Patrzyliśmy na siebie w milczeniu, potem o. Milad zaczął: „Słucham cię”. Mówiłem o tym, co przeczytałem, o pytaniach, jakie się we mnie zrodziły. Milczał. Kiedy skończyłem mówić, powiedział tylko: „To wszystko?”. – „Tak”. – „W takim razie powiedz następnemu, że może wejść”.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 9/2000 jako odpowiedź na ankietę redakcji dotyczącą mistrzów duchowych
Dla kogoś, kto zaczyna się budzić do rzeczywistości nadprzyrodzonych, dla kogoś, kto stara się wsłuchiwać w głos pochodzący, jak mu się wydaje, z samej głębi jego serca i kto pragnie uzgodnić swoje myśli i czyny z tym głosem, który mówi mu „jeśli chcesz…” – dla takiego człowieka wszelkie spotkanie i każda osoba, która zwraca go ku osobie Jezusa, wskazuje mu drogi prowadzące ku Niemu. Każde takie spotkanie pozwala mu rozpoznać, jaka jest wola Boga względem niego – to jakby spotkanie młodego Tobiasza z archaniołem Rafałem. Dla kogoś takiego wiele spotkań może być opatrznościowych i w rezultacie ci aniołowie Opatrzności pozostaną wyryci w jego pamięci, a on będzie im wdzięczny jako świadkom Boga, którzy pojawili się w jego życiu w decydujących momentach.
Niekiedy te osoby pojawiają się w naszym życiu na bardzo krótko, wypowiadają do nas zaledwie kilka słów, które wywierają na nas głębokie wrażenie i mają w ten sposób wpływ na ukierunkowanie naszego życia. Dość często te osoby same nie mają świadomości, jakie znaczenie miało to spotkanie dla nas.
Ziarno zostało zasiane
Tak właśnie było w moim przypadku z pewnym księdzem, którego spotkałem jeden jedyny raz na wakacyjnym obozie, w pobliżu lodowca w Alpach. Przybywałem wówczas z daleka i odkrywałem powoli obecność Boga w moim życiu i z tego powodu wszystko zaczynałem widzieć w innym świetle. Po raz pierwszy spędzałem kilka dni z kilkorgiem młodych chrześcijan, dziewcząt i chłopców. Po całodniowych wycieczkach mieliśmy zwyczaj wieczorami tańczyć albo dyskutować na dowolnie wybrany temat. Bardzo lubiłem i tańczyć, i dyskutować.
Pewnego dnia znalazł się wśród nas ksiądz – nie wiedziałem, kim on jest i nie rozmawialiśmy ze sobą osobiście. W trakcie ożywionej dyskusji ów ksiądz powiedział mi wobec wszystkich: „jeśli dalej będziesz myślał w ten sposób, nie pozostanie ci nic innego, jak zostać zakonnikiem”. To był dla mnie szok! Nie znałem zakonników i nie wiedziałem wtedy dokładnie, o co chodzi, ale ziarno zostało zasiane i bardzo szybko zakiełkowało, zajmując coraz więcej miejsca w moim sercu.
W trakcie ożywionej dyskusji ów ksiądz powiedział mi wobec wszystkich: „jeśli dalej będziesz myślał w ten sposób, nie pozostanie ci nic innego, jak zostać zakonnikiem”
Po powrocie do Paryża jeden z przyjaciół zaprowadził mnie do dominikanów, gdzie w następstwie osobistej i szczerej rozmowy pewien brat doradził mi lekturę autobiografii św. Teresy od Dzieciątka Jezus oraz biografii Karola de Foucauld. Wszystko potoczyło się bardzo szybko i wiedziałem z całą pewnością, że jestem na właściwej drodze. Św. Teresa pokazywała mi, jak iść: zdać się całkowicie na Jezusa w miłości i modlitwie. Karol de Foucauld, ze swoim nawróceniem i bezgraniczną miłością do Jezusa, jedynie potwierdzał ten kierunek. On na początku wybrał zakon trapistów – postanowiłem więc wstąpić do trapistów, tak jak on! Po pewnym okresie oczekiwania zostałem przyjęty.
