Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Swoimi drogami. Postkatolicy o Bogu i duchowości

Fot. Mazur/cbcew.org.uk

Moi rozmówcy odeszli z Kościoła, nie znajdując w nim przestrzeni adekwatnej do swoich wewnętrznych potrzeb. Czego pod względem duchowym w Kościele im zabrakło? Czemu zaczęli szukać gdzie indziej i czy ostatecznie znaleźli? Czym jest dziś dla nich duchowość? Kim jest Jezus?

„A teraz odpowiedz: jest Bóg czy Go nie ma? Tylko poważnie. A nieśmiertelność, powiedzmy, malutka, no, najmniejsza? Żadnej? A może jest jakaś ociupinka? Przecież chyba nie nicość!”1. Fascynowała mnie zawsze ta rozmowa przy koniaczku prowadzona z synami przez starego Karamazowa. O koniaczek mniejsza! Okoliczności w ogóle wolałabym inne, niż je swoim bohaterom urządził Dostojewski. Rzecz tyczy się tego: o czym ostatecznie bardziej warto rozmawiać?

Zza zasłony small talków zawsze chętnie wyskoczyłabym z jakimś pytaniem zasadniczym, ale rzeczywistość pozapowieściowa jakoś gorzej znosi takie pomysły, nieznajomi ludzie zaś znieśliby je według wszelkich przewidywań już zupełnie fatalnie. Chyba że… Chyba że pisze się akurat tekst na temat osób, które odpłynęły z Kościoła, nie znajdując w nim przestrzeni adekwatnej do swoich wewnętrznych potrzeb. Tym mogąc uzasadnić swoją ciekawość, z sześciorgiem znajomych mi i nieznajomych, publicznie znanych i nieznanych umówiłam się na rozmowy o tym, czego pod względem duchowym w Kościele im zabrakło, czemu zaczęli szukać gdzie indziej i czy ostatecznie znaleźli.

Oburzająca ofiara

„Nikt mnie w Kościele nie skrzywdził, nie wykorzystał. Nie mam doświadczenia traumy. Lubiłem chodzić na katechezę i lubiłem księży, z którymi miałem kontakt. Niech Pani to przemyśli, czy nadaję się na rozmówcę” – uprzedził mnie w mailu Sławomir Lippki, religioznawca. Tak, jak najbardziej. Tym razem nie chciałam rozmawiać o pedofilii, kryciu sprawców, mariażu z polityką, parciu na władzę i kasę, niskim statusie świeckich, a zwłaszcza kobiet… O wszystkich dziurach w strukturze instytucji i plamach na niej. Zależało mi na tym, by dotknąć całkiem innych miejsc w Kościele i człowieku. Tych, które powinny stanowić samo serce chrześcijaństwa.

– To było ponad 35 lat temu. Jako nastolatek miałem wewnętrzną potrzebę wiary, chodzenia do kościoła. Ale w wieku około 16 lat zacząłem mieć świadomość, że ta opowieść do mnie nie dociera. Zwłaszcza opowieść o ofierze. Nie chciałbym urazić osób wierzących… – zastrzega Lippki. Zapewniony, że to dla mnie oczywiste, kontynuuje: – Czułem alergię na wyrażenie „Jezus cię kocha”. Sam pomysł, że ktoś za mnie umarł, żeby przebłagać samego siebie, a to wynika z teologii katolickiej, jest etycznie oburzający. I to jeszcze przebłagać za grzech, na który sam nie mam wpływu, grzech, z którym się urodziłem.

Wyraźne zanegowanie teologii ofiary, centralnej dla chrześcijaństwa, pojawia się bez żadnych sugestii z mojej strony także w dwóch innych rozmowach.

– W chrześcijaństwie aspekt zabójstwa jego założyciela w młodym wieku jest bardzo ważny i ma szkodliwe skutki – mówi Michał Cichy, prozaik i nauczyciel medytacji. – Według mojego przekonania ofiara z życia jest zawsze daremna. Sprawia tylko, że ludzie naokoło stają się chętniejsi do zabijania. Męczeństwo to cierń, który tkwi w samym sercu chrześcijaństwa. Straszne dziedzictwo, którego efektem jest szukanie śmierci.

