Jesień 2025, nr 3

Zamów

Czy leci z nami pilot, czyli komu wierzyć?

Współczesna sfera medialna, chociaż bywa poddawana surowej ocenie i teoretycznie ograniczona umową społeczną, jest niezwykle elastyczna, beztrosko gościnna, bezgranicznie chłonna. Dzięki internetowi osiągnęła poziom idealnie demokratyczny, pozwalając mediom na swobodne dryfowanie.

Otacza nas uciążliwy nadmiar dyskursów medialnych – ta teza nie wydaje się ani specjalnie oryginalna, ani kontrowersyjna. Lepiej od razu przejść do dużo ważniejszego zagadnienia, czyli poszukać odpowiedzi na pytanie: dokąd zmierzamy w tym chaosie?

Wszak „chaos” zdaje się słowem idealnym na miarę doświadczanego dziś przez nas dysonansu poznawczego. Krążymy w pajęczej sieci wielkich pojęć: koniec historii, zderzenie cywilizacji, kryzys interregnum, koniec świata społecznego, socjologiczna próżnia. Do poglądów dobrze ugruntowanych w socjologii dochodzą rozproszone w polu medialnym ciężkie westchnięcia nad kryzysem instytucji, wyczerpaniem cywilizacyjnego modelu, nastaniem kultury postchrześcijańskiej, zanurzeniem w epoce postprawdy. Wydarzenia minionego roku jeszcze bardziej zasnuły nasz horyzont, mnożąc pojęcia polaryzujące i napędzając machinę teorii spiskowych. Z punktu widzenia dyskusji toczących się w międzynarodowej sferze publicznej ostatnie 12 miesięcy wydało się na tyle niezwykłe i intensywne, że Oxford Languages, po raz pierwszy od 16 lat, nie był w stanie wyłonić słowa roku*. W związku z pandemią SARS-CoV-2 medialny słownik zaroił się od anti-vaxxer (antyszczepionkowiec), mask-shaming, plandemic (planned epidemic – zaplanowana epidemia), sheeple (połączenie sheep i people, którego znaczenie oddaje polski „leming”).Spoza tematu COVID-19 w grę weszły cancel culture, black life matter, a w polskim kontekście znów wybrzmiały pro-life, pro-birth, pro-/anti-choice. O wiele z tych pojęć toczą się światopoglądowe przepychanki, chociaż słowa te można by wypełnić dowolnym sensem.

Jak jednak znaleźć mądrą drogę do wyjścia z chaosu bez zrozumienia, na czym on właściwie polega? Wróćmy zatem do początku – teza o uciążliwym nadmiarze dyskursów nie może być oczywista. W przeciwnym razie stałaby się jednym z tych opisów-wytrychów, których atrakcyjne brzmienie nie idzie w parze z twórczym przekazem; których poziom ogólności męczy i przytłacza. Więziłaby nas ostatecznie w zamkniętym kole, prowokując dokładnie to samo zniechęcenie, które stara się opisać.

Z czym mamy do czynienia?

W internecie pojawił się mikroreportaż o pewnej 79-letniej kobiecie, która żyje samotnie w skromnej chacie gdzieś nad brzegiem Bajkału. Jest to codzienność surowa i trudna, ale nawet po śmierci męża bohaterka nie chce opuścić swojego małego gospodarstwa. Kocha magię dziewiczej Syberii, kocha swoją wolność i codzienne przejażdżki na łyżwach, które zrobił dla niej jej ojciec jeszcze w latach 40. ubiegłego wieku. Patrząc na imponujący krajobraz i pogodną twarz krzepkiej staruszki, nietrudno uwierzyć, że mieszka w najpiękniejszym zakątku na Ziemi; że jego uwodząca dzikość i przestrzeń warte są poświęcenia każdej wygody. W ciszy i spokoju skutego lodem Bajkałukryzys interregnum, koniec społeczeństwa i epoka postprawdy brzmią jakoś żałośliwie. Zdają się neurotycznym zawołaniem, zupełnie nie na miejscu.

Oczywiście, przywołanie tej sceny można uznać za dowód, że dałam się wpuścić w maliny, zawierzyłam uproszczonemu przekazowi medialnemu. Ale jednocześnie nie tak trudno wyobrazić sobie, że faktycznie gdzieś na świecie, a może nawet znacznie bliżej, tuż za ścianą, jest ktoś, kogo nie dręczą dyskursywny chaos, socjologiczna próżnia czy lęk przed najróżniejszymi końcami.

