prawdy wiary jest dla niektórych odkrycie, że w takiej formie nie znajdujemy ich w żadnym z katechizmów Kościoła katolickiego: ani u Roberta Bellarmina (1598), ani u Pietra Gasparriego (1930), ani w dzisiejszym Katechizmie Kościoła katolickiego wydanym w 1992 roku za pontyfikatu św. Jana Pawła II. Natomiast, o dziwo, znajdujemy je w krótkim katechizmie dla młodzieży wydanym w Wilnie w 1833 roku. Zaściankowość i skrótowość tego ostatniego powinny zatem ostatecznie zdezawuować w naszych oczach treść – znanych większości z nas na pamięć – głównych prawd wiary.
Z kolei zwolennicy dyskutowanej prawdy wiary przytaczają liczne przykłady z Pisma Świętego, z których jednoznacznie wynika, że Bóg karze za grzechy i to zarówno jednostki, jak i grupy, a nawet ludzkość jako taką: wody potopu, Sodoma i Gomora, plagi egipskie, kąsające węże na pustyni, śmierć syna w przypadku króla Dawida, klęski, pogromy i niewola, których doznaje naród wybrany, kiedy odstępuje od przymierza z Bogiem lub popada w inne odrażające grzechy. Nawet Chrystus, gdy opisuje dzień sądu ostatecznego, wyraźnie mówi o zbawionych i potępionych, wyliczając spis godnych potępienia grzechów: „Byłem głodny, a nie daliście Mi jeść, byłem nagi, a nie przyodzialiście Mnie…” (por. Mt 25,31–46).
Do tego wszystkiego dodają jeszcze argument, można by rzec egzystencjalny: Czy Bóg, który, jak uczy Biblia i wiara święta, jest przecież nie tylko miłosierny, ale i sprawiedliwy, nie bierze pod uwagę ogromu krzywd, jakich doznają na przestrzeni wieków Jego biedne stworzenia? Czy straszliwe cierpienia tak wielu mają się po prostu rozpuścić w oceanie Bożego miłosierdzia jak gdyby nigdy nic? Czy zatem krzywdzeni mają cierpieć, a krzywdziciele odejść spokojnie usprawiedliwieni bez żadnej konsekwencji? Gdyby tak było, trudno wówczas się nie zgodzić z tymi, którzy powiedzieliby, że takie miłosierdzie to krzyczący przejaw jawnej niesprawiedliwości.
Miłosierny i sprawiedliwy, czy to nie sprzeczność? Może zatem albo miłosierny, albo sprawiedliwy, jak chcieliby niektórzy? A może – stwierdzenie dramatyczne – ani miłosierny, ani sprawiedliwy, ale obojętny, Deus otiosus, który zmęczony aktem stworzenia zasnął i śpi do tej pory, pozostawiwszy nas samych wobec pytania o sprawiedliwość i miłosierdzie.
Dobry i mądry
Jak zwykle w podobnych wypadkach zaglądam do św. Tomasza z Akwinu. I tym razem mój brat i nauczyciel teologii nie zawiódł. To, co tu piszę, można znaleźć na przykład w pierwszej części „Sumy teologii” (kwestia 21), chociaż Tomasz wraca do tych zagadnień w wielu miejscach.
Otóż dla Akwinaty oczywiste jest, że w Bogu wszystkie jego przymioty, jakie możemy w Nim dostrzec dzięki objawieniu, a więc: dobroć, mądrość, sprawiedliwość czy miłosierdzie, są czymś jednym, łączą się ze sobą w sposób nierozerwalny. Trudno sobie wyobrazić, że w swoich działaniach, które jawią się nam jako przejaw miłosierdzia – jak choćby usprawiedliwienie i zbawienie grzeszników – Bóg zapomina o sprawiedliwości. I na odwrót, że w tym, co odbieramy jako przejaw Jego sprawiedliwości – jak potępienie odrzucających zbawienie – chowa gdzieś za pazuchę swoje miłosierdzie.