Od kilkunastu lat Cichy swoją duchowość kształtuje, czytając dawnych mistrzów buddyzmu chan i taoizmu. Pamięta jednak swoją trwającą dwa i pół roku fascynację katolicyzmem w okresie licealnym, który przypadł na czas stanu wojennego i początki pontyfikatu Jana Pawła II. Regularnie chodził na msze, spotykał się na rozmowy z ks. Jerzym Chowańczakiem, myślał nawet o kapłaństwie. Biegło to równolegle z jego zaangażowaniem w harcerstwo i skończyło się razem ze zmianą towarzystwa. Dziś ocenia, że nie była to jeszcze w jego życiu duchowość, ale religia pojmowana wychowawczo: – Na pierwszy plan wybijała się etyka, intensywne pragnienie stania się kimś lepszym, co zamknęło mi drogę do stania się sobą.

Dziś tą drogą jest dla niego medytacja. Jak mówi, dzięki niej przekraczamy, transcendujemy siebie, pozostając sobą. To z jej pomocą chce realizować swój program duchowy wyznaczany przez starożytną maksymę Gnothi seauton (poznaj samego siebie). Nie wątpię, że o buddyzmie mógłby mówić godzinami. Proszę jednak tylko o najprostsze, przystępne dla laika zestawienie, wskazanie, co takiego zachwyciło go w buddyzmie, czego w chrześcijaństwie nie widzi. – Nabycie umiejętności bycia szczęśliwym człowiekiem – odpowiada. – Słowo „umiejętność” jest kluczowe w tym zdaniu. Ono określa coś, co robię sam ze sobą. Nie jest tak, że odprawiam pewne obrzędy po to, by Bóg zesłał na mnie błogosławieństwo czy łaskę. Osiągnięcie tego stanu jest w zasięgu mojej medytacji. Jestem jak rzemieślnik, który tworzy coś pięknego, tylko tym czymś pięknym jestem ja sam i mój świat.

Jako istotną różnicę wskazuje też postrzeganie świata w optyce dopełniających się sił, a nie przeciwieństw, takich jak dobro i zło. Idzie za tym brak koncepcji grzechu, sądu, podziału na zbawionych i potępionych, a także imperatywu walki i zmieniania świata na lepsze. „Kiedy ludzie uznają coś za dobre, stwarzamy zło. Kiedy uznają coś za piękne, stwarzamy brzydotę” – cytuje Tao Te Ching Lao Tsy we własnym przekładzie. – To oducza dualistycznego myślenia – puentuje.

Dwa bieguny

Dychotomie rażą także Huberta, który pracuje jako psychoterapeuta: – Ciało i dusza, czyste i nieczyste, dobro i zło… Jest coś fałszywego w tych biegunowych podziałach. To szkodzi człowiekowi tak samo jak uznawanie, że jest wyjątkowy, bo swoim umysłem wyrasta ponad zwierzęta. Akceptacja siebie jako harmonijnej części wszechświata jest zdrowsza.

Niebezpieczną biegunowość widzi m.in. w sferze seksualności, w staraniach Kościoła o wycięcie tego, co dzikie, nieokiełznane, mroczne, emocjonalne i nieuporządkowane, a co w kulturze określane bywa jako żywioł dionizyjski. – On wraz z elementem apollińskim powinien stanowić w człowieku całość – tłumaczy. – Chodzi przecież o jedną osobę, która przeżywa różne momenty, nie może cały czas stosować się do zasady umiarkowania, potrzebuje także uprawiać swobodny seks i radośnie się objadać. Doświadczenie psychoterapeutyczne pokazuje, że ludzie wchodzą w uzależnienia i perwersje właśnie wtedy, gdy stawiają sobie zbyt mocne granice.

Sam czuje, że w czasach, gdy jako nastolatek i student angażował się we wspólnotę oazową, został w tej sferze poprzycinany: – Odebrano mi młodość jako okres odkrywania siebie, sprawdzania granic. Kościół dbał o to, żebym nie grzeszył, a ten tzw. grzech daje możliwość, żeby się rozwijać. Nikomu bym tym nie robił krzywdy.

Umówiliśmy się na rozmowę o drogach duchowości, ale ciało okazało się w niej wyjątkowo mocno obecne. Pojęcia „duchowość” Hubert nie używa. Nie wie, co by ono miało oznaczać. Umysł? Ale ostatnio przestaje odróżniać umysł od ciała – przez lata interesował się pracą z ciałem i jogą. To, jak się odżywiamy i jak się ruszamy, oddziałuje na naszą psychikę. Ktoś pewnie powiedziałby więc także, że na duchowość. A może duchowością można by nazwać poczucie bycia częścią większej całości, kosmosu? Może są nią też te chwile przebłysków, które Hubert miewa w kontakcie ze sztuką?

