Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Prymas Wyszyński w Rzymie. Satysfakcja i rozczarowanie

Kard. Stefan Wyszyński. Fot. Instytut Prymasowski

Na przełomie 1956 i 1957 roku kard. Wyszyński nie miał wątpliwości, że w imię większego dobra trzeba wesprzeć Gomułkę, bo to on broni Polskę przed krwawym, węgierskim scenariuszem. Pragmatyzm prymasa nie zawsze był oceniany pozytywnie, także w samym Watykanie.

Rok 1956 w historii Polski, Europy i świata przypominał scenariusz filmu Alfreda Hitchcocka: najpierw trzęsienie ziemi, a później napięcie powinno narastać. Słynny tajny referat Chruszczowa wygłoszony na XX zjeździe KPZR, w którym następca Stalina potępił wiele przejawów jego polityki, to był ogromny wstrząs, obalenie kultu „wodza światowego proletariatu” podważyło fundamenty reżimu.

W Polsce konsekwencją tych wydarzeń był bunt robotników Poznania, w pamiętnym czerwcu, a później przełom października 1956 r., gdy odmienił się kształt systemu komunistycznego, tracącego swe najbardziej represyjne, totalitarne cechy.

Rozsądek prymasa potrzebny od zaraz

Jednym z najważniejszych symptomów tej przemiany było uwolnienie prymasa Polski, kard. Stefana Wyszyńskiego, przebywającego od trzech lat w odosobnieniu, najpierw w Rywałdzie, później w Stoczku Warmińskim i Próchniku Śląskim, wreszcie w ciepłym i przyjaznym domu ss. Nazaretanek w Komańczy. 26 października 1956 r. przybyli tam wysłannicy nowego I Sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki i poprosili kardynała o powrót do Warszawy.

Sytuacja kraju była wtedy wielce niejasna. Co prawda sowieccy przywódcy warunkowo zaakceptowali rządy Gomułki, ale nad Polską nadal ciążyło zagrożenie interwencją, wciąż nie było pewne, czy nie spotka nas los Węgier. Kluczowa stała się odpowiedź na pytanie, jak zareaguje społeczeństwo polskie: czy udzieli nowemu kierownictwu PZPR kredytu zaufania, czy wygasną radykalne nastroje, czy skończy się wiecowanie i demonstrowanie.

Wyszyński wiedział, że w obliczu starcia z komunistycznym systemem jedność Kościoła w Polsce jest wartością naczelną, a to oznacza przewagę imperatywu wybaczenia nad imperatywem sprawiedliwości

Paweł Stachowiak

Udostępnij tekst

Gomułka, mimo entuzjazmu społeczeństwa, którym został obdarzony, wciąż lękał się, że Polacy – uwiedzeni październikowym poczuciem wolności – posuną się zbyt daleko i sprowokują reakcję ZSRR. Potrzebował prymasa, jego rozsądku, odpowiedzialności, jego zmysłu męża stanu, umiejętności rozeznania, kiedy można pozwolić na kompromis, a kiedy należy powiedzieć „non possumus”.

Kard. Wyszyński nie miał wątpliwości, że w tamtej rzeczywistości, przełomu 1956 i 1957 r., kompromis jest jedynym wyjściem, że w imię większego dobra trzeba wesprzeć Gomułkę, bo to on broni Polskę przed krwawym, węgierskim scenariuszem.

W cenie bezkompromisowość, a nie pragmatyzm

Ten prymasowski pragmatyzm nie zawsze był oceniany pozytywnie. Już w 1950 r., gdy zdecydował się podpisać bezprecedensowe porozumienie Kościoła z komunistycznym państwem, idąc na szereg kontrowersyjnych kompromisów, był krytykowany przez ważnych hierarchów Kościoła.

Ustępstw nie rozumiał kard. Adam Stefan Sapieha, metropolita krakowski, największy bodaj wtedy autorytet Kościoła w Polsce. Niechętnie przyjęli porozumienie wysokiej rangi hierarchowie watykańscy, przede wszystkim prosekretarz stanu Domenico Tardini, mający wielki wpływ na opinię papieża Piusa XII.

Dla Stolicy Apostolskiej wzorcową i godną pochwały była niezłomna postawa prymasa Węgier Jozsefa Mindszenty`ego, który już w 1948 r. został uwięziony i skazany. Jego bezkompromisowość zdawała się watykańskim kurialistom wartością większą, aniżeli pragmatyzm prymasa Polski. Dziś nie mamy wątpliwości komu historia przyznała rację.

