Brat Klemens to był przede wszystkim głos. I rzeczywiście słychać go było wszędzie, bo nie brał sobie nigdy do serca obowiązku milczenia i nakazu używania języka migowego. Zalecenia zaś naszego praojca w życiu monastycznym świętobliwego Kasjana, żeby uciekać przed biskupem i kobietą, pewnie nawet nie znał.
Oczywiście, że w stajni nikt nie grał na tubie. To tylko brat Klemens grzecznie przemawiał do siwego perszerona, który miał przyjąć lekarstwo na wrzody podniebienia. Kto nie znał głosu Klemensa, dałby sobie rękę uciąć, że słyszy pracowicie wygrywane na tej ogromnej trąbie gamy. Może nawet czekałby na koniec muzycznej rozgrzewki, żeby nacieszyć ucho melodiami tak znamienitych utworów rozpisanych na blachę, jak My, Pierwsza Brygada, Poszła Karolinka lub – nawiązując do miejsca – W żłobie leży.
Klemens, jak się rzekło, miał głos tubalny i należał w naszym aiguebellskim opactwie do starej rasy braci konwersów. Właściwie był jej ostatnim przedstawicielem. Charakterystyczna dla tej rasy łopaciasta, szeroka broda zasłaniała mu pierś. Gładził ją niekiedy dłońmi wielkości wiejskiego bochenka chleba. Oczywiście tylko wtedy, kiedy dłonie odpoczywały, czyli poświęcały się innym niż codzienna harówka czynnościom, jak jedzenie, modlitwa i utrzymywanie higieny. Choć musimy pamiętać, że prawdziwy trapista, oprócz deszczu, toleruje wodę na swoim ciele jedynie dwa razy w ciągu swej ziemskiej wędrówki: podczas chrztu świętego i tuż po śmierci, kiedy opat kropi święconą wodą jego ziemską powłokę.
Podobno takie dłonie jak Klemens mieli wszyscy konwersi. Przesuwały się w nich paciorki różańca, bo konwersi do chóru nie chodzili i psalmów nie śpiewali, mieli za to w obowiązku zmówić przed pracą Ojcze nasz i trzy Zdrowaś Mario, a po pracy cały różaniec. Dłonie te, choć nie były złote, potrafiły naprawdę zreperować wszystko, i to używając tylko drutu i kawałka sznurka. Potrafiły podkuć konia, wyjąć cierń z psiej łapy, wiechciem słomy wytrzeć ze śluzu dopiero co urodzone cielątko, cieniuteńko, bez marnotrawstwa obrać ziemniaki, pomóc jagnięciu w nauce chodzenia, ale i obalić sosnę, rozłupać kamień, złapać za kołnierz złodzieja i chwilę później obdarować go kawałkiem sera, a już na sam koniec spotkania: w imię Ojca, Syna, Ducha pobłogosławić nieszczęsnego. I co najważniejsze: dłonie te bez wahania, choć niezdarnie, potrafiły złożyć podpis pod dokumentem, w którym mnich przyrzekał oddać całe życie Bogu.
Ale oczywiście brat Klemens to był przede wszystkim głos. Był taką Bożą tubą rozgłaszającą światu pokój i miłosierdzie. I rzeczywiście słychać go było wszędzie, bo nie brał sobie nigdy do serca obowiązku milczenia i nakazu używania języka migowego. Zalecenia zaś naszego praojca w życiu monastycznym świętobliwego Kasjana, żeby uciekać przed biskupem i kobietą, pewnie nawet nie znał. Nie muszę długo szukać w pamięci przykładów tego trąbienia. Natychmiast pojawia się taki oto zapis stereofoniczny pewnego zdarzenia: przez pastwisko skraca sobie drogę do domu gości biskup z Valence. Z lewa słychać głos biskupa, z prawa – grającą tubę. W tle pobekuje stado owiec, które zdążyło się już rozproszyć, i psy, zamiast leżeć sobie spokojnie w cieniu, muszą w upale wyrabiać nadgodziny. Klemens wcale się tym nie przejmuje i wygrywa na tubie grzeczną odpowiedź biskupowi, bo ten nie tylko stado przestraszył, ale i – podstępnie, testując braciszka-owczarza – pytanie zadał: „Powiedz mi, bracie, jak pasterz pasterzowi, gdzie jest miejsce biskupa w stadzie: na jego czele, z odwagą i determinacją? Może ma pochylać się z troską w jego centrum? A może dyskretnie ma zamykać pochód?”. „Moja ty wielebności – pohukuje Klemens. – Najlepiej to być tam, gdzie was stado potrzebuje”.
Przed turystkami też nie uciekał, bo jak tu uciekać, kiedy pilnuje się stada. A one gustowały w jego dobrze ustawionym głosie i kusiły na potęgę, i droczyły się z nim, udając zakochane. „Taki piękny, mocny mężczyzna i proszę, poświęcił się. Nie szkoda to?”. Tuba w takich momentach lekko się zacinała, bulgotała i buksowała niczym parowóz pod górkę. Klemens wytrzeszczał oczy, a już całkiem go zatykało, kiedy słyszał na koniec: „No przecież zawsze można przejść na islam”. Cóż się dziwić, taka gadka była niczym rozkrojona cytryna podetknięta pod oczy trębaczowi podczas występu. Klemens jednak szybko potrafił się ogarnąć i już słychać było, jak pohukuje z werwą: „Mademoiselle, jeśli Pan Jezus nie ma z człowieka pożytku, to i Mahomet na pewno nie będzie go miał”.
