Do zniszczenia naszej cywilizacji, a może wręcz do wyniszczenia homo sapiens, zbędne jest zarówno globalne ocieplenie, jak i, tym bardziej, broń jądrowa. Skłonny jestem bronić poglądu, że ludzkość wykończy skutecznie całkiem co innego: ignorancja.
Należę do pokolenia, którego dzieciństwo i młodość upłynęły w cieniu opowieści o atomowej zagładzie ludzkości. Wizje jądrowej apokalipsy nie budziły nas wprawdzie w środku nocy, ale w zbiorowej wyobraźni niewątpliwie krążyły. Nie były to, trzeba dodać, czcze fantazje: pięć miesięcy po moim urodzeniu wybuchł kryzys kubański, podczas którego jakoby niewiele brakowało, a USA i ZSRR wydałyby rozkazy odpalenia pocisków nuklearnych (choć współcześnie uważa się, że był to obustronny blef Kennedy’ego i Chruszczowa). Dwadzieścia jeden lat później niebezpieczeństwo globalnego konfliktu nuklearnego było jeszcze bliżej: komputer radziecki podał błędną informację o starcie z terytorium Ameryki pięciu rakiet międzykontynentalnych kierujących się w stronę Rosji i gdyby dyżurujący akurat oficer zaalarmował dowództwo (jak zgodnie z procedurami powinien był zrobić), ZSRR prawdopodobnie wykonałby przeciwuderzenie.
Scenariusze tego rodzaju podsuwała też kultura, by wspomnieć jedynie o dwóch słynnych filmach. Ostatni brzeg z 1959 r., w reżyserii Stanleya Kramera, według książki Nevila Shute’a, opowiadał o ludziach, którzy w Australii czekają na nadejście chmury radioaktywnego pyłu, niosącej definitywną zagładę ludzkości. Sekwencja pozbawionego już życia, opustoszałego San Francisco, do którego na rekonesans wybrała się załoga amerykańskiego okrętu podwodnego, przedstawiała istotę tego, czegośmy się obawiali. Według legendy wspomnienie tego właśnie filmu miało wyhamować wojenne zapędy Kennedy’ego i Chruszczowa. Do politycznego znaczenia premiery Ostatniego brzegu próbowali nawiązać producenci telewizyjnego filmu Nazajutrz (1983), chyba nieprzypadkowo pokazując go w stacji ABC kilka dni po zakończeniu ćwiczeń NATO pod kryptonimem Able Archer 83, pozorujących wojnę jądrową. Nota bene polska telewizja zaprezentowała Nazajutrz już w styczniu roku następnego, choć z fabuły wynikało w miarę jasno, że konflikt został sprowokowany przez stronę radziecką.
Do tego należy dołożyć jeszcze lekcje przysposobienia obronnego, na których informowano uczniów, że w razie wybuchu jądrowego należy położyć się na ziemi i przykryć gazetą (uczniowie dopowiadali po cichu: „…oraz poczołgać się na najbliższy cmentarz”). Aforyzm, przypisywany Einsteinowi, że nie wiadomo, jaka broń zostanie użyta w czasie III wojny światowej – a do wyboru poza bronią A (atomową) były jeszcze B (biologiczna) i C (chemiczna) – natomiast IV wojna będzie z całą pewnością wojną na maczugi, wydawał nam się przesadnie optymistyczny. Byliśmy przekonani, że czwartej wojny nie będzie komu prowadzić. I choć, rzecz jasna, młodość skłaniała nas ostatecznie do optymizmu, jako alternatywę dla mniej lub bardziej udanego życia w pokoju (które, jak wiadomo, nastąpiło) widzieliśmy Ziemię w postaci postnuklearnej pustyni.
Żadne inne katastroficzne wizje końca ludzkości nie mogły trafić nam do przekonania, choć SF dostarczała ich co niemiara: od ataku krwiożerczych kosmitów, przez zahamowanie ruchu obrotowego Ziemi, po uderzenie potężnej asteroidy. Wydaje mi się, że dopiero w ostatnich latach XX wieku pojawiło się widmo zagłady klimatycznej – i to właśnie ona, zresztą znów niebezpodstawnie, niepokoi dzisiejszą młodzież.