Kiedy mówimy, że z mediów „dowiadujemy się o świecie”, myślimy o specyficznym doświadczeniu rzeczywistości, bo mamy do czynienia nie tyle ze światem, co ze spreparowanym produktem

Alicja Chwieduk

Udostępnij tekst

Przywołanie minihistorii znad Bajkału jest o tyle wdzięczne, że unaocznia dwa tropy, którymi podążymy. Po pierwsze, informacyjny zgiełk i widmo wielkich cywilizacyjnych zmian niekoniecznie są powszechnie podzielaną rzeczywistością, którą można by arbitralnie uznać za jedyną prawdziwą. To raczej poczucie, i to – zaryzykowałabym – dręczące tych co bardziej czułych, tych dających sobie przyzwolenie na konfrontację z różnymi poglądami czy po prostu tych cieszących się swobodnym dostępem do informacji.

Po drugie, powołanie się na „pewną anegdotę z internetu” prowadzi nas do refleksji nad „prawdą” w mediach. Czytelnik niniejszego artykułu nie wie, czy autorka faktycznie widziała ów mikroreportaż ani czy historia w nim opowiedziana rzeczywiście miała miejsce. Być może jednak od pytania: „czy ktoś kłamał?” dużo owocniejsze okaże się postawienie kwestii w inny sposób: „czy to ma jakieś znaczenie?”.

Przyjmujemy zatem dwa założenia – dyskursywny chaos i „widmo końca” są subiektywnymi odczuciami, a „prawda” w sferze medialnej ma nieco chwiejny status. Założenia te wyznaczają kierunek rozważań, w których toku spróbujemy zrozumieć: skąd wrażenie informacyjnego przesytu i zagubienia w medialnej kakofonii, skąd przyzwolenie na fake newsy, skąd tyle diagnoz zapowiadających schyłek znanych porządków? Oczywiście zabraknie jasnych odpowiedzi. W przypadku tak obszernych zagadnień jak zwykle jesteśmy zdani na szkice, sprawdzanie i (twórcze) komplikowanie prostych pytań.

Znamiona niepokoju

Nawet dość pobieżny spacer przez portale internetowe i drukowaną prasę pokazuje, że coś jest nie tak. Trafiamy na publikacje, nie tylko stricte naukowe, poświęcone postprawdzie, fake newsom, informacyjnemu przeładowaniu; na rozważania filozoficzno-socjologiczne opisujące stan społecznego kryzysu (zresztą pytanie o kryzys trawiło chyba wszystkich intelektualistów mierzących się z opisem nowoczesności jeszcze na długo przed ekspansją internetu); na statystyki potwierdzające coraz większy brak zaufania do instytucji publicznych (problem dotyka nie tylko Polski); wreszcie na zawieszone gdzieś w sferze publicznej stare, dobrze wszystkim znane pytanie: „komu wierzyć?”.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że poczucie niepokoju i zatroskanie kondycją współczesnego świata są w pewnym stopniu prowokowane i napędzane przez medialne informacje – to wielkie kłębowisko myśli, zgiełk relacji, analiz, dyskusji, ciasno splecione dyskursy (medialne, polityczne, naukowe…) skupiające się obecnie głównie w przestrzeni wirtualnej.

Żeby nieco rozjaśnić stawiane pytania, trzeba by zacząć od przyjrzenia się mechanizmom sfery medialnej, a więc dynamice relacji: instytucja (ukonkretniona w osobie dziennikarza lub eksperta czy też w postaci danego kanału informacyjnego) – odbiorca. Co z niej wynika i co szwankuje skoro – pomimo wolności słowa i pluralizmu mediów – przyjęło się uważać, że Zachód wkroczył w erę postprawdy?