Opowieści scalające

To właśnie Hubert jest trzecią osobą, która w rozmowie wspomniała o teologii ofiary. Paradoksalnie do jego odejścia z Kościoła walnie przyczynił się Kurs Paweł, wyjazdowe rekolekcje mające za cel przekazanie wiedzy potrzebnej ewangelizatorom i ćwiczenie metod mówienia innym ludziom o Chrystusie. Ponad tydzień całkowitej koncentracji na najważniejszych prawdach chrześcijaństwa, samej jego esencji, kerygmacie, wykładanym tak: Bóg stworzył cię z miłości i ma dla twojego życia wspaniały plan; jesteś grzeszny i oddzielony od Boga, dlatego nie znasz i nie rozpoznajesz Bożej miłości; Jezus umarł na krzyżu, aby cię zbawić, sam poniósł karę za nasze winy, otworzył nam z powrotem drogę do Domu Ojca. – Wtedy mnie oświeciło, że to sedno chrześcijaństwa jest absurdalne – wspomina Hubert. – Ono nie zgadza się z moim doświadczaniem i rozumieniem siebie, świata. Nie zgadza się w ogóle z niczym. Dlaczego grzech, dlaczego śmierć?

Teraz, po latach od nieformalnego wymiksowania się z Kościoła, ma w głowie zupełnie inną siatkę pojęć, celów, wyjaśnień i sensów. Jego pomysł na codzienną harmonię i szczęście na ogół się sprawdza. Widzi jednak miejsce, w którym zieje dziura. – Czytałaś Harariego? – pyta. – Ma trafną obserwację o tym, że ludzie potrzebują snuć opowieści, aby się organizować, mieć wspólny cel, poczucie wspólnoty, tożsamości. Krótko mówiąc, żeby o coś w tym wszystkim chodziło. – Po pauzie ciągnie: – Jak trafiłem do oazy, miałem poczucie, że robię coś wyjątkowego, ważnego, jestem wysłannikiem Boga. To zupełnie inna perspektywa niż ta ateistyczna. Trochę narcyzm, ale nie mówię tego w negatywnym sensie. Narcyzm jako pragnienie znaczenia, bycia kimś ważnym, to naturalna potrzeba ludzi. I religia coś takiego daje w sposób kompleksowy i prosty.

Patrzę Hubertowi w oczy. Mówi spokojnie, z dużą samoświadomością. Widać, że ma swoją historię dobrze przepracowaną, nie nurkuje w nią po raz pierwszy. Z zażenowaniem myślę o tym, że ktoś wierzący może odebrać jego słowa z nutą triumfu. – Największa wada niereligijności, ateizmu jest taka, że nie ma tu odpowiedzi – dodaje Hubert. – W istocie w życiu nie chodzi o nic. To dla mnie dość depresyjna perspektywa. Religia ma silną walutę, tłumaczy w optymistyczny sposób, że czeka nas coś dalej. A mnie nie jest wszystko jedno, przygnębia mnie myśl, że naprawdę tego „dalej” nie będzie. Mam inne opowieści: społeczne, polityczne, osobiste, ale one w porównaniu do religii są marne. To błyskotki, kolorowe szkiełka.

Mimo wszystko opowieść religijna jest dla Huberta nie do przyjęcia. Tak samo dla Sławomira Lippkiego, z którym rozmowa w naturalny sposób zawędrowała w podobne obszary. Wobec najtrudniejszych pytań, o zło, o cierpienie, najłatwiej według niego uciec w religię, otrzymać od niej wachlarz gotowych odpowiedzi. On z pytaniami chce się zmagać sam. – Problem polega na tym, że ludzie często nie akceptują odpowiedzi, która nie jest fajna – zauważa. – Ja nie mam dobrej nowiny. Umieramy i nas nie ma. To przykre, ale tak właśnie jest. Kwestia śmierci jest fundamentalna, nie ma większego problemu niż ten. Najważniejsze, co się między ludźmi wydarza, to rozmowa, bycie razem, a śmierć to kończy. Potem pozostaje monolog. Mam bliskie osoby, które zmarły i za którymi tęsknię. Także monologuję, ale nie spodziewam się, że dostanę odpowiedź. – Zaraz zastrzega: – Nie uważam, że przez to jestem uboższy. Przeciwnie. Dzięki temu nie odkładam ważnych rozmów na przyszłość, a już na pewno nie na przyszłe życie. Świadomość śmierci dowartościowuje życie tutaj.