Co do mnie, to nie lekceważąc bynajmniej zagadnień ekologicznych, doszedłem jakiś czas temu do przekonania, że do zniszczenia naszej cywilizacji, a może wręcz do wyniszczenia homo sapiens, zbędne jest zarówno globalne ocieplenie, jak i, tym bardziej, broń jądrowa. Skłonny jestem bronić poglądu, że ludzkość wykończy skutecznie całkiem co innego: ignorancja.
Używam tego słowa, bo brzmi ono bardziej elegancko niż jego brutalny synonim: głupota. Chodzi jednak o to samo. Staliśmy się świadkami jej prawdziwej eksplozji. I jak przy wybuchu jądrowym, można zaobserwować skutki wybuchu ignorancji we współśrodkowych sferach. Epicentrum: stosunek do nauki. Pierwsza sfera zniszczeń (totalnych): stosunek do religii. Druga sfera zniszczeń (głębokich): stosunek do polityki. Pewnie można by wskazać jeszcze sferę trzecią i czwartą…
Epicentrum
Ludzie stracili nagle zdolność rozumienia nauki. Przy czym nie chodzi oczywiście o to, żebym pięknoduchowsko domagał się od innych (i od siebie) np. znajomości mechaniki kwantowej. Rzecz polega na czym innym. Wypada wiedzieć, że nauka stanowi uporządkowany zbiór udowodnionych teorii, zbudowanych na fundamencie tzw. nauk podstawowych. Ostatnie zaś piętro stanowi sfera hipotez, które czekają na empiryczne potwierdzenie. Te hipotezy nie są skonstruowane dowolnie, ale wypływają z tego, co je poprzedziło: stanowią uzupełnienie odsłoniętych wcześniej luk. W nauce pracuje się zbiorowo, zarówno w tym znaczeniu, że przy projektach zatrudnionych bywa kilkadziesiąt, a czasem kilkaset osób na całym świecie, jak i w tym, że naukowcy wzajemnie kontrolują uzyskiwane wyniki. Nie stanowią też kasty, która z powodów pozamerytorycznych nie dopuszcza do głosu samotnych geniuszy – to może się zdarzyć na poziomie lokalnym, ale nie w skali globalnej. Nie jest również tak, że rozsławione w swoim czasie przez Kuhna „rewolucje naukowe” doprowadzają do zakwestionowania całej dotychczasowej wiedzy: poprzednio sprawdzone fakty zyskują nowe oświetlenie, ale nie przestają być faktami. Udowodnione wcześniej teorie ulegają modyfikacjom, ale nie zostają obalone. Einstein nie unieważnił praw Newtona, tylko wskazał na ograniczenie ich stosowalności. Tak pojęta nauka owocuje najrozmaitszymi technologiami, których beneficjentami jesteśmy wszyscy.
Tymczasem rozpowszechniło się przekonanie, że nauka to obszar chaotycznych twierdzeń, słabo ze sobą powiązanych, w którym rozmaite grupy lobbystyczne zwalczają samodzielnych odkrywców. Technika, z którą na co dzień ma do czynienia zwykły człowiek, powstała zaś w ogóle osobno. Wierzący w płaską Ziemię korzystają więc z GPS-u, nieświadomi, że jedno z drugim musiałoby się wykluczać. Bojący się szczepionek najwyraźniej nie rozumieją, z jakiego powodu nie nabawili się w dzieciństwie choroby Heinego-Medina. Przekonani o realności chemtrails nie tylko nie pamiętają lekcji fizyki o zjawisku kondensacji, ale w dodatku wzruszają ramionami na matematyczne wyliczenie, ile potrzeba byłoby samolotów, żeby naprawdę skutecznie coś rozpylić, choć prawdopodobnie używają matematyki na prostym poziomie, licząc domowy budżet. I tak dalej.