Między ideałem a praktyką

Przyjęcie informacji z mediów jest włączeniem się w grę. Kiedy mówimy, że z mediów „dowiadujemy się o świecie”, myślimy tak naprawdę o specyficznym doświadczeniu rzeczywistości. Specyficznym, bo zapośredniczonym. Mamy do czynienia nie tyle ze światem, co ze spreparowanym produktem. Co ciekawe, dane wydarzenie medialne właściwie nie jest nam dostępne jako takie, zanim nie zostanie przez media nazwane. Laura Calabrese wyczula nas na tę „areferencyjność” wydarzeń, na ich „subiektywną ontologię” (chociaż chcą być postrzegane zawsze jako obiektywne)1. Każda informacja-produkt to owoc określonego procesu obwarowanego regułami, oczekiwaniami i celami. W kontekście naszych rozważań szczególnie ważny jest pakt, który jako odbiorcy zawieramy z mediami: dajemy dziennikarzom „prawo do nazywania”, wierząc, że rzetelnie zidentyfikują, wybiorą i opiszą zjawiska, których doświadczyli. Socjolożka Laurence Kaufmann określa ten mechanizm jako déférence épistémique (fr. déférence – oddelegowanie, przekazanie). Przy czym to nie jedyna umowa kształtująca działanie sfery medialnej.

Można, za językoznawcą Patrickiem Charaudeau, wymienić cztery cele regulujące pracę dziennikarzy2: symboliczny (przekazywanie informacji w imię wartości demokratycznych), pragmatyczny (dotarcie do jak największej liczby odbiorców), etyczny (pozyskiwanie i przekazywanie informacji w sposób jak najbardziej uczciwy i wiarygodny), komercyjny (atrakcyjne przedstawienie informacji, które uwiedzie odbiorców). Cele te nierzadko wchodzą w konflikt, chociaż nadal ideał demokratycznych mediów zakłada utrzymanie równowagi między rzetelną służbą odbiorcy i troską o zrównoważoną debatę publiczną a potrzebą generowania finansowych zysków.

Współczesna sfera medialna, chociaż bywa poddawana surowej ocenie i teoretycznie ograniczona umową społeczną, zdaje się ową równowagą nie zawracać sobie głowy. Jest niezwykle elastyczna, beztrosko gościnna, bezgranicznie chłonna. Można by powiedzieć z przymrużeniem oka, że właściwie dzięki internetowi osiągnęła poziom idealnie demokratyczny, pozwalając mediom na swobodne dryfowanie w kierunku obranego celu.

Information overload (informacyjne przeciążenie) dręczyło już futurologa Alvina Tofflera w latach 70. XX wieku. A było to blisko 30 lat przed premierą pierwszej strony www. Dzisiaj mamy dostęp do 1,3 mld domen (dane agencji Netcraft z 2019 r.), w samej Europie w 2018 r. wydanych zostało 610 tys. nowych książek (dane od International Publishers Agency), a tylko w Polsce Kolpolter ma dostęp do 1600 tytułów prasowych (dane z 2016 r.). Poszukiwania „ostatniego człowieka, który wiedział wszystko” brzmią już nieco anegdotycznie, ale dobrze pokazują, od jak dawna wiedza o świecie, nawet tym najbardziej współczesnym, jest nie do ogarnięcia przez pojedynczy umysł.

W mnogości przekazów pytanie: „komu wierzyć?” wybrzmiewa więc bardzo dobitnie. Jest tęsknotą nie tylko za godnym zaufania autorytetem, który wywiązywałby się z warunków społecznego paktu, ale i za kryteriami definiującymi prawdziwość medialnych doniesień.

Fake news, postprawda… albo po prostu bullshit

Słowem 2016 r., najlepiej oddającym ówczesne społeczne nastroje i zainteresowania, Oxford Languages ogłosił post-truth (postprawdę). Chociaż popularność terminu miała związek z kampanią wyborczą Donalda Trumpa i brytyjskim referendum dotyczącym Brexitu, z upływem lat jego kariera wcale nie zwolniła tempa.

Oksfordzki słownik definiuje postprawdę jako „takie okoliczności, w których obiektywne fakty mają mniejszy wpływ na kształtowanie opinii publicznej niż odwołania do emocji i osobistych przekonań”3. Prefiks post-w tym przypadku nie ma związku z chronologią. Wskazuje raczej na stan, w którym dany koncept (w tym przypadku „prawda”) przestaje być ważny i znaczący. Tak rozumiana postprawda doskonale współbrzmi z fake newsem (czyli kłamstwem bardzo precyzyjnie spreparowanym, informacją celowo przeinaczoną, sfałszowaną, wprowadzającą w błąd), stając się idealnym środowiskiem dla konstruowania nowych lub wskrzeszania tych nieco zapomnianych teorii spiskowych.