Doświadczenia Huberta i Sławomira Lippkiego, wiedza psychologiczna jednego i religioznawcza drugiego splatają się w jeszcze jednym punkcie. Lippki również uważa, że chrześcijaństwo zubożyło człowieka swoim podejściem do seksualności. – Kościół ma na tym punkcie obsesję. W tym nietzscheańskim podziale na Dionizosa i Apollina jest apolliński aż do obrzydzenia. Gdyby ktoś, nie wiedząc, jakie jest przesłanie chrześcijaństwa, posłuchał dzisiejszych biskupów, pomyślałby, że chodzi w nim o seks – wzdycha Lippki. – Rzadko słyszę fascynującą opowieść na temat zbawienia, na temat tego, że ktoś umarł, zmartwychwstał i obiecał życie wieczne. Sam ten pomysł jest intrygujący i daje do myślenia, ale Kościół mało się tym zajmuje. Za to nauk o in vitro i LGBT otrzymujemy aż potąd – Lippki wymownie przeszywa dłonią powietrze nad głową.

Zrzucam gorset

– Obumarcie wiary w obecność Chrystusa w Eucharystii, to było ostatnie. Nic mnie już w Kościele nie trzymało – wspomina Beata. Opisując swój wcześniejszy stosunek do Kościoła, nie waha się powiedzieć: „stanowił całe moje życie”. Wychowana w małej miejscowości na Lubelszczyźnie, jak mówi, „w takim systemie, że ci, co nie chodzili na mszę, byli wytykani palcami”, na studia przeniosła się do Warszawy. Polonistyka, pedagogika, jednocześnie wspólnota oazowa, potem zastąpiona przez neokatechumenat. W nim intensywność spotkań na liturgie, modlitwy, rozważanie Słowa – średnio trzy razy w tygodniu.

– Ciągnęło mnie do społeczności, z którymi mogłabym się zidentyfikować, jakbym szukała rodziny. Kompensowałam sobie, potrzebowałam się czegoś uchwycić. W neo słyszeliśmy: „Czytajcie Biblię, bo tu są odpowiedzi na wszystkie pytania”. Wszystkie! Świetnie, no to jestem w domu!

Świetnie jednak nie jest. Spotkaniom ze wspólnotą towarzyszy poczucie ciągłego niespełniania norm. Naruszają je inni, narusza ona sama. Jedno i drugie frustrujące. Rozlicza wewnętrznie czyny, katuje własną i cudzą niedoskonałość. Dziś ocenia: „Byłam bardzo radykalna”; wtedy uważała, że ciągle za mało. Niewystarczająca czuje się też pod innym względem. Widzi, że Kościół ma ofertę dla studenta, księdza, małżeństwa, a ona jest sama.

Kiedy w końcu wchodzi w związek, „kościelnej sytuacji” to nie ratuje. Przeciwnie. Jak by mogło, skoro mężczyzna miał już wcześniej żonę? „Jestem w Kościele czy nie jestem?” – pyta siebie. Znika ze wspólnoty, zrzuca to, co uznaje za duszący gorset. Chce oddychać. – Zobaczyłam, że decyzje oddawałam wcześniej grupie – analizuje Beata. – Nie niosłam trudu odpowiedzialności i poznawania siebie.

Jej partner trafia do szpitala. Po jego śmierci Beata na Eucharystię chodzi codziennie. Zniknął grzech oddzielający ją od Kościoła, ale powrotu do poprzedniej sytuacji nie ma. Beata jest już kimś innym. – Im bardziej się obierałam, grzebałam w sobie, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że w Kościele chowam się przed tym, czego się boję. Jakbym była uzależniona od leków przeciwlękowych. Musi być moment odstawienia. Telepie cię, ale nie uciekasz. Albo umierasz, albo wstaje nowy dzień. – Beata mówi z wigorem, który pozwala wykluczyć pierwszą z tych możliwości.

Właśnie w tym czasie w Eucharystii przestała widzieć Chrystusa. Msza stała się tylko spektaklem.