To właśnie u trapistów odkryłem istnienie Małych Braci Jezusa, którzy mieszkali niedaleko stamtąd. Otrzymałem pozwolenie, aby ich odwiedzić – żyli zgodnie z intuicją Karola de Foucauld: życiem kontemplacyjnym w świecie, adoracją, w braterskiej wspólnocie, dzieląc warunki życia i pracy ludzi „ubogich”. Byłem zachwycony, ale jednocześnie stropiony, bo byłem już przecież postulantem u trapistów i miałem tam wrócić, aby rozpocząć nowicjat. Nie chodziło przy tym przede wszystkim o to, co ja wolę, lecz o to, by odpowiedzieć na wolę Boga i pójść tą drogą, na której On miał mnie wspomagać…
Wejść w „prozę Krzyża”
Mali Bracia też nie wiedzieli, co mi doradzić w tej sytuacji i jeden z nich skierował mnie do brata André, który opiekował się braćmi studiującymi filozofię i teologię. Po krótkiej podróży znalazłem się przed bratem André, zaskoczony jego niskim wzrostem i stylem bycia, bezpośrednim, prostym i nerwowym. Ten człowiek o zadziwiającej osobowości, o czym miałem się przekonać później, był znakomitym filozofem, nawróconym przez Jacquesa Maritaina. Był on także jednym z założycieli zgromadzenia Małych Braci Jezusa i jednym z największych specjalistów w dziedzinie islamologii, znanym i uznawanym przez samych muzułmanów, którzy studiowali jego książki.
Postawił mi szybko kilka pytań: o moje nawrócenie, moje lektury… i w ten sposób niepostrzeżenie zaczęliśmy rozmawiać na temat Jean-Paul Sartre’a, który mnie wcześniej fascynował, ale który według mnie prowadził do absurdu, a nawet w skrajnym przypadku mógł doprowadzić do samobójstwa. Dobrze się czułem w tej ożywionej dyskusji, która wszelako nie wydawała mi się szczególnie uduchowiona.
Na koniec mój rozmówca podsumował: „Nie złożyłeś ślubów, a więc jesteś wolny. My również jesteśmy zgromadzeniem kontemplacyjnym, ale żyjącym w świecie. Jeśli chcesz do nas wstąpić, my cię przyjmujemy”. Los w ten sposób został przesądzony, odjeżdżałem w pokoju.
Brat André miał następnie odegrać w moim życiu wielką rolę. Spotkałem się z nim jako opiekunem podczas studiów. Potem przez kilka lat byłem jego zastępcą i pozostawałem z nim w bliskiej więzi aż do jego śmierci. Potrafił przekazać mi przekonania bardzo zdecydowane. Miewał dosadne sformułowania, które szokowały: „Trzeba wejść w prozę Krzyża – mamy być ludźmi kontemplacji zanurzonymi w nędzę świata!”. Wymagający, niespokojny, bardzo śmieszny w swoich reakcjach, które niekiedy mogły się wydawać naiwne, potrafił być bardzo braterski i większość z nas, tak jak ja, wiele mu zawdzięcza.
Duch Święty, Jan od Krzyża i piaskowy wiatr
Po roku postulatu znalazłem się w nowicjacie Małych Braci Jezusa, który znajdował się w pewnej oazie na Saharze algierskiej. Tam poznałem przełożonego. Milad Aissa (co znaczy po arabsku: „Narodzenie Jezusa”). Tak jak i pozostali bracia żyjący w tamtej wspólnocie, nosił brodę, turban i ubierał się po arabsku. Wywarł na mnie wielkie wrażenie swoim spokojem i głębokim spojrzeniem.
Prawie każdego wieczoru czytał nam i komentował jakiś ustęp Biblii oraz wygłaszał do nas krótką konferencję. Mówił oszczędnie i wciąż powracał do różnych aspektów życia kontemplacyjnego w świecie, które jest „naszym sposobem bycia w relacji z Panem Jezusem, a także sposobem bycia z ludźmi. Jest to łaska Ducha Świętego, który sprawia, że rozwija się w nas dziecko Boże… Stać się bratem i przyjacielem to dzieło miłości, albowiem to miłość likwiduje i przekracza wszelkie podziały… nie można miłować jak brat czy jak przyjaciel, jeśli się nie jest na poziomie równości; miłość dąży do komunii”. Siadywaliśmy więc wszyscy jednakowo na gołej ziemi, z nogami skrzyżowanymi, po turecku.
Rano pracowaliśmy, popołudnia były przeznaczone na lekturę i modlitwę. Mieszkaliśmy na skraju arabskiej wioski, z którą byliśmy bardzo związani. Wszędzie wokół nas rozciągała się pustynia – ogromna, surowa, fascynująca. Udawaliśmy się na nią od czasu do czasu, żeby trochę wędrować i odbywać krótkie rekolekcje. Raz w roku odbywaliśmy długą wędrówkę rekolekcyjną, która trwała miesiąc. Styl życia przypominał trochę czasy biblijne. Piaskowy wiatr wiał niekiedy przez kilka dni, działając na nerwy.
