Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Ukraińskie Klondike. Historia bursztynowej gorączki

Historia bursztynowej gorączki. Ilustracja Jr Korpa / Unsplash

Proceder nielegalnego wydobycia bursztynu trwa, a tymczasem ogromne połacie poleskich lasów i puszcz, zaopatrujących Europę w tlen, wymierają bezpowrotnie. To ekologiczna katastrofa, o której świat milczy. Proceder, o którym głośno w całej Ukrainie.

Granica między geograficznym Polesiem Wołyńskim a Wołyniem właściwym przebiega wzdłuż linii Luboml–Kowel–Równe. To ostatnie miasto jest dzisiaj centrum obwodu rówieńskiego, z rzadka już kojarzonego przez mieszkańców z nazwą regionu. Ale ciągnący się przy granicy z Białorusią pas Polesia Wołyńskiego ma w różnych obwodach geograficznego Wołynia wspólny mianownik.

Jest nim bursztyn.

Najwięcej go na Żytomierszczyźnie i Rówieńszczyźnie. W obwodzie wołyńskim złóż słonecznego kamienia jest nieco mniej, lecz również wystarczająco, by przyciągać nielegalnych kopaczy. I nie chodzi o pojedynczych poszukiwaczy szczęścia, ale o masowy proceder.

Bursztynowa żyła ciągnie się w lasach pod Maniewiczami, w okolicy wsi Lisowe i Prylisne. Ostatnio skala samowolnego wydobycia zmalała, chociaż od czasu do czasu wciąż ktoś próbuje tu kopać. Bo bursztyn to złoty interes. Wołyńscy policjanci mówią, że kopacze po cichu przenieśli się pod samą granicę obwodu. Ale kopią bez porównania mniej niż w sąsiednim rówieńskim, w którym ciągną się te same poleskie lasy, ale bursztynowa żyła jest w nich bliżej powierzchni ziemi.

W samym Równem deweloperzy budują na potęgę osiedla, które potem świecą pustkami, gdyż kupują je lokujący kapitały w nieruchomościach wydobywcy i sprzedawcy bursztynu. Sami w nich nie mieszkają. Podobno w wielopiętrowych blokach nie zainstalowano nawet wind, bo nie ma lokatorów.

Sposób na przeżycie

O podziemnych złożach bursztynu wzdłuż ukraińsko-białoruskiej granicy wiedziano od dawien dawna. Podobno przed wojną wykopywano go, żeby zimą palić w piecach. Ogrzewał biednych ludzi, których nie stać było na węgiel, lepiej niż drewno. Aż raptem okazało się, że jest cenny. I machina nielegalnego wydobycia ruszyła.

Na skalę masową proceder rozpoczął się mniej więcej na przełomie 2012 i 2013 roku. Mówiło się wówczas, że nad nieuczciwym wydobyciem kontrolę sprawował osobiście jeden z synów Janukowycza. Kto teraz trzyma w garści bursztynowy interes, trudno powiedzieć, ale jego wartość szacuje się na setki milionów dolarów rocznie. Te pieniądze muszą trafiać wysoko, bo praktycznie wszyscy uczestnicy tego biznesu pozostają bezkarni.

– Mam znajomych, którzy na bursztynie dorobili się majątków – opowiada mi wołyński przedsiębiorca rodem z Maniewicz. To rejonowe miasteczko od początku było jednym z głównych bursztynowych eldorado, choć na oko nie wyróżnia się niczym spośród dziesiątek innych małych zubożałych wołyńskich miejscowości. Inaczej niż w podrówieńskich wsiach bursztynowego grosza zostaje tu niewiele. Dokładnie tyle, ile okoliczni chłopi dostają od skupujących wykopany bursztyn hurtowników. A ci chcą przecież na nim zarobić.

Prawdziwe rekiny bursztynowego biznesu już tu nie mieszkają. Dorobiły się dawno i prowadzą interesy w dogodniejszych miejscach. – Pewien mój kolega zaczynał w latach dziewięćdziesiątych od wyrębu lasu. Wtedy to był po prostu sposób na przeżycie – ciągnie. – Wiadomo, że nielegalny, ale legalnej godnej pracy nie było. Wszyscy się jakoś kręcili, żeby wyżyć. Najpierw ścinał i sprzedawał sam. Potem kupił sprzęt i zlecał pracę ludziom z okolicy. A kiedy okazało się, że można w lesie wydobywać bursztyn, miał już sporo sprzętu i zaufanych pracowników. Teraz jest milionerem, mieszka za granicą. Już nie kopie, bo się dorobił jak mało kto. Pytałem, czy nie bał się ryzyka, bo wielkie wydobycie wiąże się z przemytem na wielką skalę, a to już nie jest zabawa, lecz układ przestępczy. Nie odpowiedział – kończy były maniewiczanin. Były, bo również nieźle sobie radzi w biznesie, tyle że nie bursztynowym, ale samochodowym.