Obejrzeć mszę

Ale i msza postrzegana jako spektakl ma swoje walory. Hubert, zwiedzając w wakacje kraje bałtyckie, gdy tylko nadarzała się okazja, namawiał swoją dziewczynę, żeby pójść do cerkwi na nabożeństwo. – Liturgia jest jak teatr, potrafi zaangażować, dostarczyć głębokich, znaczących przeżyć – tłumaczy Hubert. – Uczestnictwo w rytuale coś wyraża, coś oznacza. Msza katolicka też potrafi na mnie wpływać, jeśli jest „zrobiona” z namaszczeniem – dodaje.

W ubiegłym roku, w czasie pierwszej fali pandemii, siedli razem przed ekranem komputera, żeby obejrzeć transmisję Wigilii Paschalnej u dominikanów na Służewie. „Obejrzeć” to dobre słowo. Rozmawiali, jedli chipsy, pili colę. Liturgia trwała trzy godziny. – Nudziliśmy się trochę, ale nie bardzo. Miałem poczucie, że to jest Wielkanoc – wspomina Hubert. Czym jest Wielkanoc bez wiary w zmartwychwstanie? – Widzę, że czas na wątek, dlaczego nie dokonam apostazji. Chodzi o tożsamość kulturową. Skrzywiłem się na własne słowa, bo to brzmi tak okropnie prawicowo – śmieje się Hubert. Przez chwilę jojczymy, „pochylając się” nad niewydolnością języka. W końcu Hubert zabiera się za kolejną próbę wydobycia z siebie sensu. – OK, może tak: obrzędowość katolicka, Boże Narodzenie, Wielkanoc, nabożeństwa i rytuały nie są własnością Kościoła. One są czymś, co mnie łączy z przodkami i z kulturą pochodzenia. Potrzebuję ich, żeby czuć się tym, kim jestem. Nawet jeśli prawie wcale w nich na co dzień nie uczestniczę, to są jak dom, do którego można czasem wrócić.

Michała Cichego liturgia chrześcijańska porusza bardziej niż buddyjska. Zazwyczaj bywa na niej przy okazji pogrzebów. Zapach kościołów, ta charakterystyczna mieszanina woni kwiatów, kurzu i dymu, kolory ornatu, płonący paschał, archaiczny język, złote ołtarze i marmury, pieśń Przybądźcie z nieba, od której oko zachodzi łzami… – Mnie ta cała zewnętrzność przejmuje, emocjonalny wymiar liturgii jest dla mnie bardzo ważny – przyznaje. – Nie analizuję tego rozumowo, chociaż na pewno można przełożyć na język tę wartość. Przyjść do kościoła i usiąść w ławce to już jest gest poszukiwania spokoju, a powtórzenie, które jest esencją rytuału, oczyszcza ducha z powszednich zmartwień. – Cichy zamyśla się. – Mogę powiedzieć, że mój taoizm jest stricte rzymskokatolicki. Mam w głowie wizję bycia pochowanym po katolicku, tylko poproszę kogoś, by przeczytał nad moją mogiłą kilka wersów z Tao Te Ching.

Coś tu zwiędło

Dziecko stawia pytania. Odpowiedzi czasami w nas nie ma. Gdy przez kilka lat mieszkali we Francji, syn Mileny przygotowywał się do pierwszej komunii. Czym jest ten biały opłatek? Czemu to takie ważne? Dla niej Komunia Święta nie znaczy nic. Mówi, że nigdy nie wierzyła w Boga jako absolut. Chrystus jest dla niej ważny, ale jako wzór humanizmu, postać z historii, która pozwoliła ludzkości wejść na drogę zmiany. Co miałaby odpowiedzieć na pytania ośmiolatka? Ten brak odpowiedzi był przesądzający, zakończył etap starań o uczestniczenie w życiu Kościoła.

Próbuję zrozumieć, po co się o to zmagać bez wiary w Osobę, która tych ludzi zwanych Kościołem gromadzi wokół siebie. – Mam poczucie, że jesteśmy istotami duchowymi. Ćwiczenia duchowe są nam potrzebne tak samo jak fizyczne, bez nich ta sfera wiotczeje – mówi Milena, gdy drążę temat. Sama takiego programu ćwiczeń duchowych nie umie sobie zorganizować. Dotąd przez lata miejsce na nie znajdowała w Kościele katolickim. Neokatechumenat, w którym swoją wiarę rozwijała jej mama, dla niej samej nie okazał się dobrym wyborem. Długo jednak wsparciem był Klub Inteligencji Katolickiej. Tutaj spotkała kogoś, kogo nie zawaha się nazwać swoim przewodnikiem duchowym. Kogoś, z kim mogła rozmawiać o swojej niewierze. Kogoś, kto nauczył ją medytacji chrześcijańskiej i wprowadził w świat rekolekcji ignacjańskich. – Potrzebne było mi to skupienie, zatrzymanie, wejście w głąb siebie, ale nie takie, jak ma miejsce u psychologa. To nie było przeglądanie się w sobie samej, tylko przyglądanie się sobie w oświetleniu, którym jest Pismo Święte – wspomina.