Dla Milada jedynym prawdziwym mistrzem duchowym był Duch Święty. Wyczuwaliśmy, że karmi się on także św. Janem od Krzyża, św. Tomaszem z Akwinu, Ojcami Pustyni i Ojcami Kościoła. Przechodziliśmy z nim szkołę ogołocenia i prawdy, wkraczaliśmy na drogę oddania się bez reszty Bogu. Podczas osobistych spotkań mówił mało. Aby spotkać się z nim osobiście, trzeba było często czekać najpierw pod jego drzwiami, które wychodziły na pustynne podwórze, gdzie siedziały również ubogie wiejskie kobiety czekające na niego – znał się dobrze z każdą ubogą rodziną z wioski. Oczywiście rozmawiał z tymi ludźmi po arabsku i wyglądało na to, że jest z nimi w zażyłych relacjach.
Przypominam sobie pewne spotkanie, na które musiałem dość długo oczekiwać. Milad siedział na podłodze przy niskim stoliku, gdzie miał rozłożone swoje papiery. Usiadłem przed nim na środku izby. Najpierw patrzyliśmy na siebie w milczeniu, potem on zaczął rozmowę słowami: „Słucham cię”. Tym razem, jak zazwyczaj, mówiłem… o tym, co przeczytałem, o pytaniach, jakie się we mnie zrodziły itd. Być może wyczuwał, że oczekuję na jego reakcję. Milczał. Kiedy skończyłem mówić, powiedział tylko: „To wszystko?”. – „Tak”. – „W takim razie powiedz następnemu, że może wejść”. Tamto spotkanie naznaczyło mnie bardziej niż wszelkie rady czy pocieszenia, jakich mógłby mi udzielić. Zostałem rzucony, w całej mojej nagości grzesznika, przed Wszechmocnego i Miłosiernego Boga. Bóg stawał się moją „Skałą”, moją Ucieczką. „Jedynie Bóg”. Wyczytałem później, że jeden z Ojców Pustyni kazał neoficie czekać trzy dni przed swoimi drzwiami, zanim się do niego odezwał słowem. Ja nie miałem więc powodu skarżyć się!
Tak więc sądzę, że Milad był prawdziwym „mistrzem duchowym”, zgodnie z tym, co to słowo może oznaczać. Czułem, że jest w nim ogromnie dużo czułości i wiele razy mogłem to sobie uświadomić.
„Ty idź za Mną!”
Pod koniec nowicjatu miałem złożyć śluby 8 grudnia. Było to poprzedzone tygodniowymi rekolekcjami na pustyni o kilka godzin marszu od naszej siedziby. Były tam skały i coś w rodzaju naturalnej groty, gdzie mogliśmy się we czterech schronić nieco przed wiatrem i chłodem zimowych nocy. W ciągu dnia słońce rozgrzewało nas trochę, każdy starał się znaleźć dla siebie jakiś zakątek, gdzie mógł się odizolować, aby się modlić w całkowitej samotności. W ciągu nocy wstawaliśmy na Adorację wewnątrz groty.
Przez ostatnich kilka dni byłem już dość zmęczony, wiał wiatr, któremu towarzyszył drobny i zimny deszcz. Wszystko wydawało się tak ponure, a ja w tym wszystkim, kim byłem w gruncie rzeczy? – nędznikiem! – i oto mam składać śluby w dniu święta Niepokalanego Poczęcia… Nie jestem tego godzien!…
Na studiach chłonąłem wszystko, co było nam dane. Wszystko było w tak wielkiej harmonii: Objawienie, kontemplacja i mądrość metafizyczna; św. Tomasz i doktorzy życia mistycznego z Karmelu
7 grudnia po południu trzeba było wracać do oazy. Idąc samotnie, owinięty moim burnusem (długi arabski płaszcz z białej wełny tkany ręcznie), widziałem na nowo całe moje życie, i głowę miałem pochyloną zarówno z powodu zacinającego wiatru z deszczem, jak i dlatego, że przygniatał mnie ciężar mojej nędzy, która stawała się dla mnie coraz większa i bardziej oczywista.