Bóg jest dobry i mądry – oto główna zasada, na której powinno się opierać wszelkie nasze myślenie o Bogu. A jeśli tak jest, to nasze ludzkie spojrzenie na sprawiedliwość jako na odpłatę za ludzkie czyny dobre lub złe albo jak na dystrybucję dóbr – czy to wszystkim po równo, czy to każdemu według potrzeb lub zasług – musi zostać mocno skorygowane lub rozszerzone, kiedy mówimy o Bogu. W istocie słowo iustitia należałoby w wypadku Boga przyjmować nie jako „sprawiedliwość” rozumianą na sposób prawniczy, ale jako „prawość” moralną, albo – bardziej opisowo – „zachowanie prawego, sprawiedliwego porządku”.
To zresztą idea, która bliska jest duchowi Biblii: człowiek prawy to nie tylko ten, który zachowuje skrupulatnie przepisy prawa Mojżeszowego (choć tak będą to pojmować niektórzy), ale który jest wierny temu prawu z miłości do Boga i który używa prawa jako narzędzia do czynienia dobra. Gdyby wierność literze prawa nakazała mu być nieprawym – powinien wybrać dobro, a nie literę prawa. Oczywiście w Biblii idea ta przechodzi długą drogę i dochodzi do głosu powoli, pokonując wiele wybojów i zakrętów – jednak kierunek pozostaje zawsze ten sam: człowiek sprawiedliwy to człowiek prawy.
Mówiąc jeszcze inaczej, Bóg ustanawia w świecie porządek dobra i mądrości i daje człowiekowi możliwość podążania drogą tego porządku (iustitia), jednocześnie ostrzegając go, że odejście od niego będzie miało dla człowieka smutne konsekwencje. Posłuchajmy: „Patrz, kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście (…). Wybierajcie więc życie, abyście żyli i wy, i wasze potomstwo, miłując Pana Boga swego, słuchając Jego głosu i lgnąc do Niego” (Pwt 30,15.19).
Porządek jest zatem ustanowiony: dobro daje życie, zło niesie śmierć – wybór należy do nas. Porządek ten to porządek aktu stworzenia, który – jak każde działanie Boga – łączy w sobie Jego dobroć i mądrość, sprawiedliwość i miłosierdzie. A kiedy przyjdzie nam ponosić konsekwencje naszych wyborów, to, co się z nami stanie: w przypadku dobra – zbawienie, w przypadku zła – potępienie, nie jest w dosłownym znaczeniu nagrodą lub karą, cukierkiem lub klapsem wybranymi z szerokiego wachlarza Bożych możliwości, ale skutkiem zachowania bądź niezachowania owego dobrego i sprawiedliwego porządku rzeczy świata stworzonego przez Boga.
Złe dobro czy dobre zło
Odpuszczając winy grzesznikowi, który kruszy swoje zatwardziałe serce, Bóg dokonuje nie tylko aktu miłosierdzia, ale i aktu sprawiedliwości, bo sprawiedliwe jest, aby wypełnił się prawy porządek Jego stworzenia. Kierując zaś ku potępieniu grzesznika zatwardziałego w swoim złu, Bóg dokonuje nie tylko aktu sprawiedliwości, ale i aktu miłosierdzia – po pierwsze, szanując wolny wybór człowieka, po drugie, nie mszcząc się na nim przez dokładanie mu coraz to wymyślniejszych cierpień – ot tak, dla odstraszającego przykładu. Miara cierpień grzesznika ma jako granicę Boże miłosierdzie.
Trudna mowa? Tak trudna, bo konsekwentna, a my ludzie mamy kłopot z przyjmowaniem konsekwencji wynikających z rzeczywistości. Poza dobrem jest zło, a nie jakaś nieokreśloność, mgła i niewiadoma, podobnie poza złem jest tylko dobro. I nie mówię tu o czynach moralnie obojętnych, jak podniesienie z ziemi patyczka na wiosennym spacerze czy dłubanie w nosie na nudnych wykładach, któremu – choć nieeleganckie – trudno przypisywać moralną wartość. Nie ma złego dobra albo dobrego zła. Oczywiście w naszym życiu bywa, że nasze dobre działania mogą mieć jakąś przymieszkę zła (jak własna korzyść czy zadanie bólu), a złe działania mogą mieć przymieszkę dobra (jak pomaganie komuś w nieuczciwy sposób), jednak to zawsze będzie połączenie dwóch oddzielnych elementów, a nie jakaś bliżej nieokreślona mieszanka.