Wyjazd za granicę urwał ten kontakt. Francuski Kościół, mocno oparty na świeckich, uznała za miły, ale wyzbyty duchowości. Ten w Polsce po powrocie do kraju przeraził ją, mimo że przez te lata docierały do niej echa zmian. – Skoro ta instytucja jest tak zepsuta, to duchowość w niej musi uwiędnąć, jest niepodlewana – uważa Milena.

– Czym jest duchowość, gdy nie wierzy się w Boga? Z czym ta duchowość się kontaktuje? I na czym opiera się wtedy sens życia? – dopytuję. Odpowiedź na wszystkie te pytania Milena streściłaby w haśle „drugi człowiek”, a właściwie: Drugi, Inny. – Sens życia odnajduję w tym, kogo spotykam. Filozofia dialogu jest niesamowicie ważna – mówi Milena. Obie kiwamy mądrze głowami nad nazwiskami Lévinasa i Bubera ze świadomością, że czytałyśmy, że ich myśl zapadła w nas głęboko i że to jednak za mało na sensowną werbalizację. Już za plecami filozofów Milena dodaje: – Ćwiczenia duchowe sprawiają, że ma się inny stosunek do ludzi. Gdy udaje nam się oderwać od swojego „ja”, jesteśmy w stanie przejść przez trudną sytuację w związku czy w relacji w pracy. Możemy dokonać rzeczy niemożliwych.

Chrystus – mentalne prądy

Relacje międzyludzkie jako główna droga duchowości czy budowania sensu to punkt, który powraca we wszystkich rozmowach. – Boże sprawy, Boże sytuacje to są dla mnie te spotkania z ludźmi, kiedy czuję, że faktycznie rozmawiamy i dotykamy czegoś prawdziwego w nas – mówi Beata.

Pokazuje mi książkę Moniki i Marcina Gajdów Świątynia, wprowadzenie do modlitwy kontemplacyjnej. – Jak to czytam, myślę sobie: Tak! O to mi właśnie chodzi w życiu, o przechodzenie od spraw zewnętrznych do wewnętrznych, do prawdy o sobie. Kiedy spotykam się z tym prawdziwym miejscem we mnie, to spotykam się z Chrystusem. – Beata mogłaby te intymne zwierzenia wyszeptywać, ma duże możliwości dramaturgiczne, ale akurat wyjątkowo mówi bez teatralizacji. – Jeśli ktoś mi powie, że cały czas jestem chrześcijanką, nie będę się spierać. Nie mam na to alergii.

– Ale ten Chrystus kim właściwie jest? – dopytuję. – Z jednej strony to postać historyczna, która żyła w wewnętrznej wolności, ustanawiała nowy porządek, była ekstremalnie autentyczna i podłączona do źródła – wypunktowuje Beata. – Ale dla mnie (zaraz powiesz pewnie, że to newage’owe, i też nie będę się kłócić) Chrystus to rodzaj prądów mentalnych, do których ludzie się podłączają, gdy szukają prawdy o sobie i rzeczywistości. Eksploatujesz się, bo chodzi ci o coś w życiu, i w Nim znajdujesz ten rodzaj zasilania, który jest ci potrzebny. Zasypiam czy idę gdzieś z pragnieniem dobrej decyzji, wybaczenia lub poznania prawdy (możesz to rozumieć jako modlitwę) i potem dzieją się różne rzeczy, poprzez które Chrystus przynosi potrzebne mi odpowiedzi. Jest jak taki portal do innego świata.

– Kim jest Jezus? – pytam w każdej rozmowie. – Jest fascynujący, odpychający, obojętny?

Sławomir Lippki: – Podoba mi się w Nim to, że był buntownikiem, że była w Nim niezgoda na zastany świat, ale nie udało Mu się, przegrał. Nie mam z tego powodu żadnej satysfakcji.