Sfera zniszczeń totalnych
Nauka zajmuje się tym, co powtarzalne, intersubiektywne i policzalne – takie są najzupełniej podstawowe warunki eksperymentu, tej metody na ostateczną weryfikację hipotezy. Tak pojęte fakty nie są jednak wszystkim, czego doświadcza człowiek. Życie pełne jest zdarzeń, które nie spełniają przynajmniej drugiego i trzeciego z wymienionych warunków, a bywa, że nie spełniają także pierwszego. Próbujemy się z nimi zmierzyć, mimo wszystko je nazwać. Chcemy znaleźć, choćby tylko dla siebie, ich sens. Potrzeba do tego innego języka niż ten, którym posługuje się nauka. Jego matecznikiem są religie, w najpopularniejszej w Polsce wersji – religia chrześcijańska.
Tymczasem fala uderzeniowa ignorancji, wychodząc z opisanego wyżej epicentrum, zamieniła religię w magię, która rzekomo pozwala hurtowo wskrzeszać zmarłych, bezwiednie, a skutecznie otwierać się na wpływy szatańskie dzięki słuchaniu tych, a nie innych piosenek, choroby zaś zwalczać modlitwami, jakby to były zaklęcia. Taka religia, jeśli nie zmienia się w prostackie szamaństwo, staje się aintelektualnym fideizmem, który nie zna własnej tradycji albo zna ją w wersji zideologizowanej, zamrożonej przed stu pięćdziesięciu lub więcej laty. W tym ujęciu prywatne, najbardziej cudaczne objawienia okazują się równie ważne lub ważniejsze od słów Pisma Świętego. Argument, że „zawsze tak było” może równie dobrze zabraniać przyjmowania Komunii na rękę, jak i zalecać jako skuteczną obronę przed piorunami stawianie w oknach gromnic. Furda paradoksy Ewangelii, furda dwudziestowieczni filozofowie religijni, a zwłaszcza furda aggiornamento, bo cały świat pogrążył się od oświecenia w otchłaniach zła, a rękojmię zbawienia daje ludowa wiara bez pytań, w braku zaś realnego ludu – wiara stadionowa (jak pisał ks. Halík, Duch Święty został zastąpiony przez ducha stadionowego).
Sfera zniszczeń głębokich
Idźmy jednak dalej, na obszar polityki, która – jak głosiła kiedyś definicja – jest troską o rzeczy wspólne, a stała się rodzajem gry reklamowej, w której rozmaite grupy polityków obiecują klientom to lub tamto, bez realnych zobowiązań, z zuchwałym lekceważeniem skutków podejmowanych decyzji. W efekcie teraz, gdy to piszę, stoimy przed najgłębszym kryzysem w dziejach Polski po roku 1989: grozi nam praktyczny, o ile nie również formalny, polexit (choć obrazowe wydaje mi się inne słowo: „wypierpol”). Czy ktoś się zastanawia, co z tej katastrofy, w którą wpędziły nas nieodpowiedzialne rządy populistów, musi wyniknąć? Owszem, część z nas, wciąż nie dość liczna. W skali masowej nie przestaje działać nierozumna miłość do gadających jedno, a robiących całkiem co innego, do niekompetentnych cyników.
Jak zastrzegłem, nie są to wszystkie skutki bomby „I” (bomby ignorancji). Może być ona naprawdę śmiercionośna: ze zgrozą obserwuję bliźnich, którzy się nie szczepią, a obowiązek noszenia maseczek uważają za gwałt na swojej wolności (szkoda, że w innych sferach jakoś nie dostrzegają gwałtów realnych). Religia zmieniona w szamanizm lub fideizm podnieca ludzi do wojny (choćby zimnej, a przecież nie tylko). Polityka, w której można demokratycznie wygrać, pozostając bęcwałem (tu akurat myślę o Trumpie) lub kłamliwym cynikiem, i w której chodzi wyłącznie o dobro moje i „moich”, również w stronę coraz gorętszego konfliktu nas spycha.
Kto zawinił? Czy jest na to wszystko jakaś rada? Sądzę, że na obydwa te pytania odpowiedź brzmi tak samo: EDUKACJA (niesprowadzona bynajmniej tylko do szkoły). O niej chyba następnym razem, jeśli do tego czasu nie wyginiemy – ale „There is still time, brother”, jak na zakończenie głosił film Ostatni brzeg.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2021.