Bóg jest dobry i mądry – oto główna zasada. Nasze ludzkie spojrzenie na sprawiedliwość jako na odpłatę za ludzkie czyny dobre lub złe musi zostać mocno skorygowane lub rozszerzone, kiedy mówimy o Bogu
Bóg nie nagradza i nie karze w taki sposób, w jaki ludzie stosują system nagród i kar, ale czuwa nad zachowaniem iustitia, czyli porządku miłosierdzia, miłości, dobroci i mądrości. To nasze spojrzenie określa to działanie w kategoriach nagrody i kary. Czy mamy więc odrzucić tekst drugiej prawdy wiary? Nie rozstrzygam, ale wydaje mi się, że przy odrobinie dobrej katechezy można z pożytkiem nadal się nim posługiwać. Pamiętając o cudownym boskim paradoksie: miłosierny, czyli sprawiedliwy, sprawiedliwy, czyli miłosierny.
Oczywiście bywa tak, że opatrzność Boża dopuszcza w swojej sprawiedliwości i miłosierdziu sytuacje, które możemy odczytywać jako zasłużoną bądź niezasłużoną karę. Cała Księga Hioba opowiada o zmaganiach wewnętrznych człowieka, który nie potrafi zrozumieć, dlaczego cierpi, skoro – według jego najlepszych przekonań – cierpienie jest karą za grzech, a on tego grzechu w sobie nie znajduje. Jedyną odpowiedzią Boga jest wskazanie na Jego mądrość i moc – innymi słowy podpowiedź, że cierpienie może być próbą, doświadczeniem, które przeżyte z Bogiem uszlachetni nas, a nie zniszczy.
Albo historia, którą usłyszałem od pewnego nałogowego gracza. Otóż pewnego wieczoru szedł do kasyna i zatrzymał się na chwilę w kościele. Tam postraszył Pana Boga, że jeśli nie wygra tej nocy, to powybija Mu te piękne witraże w oknach. I Bóg w cudowny sposób mnie ukarał – wspominał ten człowiek – wygrałem ogromną sumę pieniędzy! Poszedłem więc nocą pod kościół i powiedziałem Bogu, że jak Go postraszyć, to umie się postarać. – A gdzie kara? – zapytałem. Kara w tym – odpowiedział – że uwierzyłem, że jestem wszechmocny, zupełnie zgłupiałem, utonąłem w nałogu i upadłem na dno, tracąc po drodze majątek i rodzinę. To był początek mojego nawrócenia i za to Mu dziękuję – zakończył.
Być jak Bóg
Do tych rozważań chciałbym na koniec dodać refleksję, która towarzyszy mi od kilku tygodni. Oczywiste jest – choć niemało jest takich, którzy inaczej o tym myślą – że człowiek nie jest Bogiem. Objawienie nie żąda też od nas, żebyśmy Nim byli – wystarczy, jeżeli będziemy ludźmi, logika wcielenia tylko potwierdza to przesłanie.
A jednak są w Ewangelii dwa miejsca, w których Chrystus wzywa nas do bycia jak Bóg. Jeden raz, kiedy mówi: „To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, jak Ja was umiłowałem” (J 15,12), a drugi – kiedy mówi: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół, dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą (…). Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny (…), ponieważ jest dobry dla niewdzięcznych i złych” (Łk 6,36.35). W pierwszym wypadku chodzi o miłość aż do oddania życia. Wyznam szczerze, że skóra mi cierpnie na plecach, kiedy myślę o takim kochaniu. W drugim wypadku chodzi o miłosierdzie na miarę Boga.