Hubert: – Mówił piękne rzeczy o tym, żeby kochać ludzi i żeby rozwalić system. Tak jak innym natchnionym i porywającym buntownikom groził Mu odwieczny schemat zdziadzienia. Jest coś pozytywnego w tym, że nie został przywódcą wielkiej, instytucjonalnej religii. Powstała dopiero po Jego śmierci, więc Jezus pozostał szczery i autentyczny w tym, co głosił. Nie zdążył się zepsuć.

Michał Cichy: – Ostatnio dzięki medytacji mettā otwieram się na miłość jako na zasadę istnienia wszystkiego. Zobaczyłem, że ta praktyka idzie śladem Chrystusa. W tej dziedzinie coraz lepiej się z Nim dogaduję, już mniej mi przeszkadzają Jego cechy utopijne czy groźne. Łączymy się w serdecznej dobroci.

Na chwilę przed przewrotem

Polecono mi go do rozmowy jako „ateistę z dużym stażem”. Przed spotkaniem czytam jego artykuły. Z tego pod tytułem Jak zostałem ateistą wiem już, że wielką wagę przykłada do rozejścia się przekazu Kościoła z ustaleniami nauk ścisłych. Wyszukuję Dariusza Kota na Facebooku – z jego zdjęcia profilowego spogląda na mnie dwojaka twarz Jezusa. Jedna jej połowa to śniady, krótkowłosy mężczyzna o grubych rysach z rekonstrukcji dokonanej przez Richarda Neave’a i odnoszącej się do standardowego wyglądu mężczyzn z tego rejonu i czasu. Drugą połowę stanowi wysubtelniony wizerunek zrekonstruowany na podstawie Całunu Turyńskiego. Jezus nauki i Chrystus wiary. Nawet obecność tego pierwszego na profilówce z trudem potrafię sobie wytłumaczyć.

– Badanie Jezusa historycznego to moja pasja – wyjaśnia mi Dariusz Kot. O tym akurat wiem, ta informacja znajduje się w każdym jego biogramie. Niecierpliwie czekam na rozwinięcie. – Początkowo zajmowałem się tym z perspektywy ateizmu walczącego. Ale gdy zacząłem wsłuchiwać się w chrześcijan prowadzących Jesus Quest*, wrażenie zrobiła na mnie ich umiejętność przebywania w stanie wątpliwości, dystans do swojego światopoglądu. Moje negatywne, agresywne nastawienie wyparowało.

Podejście krytyczne uważa za niezwykle cenne, podważa więc własną niewiarę, sprawdza ją. – Mój światopogląd jest w trakcie budowy. Staram się zachowywać dystans do własnych możliwości poznawczych – stwierdza. – To trochę jak w chrześcijaństwie teologia apofatyczna, teologia Boga nieznanego, która zakłada z góry, że różnica między Bogiem a człowiekiem jest tak wielka, że próby przełożenia Jego istoty na antropologiczne kategorie są z góry skazane na niepowodzenie. Ona mówi: nie ma pewności, że Bóg jest taki. Ja też nie mam w sobie pewności. Znajomym wierzącym zawsze życzę, abym się mylił.

Obecnie badania nad Jezusem historycznym Kot uważa za ważne nie dla walki z religijnym zabobonem, ale dla tworzenia przestrzeni do rozmowy wierzących i ateistów. – Chrześcijanom daje to możliwość budowania teologii bliższej dyskursowi akademickiemu, a ateistom może pozwoli zrozumieć, że stereotyp bezrefleksyjnego chrześcijanina nie jest prawdziwy – tłumaczy. Skąd jednak na profilowym twarz Jezusa z Całunu, kojarząca się z religią, a nie z nauką? – Jakiś czas temu zdałem sobie sprawę, że dopiero obie te połowy twarzy Jezusa oddają naszą współczesną rzeczywistość. Stoimy dziś przed pytaniem, jak zbudować światopogląd, który zasymiluje bagaż nauki, a z drugiej strony pozwoli zachować społeczeństwa scalone myślą religijną – argumentuje Kot.