Pochwały i dywanik

W 1957 r., gdy skończyły się paroksyzmy kryzysu, gdy sytuacja w Polsce uległa pewnej stabilizacji, prymas Wyszyński postanowił wyruszyć do Rzymu. Nie był tam od 1951 r., czekał nań kapelusz kardynalski przyznany mu już w 1952 r.

Jednak nie tylko honory miały być jego udziałem. Musiał wyjaśnić wątpliwości dotyczące porozumienia z 1950 r. i poparcia, którego udzielił Gomułce w 1956 r. Stał przed wyzwaniem utrzymania jedności Kościoła w Polsce, mimo pęknięć, które się w nim pojawiły na przestrzeni poprzednich lat.

Chodziło przede wszystkim o działalność środowiska tzw. księży patriotów, wbrew stanowisku prymasa kolaborujących z komunistycznymi władzami. Wątpliwości na Watykanie budziła również postawa niektórych polskich biskupów, którzy po aresztowaniu prymasa w 1953 r. zdecydowali się na bardzo daleko idący kompromis z komunistycznym reżimem. Złożyli ślubowanie wierności władzom PRL i de facto odcięli się od uwięzionego kard. Wyszyńskiego.

Symbolem takiej postawy był biskup łódzki Michał Klepacz, który w wyniku nacisku władz objął stanowisko przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. Lata 1953-1956 to jedyny w PRL okres, gdy Kościół został częściowo podporządkowany reżimowi. Stało się tak dlatego, bo biskupi utracili swego rodzaju busolę, którą był prymas Wyszyński, ale również w wyniku przejęcia przez władze procedur mianowania na stanowiska kościelne, które obejmowało wówczas wielu skompromitowanych „księży patriotów”. 

Rozliczenie czy miłosierdzie?

Prymas, wracając do Warszawy pod koniec października 1956 r., stanął przed wyzwaniem, jak potraktować tych, którzy nie wzięli go w obronę i zaangażowali się we współpracę z komunistycznym reżimem. Pójść drogą sprawiedliwych rozliczeń, czy raczej okazać wyrozumiałość i miłosierdzie?

Wyszyński miał w sobie poczucie goryczy. „Bronił mnie tylko Niemiec i pies”, mówił wspominając postawę administratora apostolskiego Warmii i Mazur ks. prałata Wojciecha Zinka, który jako jedyny z polskich hierarchów nie zgodził się na odczytanie w kościołach swojej diecezji odcinającego się od prymasa oświadczenia episkopatu, no i Bacy – psa prymasa, który ugryzł jednego z ubeków, dokonujących najścia na jego siedzibę. To osobiste poczucie krzywdy nie wpłynęło jednak na postawę kardynała ujawnioną podczas podróży do Rzymu, w maju i czerwcu 1957 r.

Wyszyński wiedział, że w obliczu starcia z komunistycznym systemem jedność Kościoła w Polsce jest wartością naczelną, a to oznacza przewagę imperatywu wybaczenia nad imperatywem sprawiedliwości. Zabrał ze sobą do Rzymu dwóch biskupów, reprezentujących dwie drogi, którymi podążali w poprzednich latach polscy hierarchowie. Bp. Michała Klepacza, symbolizującego ustępstwa wobec władzy, i bp. Antoniego Baraniaka, męczennika, torturowanego przez komunistyczny aparat represji. 

Daleko od entuzjazmu

Prymas wyruszył ad limina Apostolorum 6 maja 1957 r. Podróżował pociągiem, przez Wiedeń, Wenecję, Bolonię. Wszędzie witały go tłumy, był przecież symbolem skutecznego oporu wobec komunistycznej przemocy. Podróż zaiste triumfalna.

To, co zastał w Rzymie, było jednak dalekie od entuzjazmu tłumów. Watykańscy kurialiści nadal mieli wiele wątpliwości co do słuszności zamysłów i działań kard. Wyszyńskiego. Pozostał we Włoszech ponad miesiąc, wrócił do Warszawy dopiero 19 czerwca. Jego relacja, zapisana w dzienniku „Pro memoria”, ukazuje żywy, plastyczny, niepozbawiony krytycyzmu obraz tamtej podróży.