Przybywszy na miejsce, udałem się natychmiast do Milada, aby mu opowiedzieć, w jakim jestem stanie. Był akurat w wiosce u pewnej rodziny. Czekałem oparty o jego drzwi. Już dawno zapadła noc, kiedy wreszcie przyszedł i kazał mi wejść. Powiedziałem mu, co się ze mną dzieje i wyspowiadałem się. Zadał mi jedno czy dwa pytania i udzielił przebaczenia Pana jak brat, który wkłada w to całe swoje serce. Później zapytał mnie, patrząc mi głęboko w oczy: „Czy napisałeś już formułę profesji?” – „Nie, nie mogłem” – „W takim razie idź i napisz ją teraz, a jutro o 7 rano złożysz śluby”. To były słowa świadka Boga, przez które sam Bóg wypowiedział się i potwierdził: „Ty idź za Mną!”. Można zrozumieć, jaką moc poczuł w całym swoim jestestwie paralityk, kiedy usłyszał: „twoje grzechy są ci odpuszczone, wstań i idź” i że życie zaczęło w nim na nowo krążyć.
Przezroczysty w dobroci
Po kilku latach pobytu w Maroku, gdzie, jak mi się wydawało, zapuściłem już korzenie w środowisku muzułmańskim, musiałem wracać do Francji, aby rozpocząć studia filozoficzne i teologiczne w studium dominikańskim w Tuluzie. Na studiach, tak jak z Miladem na pustyni, teraz pod kierownictwem brata André, chłonąłem wszystko, co było nam dane. Wszystko było w tak wielkiej harmonii: Objawienie, kontemplacja i mądrość metafizyczna; św. Tomasz i doktorzy życia mistycznego z Karmelu.
Na początku drugiego roku moich studiów teologicznych przybył do nas Jacques Maritain. Raissa, jego małżonka, właśnie niedawno zmarła. Wówczas Jacques wycofał się ze świata, aby żyć wśród nas w największej prostocie. Uczynił to nie po to, by działać – tak wtedy zadeklarował – „lecz po to, by żyć w milczeniu, na modlitwie, i by przygotować się na śmierć”.
Dla wszystkich było to wielkie wydarzenie, zwłaszcza dla naszych dominikańskich profesorów. Dla nich Jacques był wybitnym filozofem, najbardziej znanym wówczas uczniem św. Tomasza z Akwinu, mistrza mądrości. Dlatego na początku zaczęli zwracać się do niego „mistrzu”. Jacques protestował: „nie, nie mówcie tak, ale po prostu Jacques”. Dla nas, naiwnych studentów, nie było problemu: mówiliśmy do niego „Jacques”. Miał wtedy 78 lat, ale był tak otwarty i braterski, umiał tak słuchać i patrzeć, okazując każdemu zainteresowanie, że nie można było nie przywiązać się do niego (już wiele razy pisałem na temat Jacquesa i Raissy Maritain, patrz np. „Kontemplacja w świecie. Jakub i Raissa Maritain”, W drodze 1994).
Książki Jacquesa wydawały nam się zawsze dość trudne, ale z nim wszystko było tak proste, tak naturalne. Był jakby przezroczysty w swej dobroci i umiłowaniu prawdy, do tego stopnia, że w kontakcie z nim wiele osób się nawróciło. Czuło się, że jest głęboko zjednoczony z Raissą, chętnie przywoływał jej myśli na taki czy inny temat.
Miałem wielkie szczęście – które uważam teraz za wyjątkową łaskę – żyć blisko niego przez dwanaście lat! Był dla mnie prawdziwym bratem – kochanym, delikatnym, serdecznym, życzliwym. Oczywiście pozostaje nim wciąż w sposób bardzo realny, choć mniej odczuwalny.
Mógłbym powiedzieć, że właśnie od Jacquesa najwięcej otrzymałem, ale nie chodzi przecież o to, bym jakoś szeregował tych, którzy dali mi najwięcej i byli moimi przewodnikami – brat André, Milad, Jacques Maritain… W gruncie rzeczy to przecież jeden Duch ożywiał każdego z nich, prowadziła ich ta sama intuicja, choć jak bardzo różnili się stylem!
Niewątpliwie od Jacquesa najwięcej otrzymałem w codziennych życiowych sytuacjach, obserwując, jak żyje, jak się modli, jak odnosi się do braci i do ludzi, którzy przybywali, by się z nim zobaczyć. Umiłowanie prawdy było tematem rozmów, który powracał w różnej formie. Dzięki niemu zrozumiałem, w jaki sposób jakaś osoba może być prawdziwa – kiedy nie ma w niej żadnego ekranu, żadnej powłoki ochronnej, żadnej przesady, kiedy nic nie różni tej osoby, jaką jest ona naprawdę, i jaką ukazuje się innym.