To wezwanie w ostatnich miesiącach dramatycznie się zaktualizowało. Ileż to razy słyszałem z ust katolickich publicystów w Polsce, że Rosjanom mogą przebaczyć tylko ich ofiary, że powszechne miłosierdzie to sprawa Boga, nie ludzi itp. Słowa, które przytoczyłem, według mnie głęboko przeczą podobnym opiniom. Sprawiedliwy i miłujący Bóg – Chrystus wzywa nas do miłosierdzia powszechnego, do bycia dobrymi dla wszystkich, bez względu na to, kim są, skąd przychodzą, czy proszą o wybaczenie i czy będą w ogóle w stanie zrozumieć nasze miłosierdzie względem nich.
A czy można mówić o miłosierdziu, jeżeli nie towarzyszy mu przebaczenie? Czy można podać kubek wody człowiekowi, którego się nienawidzi? Zapewne można. Ale wytrwać w takiej postawie nie damy rady – na dłuższą metę to nas wewnętrznie zniszczy, zabije. Prędzej czy później musi się pojawić przebaczenie, bo bez niego chrześcijańskie miłosierdzie po prostu uschnie lub zgnije.
Kochać na miarę Chrystusa, być miłosiernym jak Ojciec, czy to nie za dużo? To na pewno nie na ludzką miarę, a jednak do tego właśnie wzywa nas Ewangelia. Tych słów nie da się zakryć, schować, złagodzić – one muszą nas przemieniać albo przynajmniej boleć. Ten ból jest lepszy niż obojętność albo zatykanie uszu. Trudna jest ta mowa, kto jej może słuchać? – pytali uczniowie Jezusa, gdy usłyszeli, jak nazwał siebie Żywym Chlebem. I wielu Go zostawiło. Czy kiedy mówi nam o miłosierdziu nie w teoretycznych rozważaniach, ale w konkrecie krwawej wojny, będziemy umieli przy Nim pozostać?
Tekst ukazał się w lipcowym numerze miesięcznika „W drodze”
Przeczytaj też: Ciemność musi być ciemna. Rozmowa z o. Pawłem Krupą
Kolejny raz próba reinterpretacji tego, co jeszcze wczoraj było pewnikiem, tylko po to, by uniknąć powiedzenia „ok, myliliśmy się, ale już naprawione”. A za jakieś 5-10 lat będzie obowiązywać wersja, że „przecież od zawsze Kościół tak nauczał”.
– Bracia, a kogóż to chowacie dzisiaj, kogo?
„Macieja Borynę!” – powiadacie.
A ja wam mówię, że i pierwszego gospodarza, i poczciwego człowieka, i prawego katolika chowacie… Znałem go bowiem od lat i zaświadczam, , jako żył przykładnie, Boga chwalił, spowiadał się i komunikował, a biedotę wspomagał.
Mówię wam: wspomagał! – powtórzył ciężko dychając.
Płacze jęły kwilić dokoła i wzdychy rwały się coraz gęściej, gdy nabrawszy powietrza ozwał się znowu, jeno co żałośliwiej:
– I pomarł chudziaczek, pomarł!
Śmierć go sobie wybrała, jako wilk wybiera ze stada najtłustszego barana i w biały dzień na wszystkich oczach, a nikt mu nie przeszkodzi.
Jako piorun bije w drzewo wyniosłe, że pada rozłupane, tak on padł pod srogą kosą śmierci.
Ale pomarł nie wszystek! – jak mówi Pismo święte.
Bo oto stanął se ten wędrownik przed wrotami raju, puka i skamle żałośnie, aż święty Pietr zapyta:
– Któżeś to i czego potrzebujesz?
– Borynam z Lipiec i miłosierdzia Pańskiego proszę…
– Tak ci to już braty dopiekły, żeś się zbył żywota, co?
– Wszystko powiem – rzecze Maciej – jeno ozewrzyjcie wrotnie, święty Pietrze, bych mnie ozgrzało choć ździebko Pańskie zmiłowanie, bom przemarzł na lód w onej tułaczce ziemskiej.