Lata 1953-1956 to jedyny w PRL okres, gdy Kościół został częściowo podporządkowany reżimowi

Paweł Stachowiak

Udostępnij tekst

Nic nie było ważniejsze dla prymasa niż osobiste relacje z papieżem Piusem XII, który przyjął go już 14 maja. „Zastałem Ojca św. przy stole. Bardzo zmieniony od czasu, gdy go widziałem w 1951 r. Twarz wybladła, oczy straciły swoje dawne światło, trzyma się prosto, ale zda się słabnie. Bodaj, że trochę już niedosłyszy”, notował kardynał. Rozmowa była krótka, raczej konwencjonalna, papież zapewnił Wyszyńskiego o swoim zaufaniu, nie brakło łez. „Rozmowa jednak była trudna, mimo całej dobroci Ojca św.”, podsumował prymas.

Faktycznie, różnice poglądów ujawniały się bowiem nie w rozmowach z papieżem, ale w spotkaniach z przedstawicielami sekretariatu stanu, Domenico Tardinim i Antonio Samorem. Szczególnie ten pierwszy był przez prymasa postrzegany krytycznie. Zdawał się nie rozumieć skomplikowanych uwarunkowań, w których musieli poruszać się biskupi polscy, oceniał rzeczywistość w uproszczonych kategoriach absolutnego zła i absolutnego dobra, nie potrafił też dostrzec wartości rozwiązań kompromisowych, takich jak polskie porozumienie Kościoła i państwa z 1950 r.

Prymas wielokrotnie rozmawiał z Tardinim, zawsze wychodząc z tych rozmów zmęczony i zniechęcony. Przed samym powrotem do kraju nie wahał się zanotować: „Tardini ma w Polsce opinię nieprzyjaciela Polski: podzielają tę opinię wszyscy – biskupi, księża, katolicy i komuniści”. Co prawda papież podkreślał swój podziw dla Polski i zaufanie dla Wyszyńskiego, jednak aparat kurii rzymskiej nie zawsze taką ocenę podzielał.

„Odczułem wielką samotność”

Prymas przybył do Rzymu po doświadczeniach prześladowań, po trzyletnim uwięzieniu, przybył jako reprezentant Kościoła silnego przywiązaniem wiernych, autorytetem wśród ludu, ale przecież pozostającym w opozycji wobec władzy. Znalazł się w rzeczywistości Kościoła triumfującego, wolnego w objawianiu swej wielkości, w świecie pontyfikalnych uroczystości, pełnych przepychu i ceremonialnej pompatyczności.

Gdy odbierał kardynalski kapelusz, ubrany w ceremonialną szatę cappa magna, z kilkumetrowym trenem, zanotował: „Odczułem wielką samotność. O wiele stosowniejsze byłyby dla mnie nadbużańskie łąki, niż to miejsce”.

Blichtr watykański, świat przybranych w ordery i fraki papieskich gentiluomini, wachlarze ze strusich piór towarzyszące papieskiej lektyce sedia gestatoria, były dla niego trudnym do zaakceptowania kontrastem wobec rzeczywistości, z której przybywał. Pewnego dnia odwiedził go przykładowo hrabia Emeryk Czapski, kawaler maltański, przybrany we wszelkie insygnia swej godności. „Ofiaruje mi godność rycerza. Dziękuję, proszę by zgłosił się za rok. Zajął mi dużo bardzo cennego czasu”, zanotował prymas.

Odwiedzali go rozmaici ludzie, proponujący różne pomysły. Słuchał cierpliwie, ale nie bezkrytycznie: „Odwiedziłem p. Raue. Ma fantastyczny plan niesienia pomocy ekonomicznej kobietom rodzącym. I to wszystkim! Fakt, że kobieta rodzi, dawałby jej prawo do pobierania pewnej kwoty. […] Plan niesprawiedliwy. Są takie, które wydadzą pieniądze na szmatki, a nie na dzieci. Lepiej pomyśleć o kobiecie licznej rodziny”.

Chyba dostrzegał, mówiąc za Janem XXIII, „kurz, który zgromadził się na tronie piotrowym od czasów Konstantyna”. „Wszystko staruszkowie, którym należy się zasłużony odpoczynek. Całe to nieliczne grono modli się bardzo wygodnie, sfatygowane przez życie”, tak postrzegał grono swych czcigodnych braci kardynałów. Chyba był wewnętrznie gotów na daleko idącą reformę doczesnego kształtu Kościoła, widział, jak bardzo pozostał on w tyle za wrażliwością współczesnego świata.