Zwodzenie, mącenie, igranie z emocjami nie są niczym nowym w obszarach mediów i polityki. Prawdopodobnie obylibyśmy się bez „postprawdy” i „fake newsów”, zostając ze starą, dobrą „manipulacją” i „kłamstwem”. Jednak w dobie internetu, a więc błyskawicznego przekazu, każda manipulacja nabiera wyrazistszych barw. Dociera do nas w niespotykanym wcześniej tempie. Właściwie widzimy ją in statu nascendi. Pytanie o to, czy przypadkiem mówienie o „erze postprawdy” nie jest tylko eleganckim retorycznym zabiegiem, który więcej mąci, niż tłumaczy, wydaje się ciekawe, ale zostawmy je na boku. To bowiem, co szczególnie interesujące w karierze tych pojęć, to ich stosunek do prawdy.

Definicja postprawdy podpowiada nam, że ów tryb działania prawdy w całości nie odrzuca. Jest mu ona raczej obojętna, ponieważ za cel stawia sobie skuteczne osiągnięcie wybranego efektu. W tej logice zorientowanej na precyzyjny medialny i/lub polityczny rezultat mieści się także fake news. Do obu terminów ciekawie podchodzi Harry Frankfurt, zastępując je swojskim bullshitem, czyli wciskaniem kitu: „Nie można kłamać, nie sądząc, że zna się prawdę. Wciskanie kitu nie nakłada żadnych tego rodzaju ograniczeń. Ktoś, kto kłamie, tym samym odnosi się do prawdy i, do pewnego stopnia, odnosi się do niej z szacunkiem. Mówca uczciwy mówi tylko to, co jego zdaniem pokrywa się z prawdą. […] Wciskającego kit nie ograniczają żadne reguły; on nie stoi ani po stronie prawdy, ani po stronie nieprawdy. W ogóle nie sugeruje się faktami […]; no, może tylko o tyle, o ile wpłynie to na jego szanse na sukces. Nie obchodzi go, czy to, co mówi, właściwie opisuje rzeczywistość. Dobiera to albo wymyśla tak, by służyło jego własnym celom”4.

A zatem, obserwując ruch we współczesnej sferze medialnej – mam tu na myśli strategie konstruowania i przekazywania wiadomości – można dostrzec dwie tendencje. Dla pierwszej horyzontem jest prawda. Takie budowanie przekazu, aby sprostać dwóm celom: symbolicznemu i etycznemu (sięgając po klasyfikację Charaudeau) oraz wywiązać się z niepisanego, ale społecznie przyjętego, paktu o zaufaniu. Czasem może nieudolnie, jakoś topornie, ale jednak w duchu dążenia ku ideałowi medialnej komunikacji. Druga z kolei tendencja nie stawia sobie pytania o prawdę w ogóle. Energię skupia na wyławianiu z powierzchni rzeczywistości jedynie tego, co najlepiej wpasuje się w zaplanowany efekt.

Nasuwa się jednak pytanie: dlaczego mówić o „tendencjach” w przekazie medialnym, a nie po prostu o prawdzie i kłamstwie? Francuski literaturoznawca Pierre Bayard, znany polskiemu czytelnikowi z eseju Jak rozmawiać o książkach, których się nie przeczytało?, z niezwykłą swadą krzyżuje nam drogi i rozsadza gładkie myślenie o „prawdziwości”. W swoim najnowszym tekście Comment parler des faits qui ne se sont pas produits? [Jak opowiadać o wydarzeniach, które nie miały miejsca?]stawia na szali dwie prawdy: prawdę weryfikowalnych faktów, która jednak nie wyczerpuje przekazu o świecie, oraz prawdę literacką, która operuje fikcją, ale dociera do istoty rzeczy.Bayard mnoży przykłady autorów ze świata nauki i mediów, którzy mniej lub bardziej świadomie zrezygnowali z logiki twardych danych, aby dotknąć prawdy zupełnie nieuchwytnej. Opowiada między innymi o niemieckim dziennikarzu Claasie Relotiusie. Został on zwolniony z redakcji tygodnika „Der Spiegel”po tym, jak udowodniono, że jego reportaż o wyborcach Trumpa z Fergus Falls jest właściwie fikcją. Relotius pozmieniał życiorysy swoich bohaterów, wymyślił niektóre zdarzenia, zmodyfikował nawet krajobraz miasteczka. Z punktu widzenia przyjętej dziennikarskiej rzetelności – zasłużył na karę. Ale czy, jak zauważa Bayard, pewna doza fikcji nie umożliwia wspięcia się na poziom jeszcze intensywniejszej rzeczywistości? Problem z reportażem Relotiusa był taki, że choć oparty na literackich chwytach, doskonale tłumaczył fenomen popularności amerykańskiego prezydenta.