Dziwię się na to „scalanie”, przywołuję swoje wspomnienia z pracy nad tekstem Niewiarą silni o ateistach misyjnych spod znaku Richarda Dawkinsa, pragnących wyprowadzić ludzi z ciemnoty wiary i wyrugować religię ze świata2. W tym miejscu Kot powołuje się na Alaina de Bottona: – Bliska mi jest jego myśl. To taki ateizm 2.0 w opozycji do ateizmu wojującego, o którym pani mówi. Botton twierdzi, że źle się zeświecczyliśmy. Religia potrafi opiekować się człowiekiem na skalę masową. Obrzędy, coroczne uroczystości, rytuał regularnie przypominają człowiekowi, jaki jest ogólny obraz świata, porządkują jego widzenie. Sam po odejściu od wiary tęskniłem do ładu, który był utrwalany przez stronę materialną, namacalną: stroje, miejsca, wydarzenia, dźwięk dzwonów. Botton pokazuje negatywną stronę samodzielności, którą promuje liberalizm. Ona jest dobra dla osób artystycznych, bardzo samodzielnych, ale większości z nas potrzebne jest życie we wspólnocie, nadawanie pewnych ram. Ateizm na razie nie potrafi ich zapewnić.

Dariusz Kot jest przekonany, że tylko razem ateiści i wierzący mogą powstrzymać obecny, pogłębiający się z każdym rokiem kryzys cywilizacyjny. Wymienia pięć egzystencjalnych zagrożeń: niewydolność kapitalizmu finansowego i demokracji, przekształcenia ładu światowego związane z końcem dominacji USA, katastrofę ekologiczną, a także wyzwania rzucane przez rozwój sztucznej inteligencji i inżynierię genetyczną. Dlatego tak pilnie potrzebne jest jego zdaniem wygaszanie antagonizmów na linii wierzący–niewierzący, szukanie dróg porozumienia i uczenie się współpracy. Ma temu służyć m.in. grupa dialogu światopoglądowego, którą ateista Kot założył razem z teologiem Sebastianem Dudą w ramach Kongresu Katoliczek i Katolików.

– Jezus to tylko obiekt badań czy jednak znaczy też coś w planie osobistym? – pytam w końcu. – Patrząc z dzisiejszej perspektywy, Jego nauczanie było dość naiwne, nierealistyczne – odpowiada Kot. – Trzeba jednak pamiętać, że On był żydowskim prorokiem apokaliptycznym, oczekiwał szybkiej, drastycznej zmiany świata, a zasady, które głosił, były nakierowane na ten moment. To oczekiwanie na wielką zmianę jest bardzo cenne i aktualne. My dzisiaj musimy zdać sobie sprawę, że zbudowaliśmy łupieżczą cywilizację i rachunek za nią jest właśnie wystawiany – mówi Kot ze swoistą mieszaniną nacisku i łagodności. – Jezus postawił etykę na głowie, nakazując być dobrym dla tego, kto mnie atakuje, i rozdać wszystko, co posiadam. W wywracaniu starego porządku może być dla nas wzorem. Musimy dziś wymyślić coś równie gwałtownego.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

Wesprzyj Więź

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2021

1 Por. F. Dostojewski, Bracia Karamazow, tłum. A. Wat, Wrocław 2013, s. 204.
2 E. Kiedio, Niewiarą silni, „Więź” 2009, nr 5–6.

* Jesus Quest – akademickie badania nad postacią Jezusa z Nazaretu, prowadzone metodami historyczno-krytycznymi.

Podziel się

8
2
Wiadomość

Dziękuję za ten tekst. Jest bardzo ważny. Kościół to potężna grupa ludzi o bardzo zróżnicowanych potrzebach intelektualnych, której nie da się zunifikować, wepchnąć w konkretne ramy. Mam wrażenie, że poza tym, iż każdy ma możliwość wyboru własnej drogi, Kościół w rzeczywistości unika dyskusji z ludźmi tracącymi wiarę, „wątpliwości w wierze” traktuje albo jak dzieło szatana, albo przejaw intelektualnej pychy. Na dodatek nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „maluczcy” i „prostaczkowie” są w tej instytucji na piedestale, podczas gdy WIERZYĆ jest trudniej tym drugim, którzy niejednokrotnie z miłości do religii tak wiele o niej rozmyślają, że w końcu dochodzą do ściany…Religia w wydaniu katolickim nie stawia na rozwój, tylko na unifikację. Jesteś od dziecka traktowany jak ciasto, które jedynie trzeba wepchnąć w foremkę nakazów i zakazów, bez refleksji czy może składniki osobowości na to pozwalają, czy nie…Myślę, że utrata wiary zawsze jest stratą, nie wyborem. Ale czy ktoś podejmie sensowny dialog, żeby do tejże straty nie dopuścić?