Święty Pietr ozwarł nieco, ale nie puszcza go jeszcze i rzecze:
– A jeno nie łżyj, bo tu nikogo nie ocyganisz. Mów, duszo, śmiało, czemuś to uciekła ze ziemie?…
A Maciej rymnął na kolana, że to śpiewania janielskie dosłyszał i dzwonki, jakby na Podniesienie, a odrzecze z płaczem:
– Prawdę powiem kiej na spowiedzi; a to nie poredziłem dłużej wytrzymać na ziemi, bo tam już ludzie jako te wilki nastają na siebie, bo tam już jeno swary, kłótnie, a obraza boska… Nie ludzie to, święty Pietrze, nie boskie stworzenia, a jeno te psy wściekłe i te swynie smrodliwe. I tak jest źle na świecie, że i nie wypowiedzieć wszystkiego…
Zaginął wszelki posłuch, zaginęła poczciwość, zaginęło miłosierdzie, brat powstaje na brata, dzieci na ojców, żony na mężów, sługa na pana… nie uszanują już niczego, ni wieku, ni urzędu, ni nawet księdza…
Zły zapanował w sercach, a pod jego przewodem rozpusta a pijaństwo, a złoście krzewią się coraz barzej.
Wszędy łajdus na łajdusie, a łajdusem pogania…
Wszędy jeno chytroście, oszukaństwa, srogie uciski a złodziejstwa, że co masz, z garści nie popuść, bo ci wydrą.
Bych najlepszą łąkę, a wypasą i stratują.
Bych chociaż tę skibkę, a z cudzego przyorzą.
Byś nawet kurę puścił z obejścia, przychwycą kiej te wilki.
Kawałka żelaza nie przepomnij ni postronka, choćby były księże, bo nie przepuszczą i ukradną.
Gorzałkę jeno piją, rozpustę czynią i w służbie Bożej całkiem się opuszczają, pogany te pieskie i chrystobije, że drugie Żydy, a stokroć poczciwsze i bogobojniejsze.
– I to w lipeckiej parafii tak się dzieje? – przerwał mu święty Pietr.
– Indziej też nie lepiej, ale już w lipeckiej najgorzej.
A święty Pietr jął w palce trzaskać, brwie srożyć, oczami toczyć i rzekł wytrząchając pięścią ku ziemi:
– Takieśta to, Lipczaki? Takie! A zbóje obmierzłe, a poganiny gorsze od Niemców! A to roki macie dobre, ziemie rodzajne, a paśniki, a łąki, a boru po kawale i tak się to sprawiata!… Chleb was ano roznosi, łajdusy jedne! Powiem ja o tym Panu Jezusowi, powiem, a on już wama cugli przykróci…
Maciej jął swoich poczciwie bronić, ale święty Pietr rozgniewał się jeszcze barzej i kiej nie tupnie nogą a krzyknie:
– Nie broń takich synów! A to ci jeno rzeknę: Niech mi się te judasze poprawią do trzech niedziel i pokutę czynią, a jak nie posłuchają, to tak ich przycisnę głodem, pożogą i choróbskami, że mnie popamiętają łajdusy jedne.
Mocno proboszcz powiadał, do serca i tak napominająco, i takim gniewem Bożym groził, i tak pięściami wytrząchał, że szlochy się podniesły dokoła, naród zapłakał i bił się w piersi a kajał…
Zaś ksiądz, odsapnąwszy nieco, jął znowu mówić o nieboszczyku, jako to padł za wszystkich… I wołał do zgody. Wołał do sprawiedliwości. Wołał do pomiarkowania się w grzechach, bo nie wiada, komu z brzega wybije ta ostatnia godzina i przyjdzie stanąć przed strasznym sądem Pana…
Że nawet sam dziedzic, a obcierał kułakiem oczy…
Tak owe sprawy widział ksiądz na pogrzebie Boryny w „Chłopach” Rejmonta. Klasyk co by nie było, bardziej mnie przekonuje.
Powiedzcie to samo rodzinom z Buczy .