Milczący świat

Fake newsy i teorie spiskowe da się obalić, rzeczywistość postprawdy – demaskować. Owa żmudna misja niekoniecznie nawet spoczywa na barkach „przeciętnego odbiorcy”, ponieważ z odsieczą przychodzą fact-checkerzy**. Można uznać ich za kolejną medialną instancję, wprzęgniętą we wspomniany mechanizm „oddelegowania” (déférence épistémique). Pogromcy manipulacji próbują reperować złamany pakt zawiązany niegdyś między mediami a odbiorcą. Działanie instytucji zawodowo zajmujących się fact-checkingiem wcale jednak nie gwarantuje równowagi w polu medialnym, nie wpływa na uporządkowanie dyskursów, na skuteczne oddzielenie ziarna od plew. Teorie spiskowe dalej pączkują w alternatywnej rzeczywistości, która wykształciła mechanizmy legitymizacji własnych ekspertów i własnych przestrzeni dyskusji. Do snutych wątków dodajmy więc kolejny – dlaczego rzetelna argumentacja fact-checkerów czy, szeroko pojętych, uznanych środowisk naukowych nie przemawia do wszystkich? Na myśl przychodzi wyświechtany komentarz o rzeszach „ograniczonych, niewykształconych”, które łakną prostych rozwiązań. Poprzestanie na takiej odpowiedzi jest jednak mało sycące.

Zacznijmy od szerokiej perspektywy. Jedno z ciekawszych spojrzeń na nowoczesność proponuje Hartmut Rosa, niemiecki socjolog i politolog. Dostrzega w niej ambicję uczynienia świata dostępnym na wyciągnięcie ręki. Nowoczesność pragnie świat kontrolować przy pomocy narzędzi naukowych, technologicznych, politycznych. Im jednak precyzyjniej staramy się nazywać, porządkować i rozdzielać, tym bardziej ów świat się nam wymyka. Rosa i Touraine spotykają się w jednym punkcie. Oto doświadczamy jako mieszkańcy Zachodu rozdźwięku między niepojętym, niekontrolowanym globalnym systemem gospodarczym a życiem prywatnym5; między działaniem wielkich instytucji, na które nie mamy bezpośredniego wpływu, a najbliższą codziennością. Sytuacja pandemii SARS-CoV-2 tylko uwydatnia nasz brak kontroli nad rzeczywistością, która miała być przecież obliczalna, przewidywalna, plastyczna.

Śledząc odkrycia językoznawców i kognitywistów, można odnieść wrażenie, że właściwie każde wzajemne zrozumienie się jest małym cudem

Alicja Chwieduk

Udostępnij tekst

Idąc tokiem myślenia Rosy i Touraine’a, można powiedzieć, że konfrontujemy się z wielkim milczeniem świata. Zawierzanie teoriom spiskowym byłoby rozpaczliwym przypuszczaniem szturmu na niewzruszoną rzeczywistość, której mechanizmów nie ogarniamy. Próbą odzyskania poczucia sprawczości, choćby za cenę akceptacji przekłamań. Drugą stroną tego samego medalu byłyby zarówno przestrogi aktywistów ekologicznych, którzy dostrzegli, że „płonie nasz dom” (G. Thunberg), jak i krzyk intelektualistów: „świat umiera, a my nawet tego nie zauważamy” (O. Tokarczuk), „zbliżamy się do klifu Seneki” (U. Bardi)…

Upominamy się więc o niezapośredniczoną, pełnokrwistą relację ze światem, a jednocześnie o prawdę, w którą uwierzyliśmy. Wszystkie te głosy bez wyjątku odbijają się jednak w sferze medialnej ledwo słyszalnym echem. Padają ofiarą tego samego dyskursywnego chaosu, z którego starają się wyrwać i który, paradoksalnie, dał im szansę w ogóle wybrzmieć. Na tym być może polega największa tragedia nowoczesności – w imię perfekcyjnego ujarzmiania tajemnicy życia udziela wszystkim głosu.