Mieszane uczucia

Mimo ostrożności watykańskiej biurokracji, prymas podróżował po Italii w glorii bohatera oporu wobec komunistycznej przemocy. Kontrapunktem do kunktatorstwa i krótkowzroczności urzędników z sekretariatu stanu był entuzjazm tłumów, który towarzyszył kard. Wyszyńskiemu, nawet w najbardziej odległych zakątkach włoskiego południa. Odwiedził Sycylię, Kalabrię, Kampanię, prowincjonalne miasteczka i wioski. Wszędzie wiedziano, kim jest „Wicinski”, witano go jak bohatera, mógł czerpać siłę ze wsparcia ludzi świata pozornie tak odległego.

Wyjeżdżał z mieszanymi uczuciami. Entuzjazm tłumów, deklarowane zaufanie papieża, ale zarazem tępy i biurokratyczny opór kurialnej biurokracji, która patrząc na rzeczywistość poprzez kanony procedur nie potrafiła dostrzec, że rzeczywistość Kościoła w Polsce jest inna, niż im znana. Parokrotnie kwitował swoje rozmowy z Tardinim i innymi reprezentantami sekretariatu stanu słowami: „Bardzo mnie to znużyło”.

Wesprzyj Więź

Tak jakby watykańscy urzędnicy, skupieni wokół odwiecznych norm, nie dostrzegali potrzeb nowych czasów. „Ci ludzie widzą stałość Kościoła, nie widzą zmienności warunków, w jakich Kościół niesie ludzkości Ewangelię. Szerszy oddech, nieco rozpięty gorset kodeksu byłby dla Matki naszej Kościoła św. zbawczym ożywieniem”, pisał, wracając do kraju.

Zrozumiał, że odpowiedzialność za los polskiego katolicyzmu należy do samych Polaków.

O kard. Stefanie Wyszyńskim w latach 50. rozmawiają w jesiennym numerze kwartalnika „Więź” Michał Białkowski, Andrzej Friszke, Paweł Skibiński, Zbigniew Nosowski

Podziel się

2
1
Wiadomość

Dziś kurz z Watykanu przeniósł się do pałaców biskupich w Polsce.

A do tego mamy na Więzi I w innych mediach katolickich w Polsce dwóch kardynałów Wyszyńskich: Niezłomnego Bohatera i pragmatycznego polityka (w najlepszym, arystotelejskim tego słowa znaczeniu).
Który jest prawdziwszy? A może pragmatyzm to też bohaterstwo, ale skierowane przeciw swoim, żądajaym wtedy (a po części i dziś) w Warszawie drugiego Budapesztu i ponownego zburzenia świeżo zbudowanych domów?
Dzięki za nieprzedszkolny artykuł o tej postaci. Rzadka dziś rzecz.

Kurz z „ówczesnego Watykanu” przemieszczał się na północny wschód pół wieku, by na naszych oczach pokryć grubą warstwą niejeden pałac biskupi. Prognozując optymistycznie, kurz dzisiejszy dotrze do Polski za półtora pokolenia. Być może za późno.
Po wypowiedziach niektórych hierarchów sądząc, nawet gdy dziś oddychają watykańskim powietrzem, ich płuca wypełnia swojska mieszanka gazów z odorem niewietrzonych komnat.
Dobrze, że oprócz potoków okołobeatyfikacyjnej papki ukazują się teksty takie jak ten.

Mizogin, uprzedzony do kobiet jak większość kleru. „Fakt, że kobieta rodzi, dawałby jej prawo do pobierania pewnej kwoty. […] Plan niesprawiedliwy. Są takie, które wydadzą pieniądze na szmatki, a nie na dzieci. Lepiej pomyśleć o kobiecie licznej rodziny”. Tymczasem badania organizacji międzynarodowych wskazują, że środki finansowe lepiej dawać matkom, bo wydadzą je na dzieci, aniżeli ojcom, którzy wydają je na swoje potrzeby. Dlatego obecnie pomoc rozwojowa jest kierowana w coraz większym stopniu do kobiet. Jako kobieta jestem cały czas deprecjonowana przez kler, który wyznacza mi miejsce i rolę bez pytania o zgodę i ambicje.