Lepiej zrozumiałem także, w jaki sposób u kogoś prawda i pokora mogą być wewnętrznie związane, i czym jest spojrzenie człowieka żyjącego kontemplacją w świecie – może on dostrzegać wszystko, załamania i nędze, grzech i zło, jakie on za sobą pociąga, jednocześnie zachowując w sercu i spojrzeniu nieskończone miłosierdzie dla każdej napotkanej osoby, która cierpi, jakakolwiek byłaby jej wina czy ponoszona część odpowiedzialności. Jaki „mistrz duchowy” może przekazać taki skarb?
Na wieść o śmierci Jacquesa Maritaina w wieku 91 lat, jego wielki przyjaciel papież Paweł VI zapłakał i wobec 30 tysięcy pielgrzymów na placu Św. Piotra złożył mu wzruszający hołd, stawiając go za „wzór i mistrza w sztuce myślenia, modlitwy i życia”.
Wspólnota braci
Jestem świadom, że to, co piszę tutaj na temat mojego osobistego doświadczenia z braćmi, od których tak wiele otrzymałem, jest dość szczególne, albowiem osoby te nie były dla mnie przede wszystkim mistrzami duchowymi, ojcami duchowymi, lecz raczej starszymi braćmi, którzy umieli dzielić się tym, co sami otrzymali najlepszego – swoją racją życia: miłością, którą Bóg pierwszy nas umiłował, czyniąc nas – w Jezusie – dziećmi Bożymi i braćmi jedni dla drugich, wezwanymi do tego, byśmy przeżywali we wspólnocie to samo powołanie.
Kładę wielki nacisk na ten ważny aspekt naszego powołania i naszego stylu życia: być braćmi, prawdziwymi braćmi jedni dla drugich, ale także mieć otwarte serce dla każdej osoby, z którą zamieszkujemy, pracujemy, wędrujemy przez życie.
Nie wiem, jak oddać po polsku to słowo tak ważne dla Karola de Foucauld: fraternité? Wspólnota braci, braterstwo, które ma swoje źródło w Jezusie: „Jeden jest Ojciec wasz… a wy wszyscy braćmi jesteście (Mt 23, 8-9); Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40).
Stąd znaczenie dla naszego wspólnotowego życia tych spotkań, które my nazywamy „dzieleniem się”, na których każdy może wyrazić to, czym żyje, czego pragnie, czego żałuje itd. Jest to istotna braterska pomoc, która przyczynia się do tego, że zachowujemy między sobą więź jedności. Wspólnie próbować odkryć wolę Bożą i żyć zgodnie z nią – właśnie najmłodsi mogą tu odegrać znaczącą rolę. Jest to być może najlepszy sposób pomagania sobie nawzajem.
Wraz z latami i nabytym doświadczeniem, ja sam z kolei stałem się „starszym bratem” dla moich braci (przynajmniej pod względem wieku!), a niekiedy także dla innych osób, które przeżywają coś szczególnego, jakieś trudności.
Staram się w takim przypadku być dla nich bratem, który im towarzyszy, który słucha, patrzy. Wtedy angażuje się serce i w głębi nas dokonuje się poznanie i zrozumienie tej drugiej osoby. Trzeba wówczas otworzyć się wspólnie na Ducha Świętego, pozwolić Mu wyrazić się w nas, we mnie. Wymaga to zaangażowania całego siebie w płaszczyźnie wiary, umysłu i serca, w pokoju. Chodzi o to, by wspólnie dźwigać wątpliwości, to co może być ciężarem czy źródłem cierpienia. Niekiedy chodzi po prostu o to, by okazać współczucie. To może być bardzo trudne, ale możemy też być świadkami cudów zdziałanych przez łaskę w ludzkich sercach. Nie starać się odpowiedzieć natychmiast, nie starać się znaleźć na wszystko rozwiązanie, lecz pozwolić na dojrzewanie, starać się przyjmować ze spokojem pewne trudne sytuacje, pewne ograniczenia. Często pojawia się jakieś światełko, ukazując drogę, po której należy iść wytrwale naprzód, i w ten sposób pokój jest nam dany: „Ty ze swej strony, nawróciwszy się, utwierdzaj twoich braci” (Łk 22,32).
Tytuł i śródtytuły od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: Ludzie byli mu bardzo bliscy. Wspomnienie o bracie Morisie
amen