Leń i ryzykant, czyli próba podsumowania

Czym jest adekwatny obraz świata, który leży u źródeł większości (a może i wszystkich?) sporów toczonych w sferze publicznej? To ścisła odpowiedniość między przekonaniami, które uznajemy za pewne, a takimi, które znajdują potwierdzenie w doświadczanej rzeczywistości6. Przy czym wydarzenia z rzeczywistości docierają do nas w takim stopniu, w jakim jesteśmy je w stanie sobie uzmysłowić i zaakceptować jako prawdziwe lub przynajmniej prawdopodobne. Aby jeszcze nieco skomplikować proces poznawania, dodam, że z kognitywnego punktu widzenia błędne przesłanki są nie do odróżnienia od rzeczywistej wiedzy, podobnie jak złudzenie optyczne od prawdziwego obrazu. Teoria relewancji potwierdza to, co w większości przeczuwamy – człowiek jest z natury leniwy. W procesie komunikacji i poznawania nasz umysł dąży do utrzymania równowagi między wysiłkiem potrzebnym do przetworzenia danych a efektem kognitywnym. Śledząc odkrycia językoznawców i kognitywistów, można odnieść wrażenie, że właściwie każde wzajemne zrozumienie się jest małym cudem. Wola wyjścia poza własne otoczenie poznawcze, wzięcia w nawias dotychczasowych przekonań, to dla ludzkiego umysłu wręcz nadnaturalny wysiłek. A jednak decydujemy się na ten brawurowy akt. To, skąd w nas gotowość do podjęcia takiego ryzyka, pozostaje nadal, na szczęście, tajemnicą.

Dla leniwego umysłu świat po prostu pozostanie wyzwaniem, bez względu na to, czy uznamy go za milczący, niedostępny, zagłuszony dyskursywnym zgiełkiem czy na wyczerpaniu. Mnogość dyskursów nie jest alarmująca, ale tylko pod dwoma warunkami. Dopóki jesteśmy w stanie operować takimi pojęciami jak fake news i postprawda, a więc poruszamy się ciągle w odniesieniu do prawdy. I dopóki w ogóle chcemy konfrontować ze sobą nasze złudzenia optyczne.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

1 Zob. L. Calabrese, L’acte de nommer: Nouvelles perspectives pour le discours médiatique, „Langage et Société”, 2012, t. 140, https://www.researchgate.net/publication/281023396_L’acte_de_nommer_Nouvelles_perspectives_pour_le_discours_mediatique [dostęp: 6.02.2021]. [dostęp: 6.02.2021].
2 Zob. P. Charaudeau, Une éthique du discours médiatique est-elle possible?, http://www.patrick-charaudeau.com/Une-ethique-du-discours-mediatique.html [dostęp: 6.02.2021]. [dostęp: 6.02.2021].
3 Zob. https://languages.oup.com/word-of-the-year/2016/ [dostęp: 6.02.20021]. [dostęp: 6.02.20021].
4 H. Frankfurt, O wciskaniu kitu, tłum. H. Pustuła, Warszawa 2005, s. 65–66.
5 Zob. A. Touraine, Po kryzysie, tłum. M. Frybes, Warszawa 2013.
6 Zob. D. Sperber, D. Wilson, Relewancja. Komunikacja i poznanie, tłum. zbior., Kraków 2011.

* Jak czytamy na oficjalnej stronie, słowo roku powinno „odzwierciedlać etos, nastrój lub zainteresowania minionego roku i posiadać trwały potencjał kulturowy”, https://languages.oup.com/word-of-the-year/ [dostęp: 6.02.2021].
** Idea fact-checkingu zrodziła się w USA. Jeden z pierwszych portali zajmujących się w zorganizowany sposób weryfikacją medialnych przekazów powstał w 2003 r. (FactCheck.org). Za najpopularniejszy tego typu serwis uznaje się PolitiFact (założony w 2007 r.), który otrzymał w 2008 r. nagrodę Pulitzera. W Polsce pierwszą instytucją fact-checkingową było Stowarzyszenie Demagog (działa od 2010 r.). W 2017 r. na świecie działało 114 tego typu agencji, z czego 50 w samym USA.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2021 jako część bloku tematycznego „Świat w czasie interregnum”.
Pozostałe teksty bloku:
Jak śpiewać chórem w polifonicznym świecie, dyskutują Edwin Bendyk, Marek Migalski, Monika Rudaś-Grodzka i Sebastian Duda
„Dlaczego powinniśmy tęsknić za błotem?”, Magdalena Budziszewska w rozmowie z Ewą Buczek

Podziel się

Wiadomość