Przywołuję tu przewagi Klemensa, ale przecież nie zawsze zwyciężał. Jego grzeczne, a czasami i czułe basowe granie napotykało niekiedy mur niechęci, podejrzliwości, bo jak to możliwe w świecie pełnym agresji, pretensji, prowokacji i najzwyklejszego chamstwa zachować taką pogodę ducha, prostotę, mądrość i grzeczność na co dzień. Pewnie – myślał niejeden – Klemens jest niebezpiecznym naiwniakiem, może udaje, gra, sili się na uprzejmość, żeby dobrze wypaść w oczach braci i turystów, a po skończonym spektaklu kopie z wściekłością w oponę, żeby rozładować napięcie, i rozstawia po kątach swoje pasterskie psy.
Rankiem 14 grudnia 1981 r. tuba Klemensa rozbrzmiewała na całego w biurze ojca opata. Wplatam do mojej opowieści ten polski wątek z jego życia, bo jest ważny, choć z całkiem innych powodów niż moje polskie sentymenty. Ta prawie nic nieznacząca historia pokazuje, że Klemens był – że się tak wyrażę – wyraziście zaangażowany po stronie dobra, a idylla pasterskiego życia nie osłabiła jego współczucia wobec bitych i prześladowanych. W biurze opata brat Klemens stanowczo i bez zbędnych w tym momencie uprzejmości domagał się… wywieszenia polskich flag nad klasztorną furtą. Tyle mógł, oprócz żarliwej modlitwy za Polskę. Nie jest tajemnicą, że został wyrzucony z biura na zbitą twarz i nazwany Trąbą Jerychońską. Smaczku całej sprawie nadaje fakt, że w tym czasie funkcję opata Aiguebelle piastował najprawdziwszy polski arystokrata – Jan Tyszkiewicz, z tych Tyszkiewiczów. Basowała jeszcze na korytarzu ta nasza kochana aiguebellska tuba i nie mogła się uspokoić. Co prawda tuba to nie szlachetny złoty róg, ale kto wie, czy to nie jej żarliwe pohukiwanie sprawiło, że ostatecznie Polsce nie ostał się jeno sznur.
Zdawało się, że Klemens rośnie i rośnie fizycznie, a wraz z nim rośnie jego piękna grzeczność. Jak każdy olbrzym był też trochę bezradny, a takich właśnie inteligentne konie wyczuwają w mig. Nasz siwy perszeron był bez wątpienia inteligentną bestią, bo nie tylko jak każdy mądry koń kombinował pod górę, ale i doskonale antycypował każdą sytuację, zwłaszcza tę nieprzyjemną. Po grzecznym kazaniu Klemensa o konieczności przyjmowania przez chore konie gorzkich chemicznych traktamentów udawał zgodzonego z wolą Bożą, ba, nawet manifestował heroiczne posłuszeństwo, pozwalając wsadzić sobie do pyska plastikową rurę napełnioną białym proszkiem. Według wskazań weterynarza Klemens miał teraz tylko mocno dmuchnąć w tę końską tubę i odczekać cierpliwie kilka dni, aż lekarstwo zacznie działać. Czytelnik pewnie już się domyśla, jak skończył się ten pojedynek gigantów. Tak, perszeron podpuścił bliziutko Klemensa i w momencie, gdy ten napełniał powietrzem swoje potężne jak kowalskie miechy płuca, dmuchnął pierwszy. Kroniki notują, że oślepiony białym pyłem brat Klemens tylko raz pozdrowił matkę perszerona, nazywając ją vache, czyli krową, czego poźniej bardzo żałował. Nie mógł także pojąć, dlaczego taki mądry koń nie chciał przyjąć lekarstwa. Aż oświeciło go pewnego dnia, bo był bystrym obserwatorem klasztornego życia, że niektóre zakonne stworzenia tak już mają: chcą być chore.
Klemens był jak te olbrzymie białodrzewy u Iwaszkiewicza, tak olbrzymie, że czas już nie mógł ich powiększyć, mógł tylko je obalić. I czas obalił Klemensa. Odszedł w połowie stycznia 2022 r. Modliliśmy się za niego i wspominali. Wszyscy powtarzali jedno – że był bardzo, bardzo grzecznym człowiekiem. I że całe długie życie poświęcił pracy nad grzecznością. Ktoś może się obruszyć – całe pracowite życie poświęcone grzeczności? Dobre sobie. Ale trzeba te mnisze świadectwa dobrze rozumieć. „Prawdziwa wolność jednostki – pisał profesor Miłosz – najczęściej przejawia się jako grzeczność i szacunek dla innych, których źródłem nie jest lęk, lecz świadomość, że jest się ograniczonym i niedoskonałym”. Jeśli tak rozumieć starania Klemensa, to wytyczony sobie cel osiągnął w błyskawicznym tempie. Na koniec przedstawię jeszcze moje skromne życzenie. Niech na Sąd Ostateczny zbudzi mnie tuba Klemensa. Niech olbrzym stanie nade mną i huknie: „Wstawaj, śpiochu!”. A ja wtedy, żeby go zawstydzić i podroczyć się z nim nieco, odpowiem: „Jeszcze minutkę, Klemensie. A poza tym grzeczniej i ciszej proszę, bo chyba Bóg nadchodzi”.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2022.