Technologia wydobycia jest prosta: koparka, sprzęt do przesiewania ziemi, pojazdy do wywożenia urobku. Tak pracują hurtownicy. Przeciętnemu kopaczowi wystarczy porządna łopata. Bursztyn znajduje się na niewielkiej głębokości. Tam, gdzie grunt jest piaszczysty, używa się spalinowych pomp. Silny strumień wody przemywa piach kilka metrów w głąb. Bursztyn wypływa na powierzchnię, gdzie jest odławiany przez brodzących w wodzie poszukiwaczy. W trakcie takiej operacji rosnący w danym miejscu las jest bezpowrotnie niszczony. Tę metodę stosuje się głównie na Rówieńszczyźnie, bo tam żyła znajduje się tuż pod ziemią. Obrońcy środowiska alarmują, że niekontrolowane wydobycie tylko powiększa obszary ekologicznej katastrofy.

Gotowy scenariusz na film

Przemyt żywicy przez granicę jest zjawiskiem masowym i wielokrotnie opisywanym, zarówno przez ukraińskie, jak i zagraniczne media. Tyle tylko, że śledztwa dziennikarskie w istocie niczego nie zmieniają. Służby państwowe zajmują się sprawą wyjątkowo ospale, choć przemytnikom zdarzają się czasami wpadki.

Rekordowe odkrycie polskich celników to dwie i pół tony bursztynu. Surowiec, który wjeżdża do Polski, potem jest podobno sprzedawany jako nasz, bałtycki. A największym rynkiem zbytu są Chiny. Popularność bursztynu jest tam ogromna.

– Przez pewien czas sprytni ukraińscy przemytnicy sprzedawali do Chin nawet bursztynowe podróbki, ale Chińczycy się wycwanili i zaczęli towar sprawdzać – mówi mi jeden z miejscowych dziennikarzy. – We Lwowie są hotele, w których część pokoi na stałe wynajmują chińscy goście. Przychodzą do nich sprzedawcy z próbkami. Dopiero potem dokonuje się transakcji – twierdzi.

Brzmi to jak filmowy scenariusz. Podobnie jak inne bursztynowe historie.

– Moja koleżanka ledwo wiązała koniec z końcem – opowiada łucka fryzjerka. – Aż wreszcie rzuciła pracę i zajęła się przemytem bursztynu. Dała się namówić jakiemuś gangowi na przewożenie przez granicę w torebce „paru kamyczków”. Jest zadowolona, urządziła się. Ja ją pytam, czy się nie boi. Bo co będzie, jak złapią? Albo jak ci chłopcy, co ją zaopatrują, zechcą czegoś więcej? Ale ona tylko się śmieje. Ja bym ze strachu umarła! Wolę już te fryzury i manikiury. Zarabiam mało, ale bezpiecznie.

– Przeżyłem kilka lat temu historię jak z kina – wspomina policjant z Łucka. – Pilotowałem zagraniczną delegację, która musiała przejechać przez maniewickie lasy. Wjeżdżamy autobusami, a tam tłum ludzi w kominiarkach, z łopatami i innym oprzyrządowaniem. Kawałek dalej to samo. Kilkadziesiąt osób, albo i sto. Gapią się na nas, my na nich. Po chwili słyszę huk, coś jakby wystrzały z karabinu maszynowego. Co za licho? Uszom nie wierzę, oczom jeszcze mniej: mały transporter opancerzony, na nim faktycznie karabin! Dzwonię do centrali, okazuje się, że nie mam omamów. Właśnie odbywała się zmiana całego oddziału gwardzistów, którzy pilnowali lasu. Wieść się rozeszła, że ochrona będzie osłabiona, i kopacze hurtem ruszyli na wykopki. Ale gwardziści się wcześniej zabezpieczyli, zostawili paru dyżurnych, w tym uzbrojony transporter. Nie strzelali na ostro, ale odstraszyli skutecznie. A nasza delegacja miała w drodze specyficzną rozrywkę – śmieje się. – Takie mamy w zachodniej Ukrainie własne westerny!

W istocie – jak na Dzikim Zachodzie. Bursztynowa gorączka trwa, a tymczasem ogromne połacie poleskich lasów i puszcz, zaopatrujących Europę w tlen, wymierają bezpowrotnie. To ekologiczna katastrofa, o której świat milczy. Proceder, o którym głośno w całej Ukrainie.

Próba legalizacji wydobycia

Na północy Rówieńszczyzny, by zobaczyć skutki wydobycia, nie trzeba specjalnych pozwoleń. Wystarczy, że jadąc drogą, zerknie się na pobocza. Najsmutniejszy widok przedstawiają ciągnące się kilometrami poprzewracane drzewa na wypłukanej ziemi.

Natomiast wjazdu do maniewickich lasów rzeczywiście strzegą uzbrojone patrole Gwardii Narodowej1, gdzieniegdzie zaś na leśnych drogach wyrastają punkty kontrolne policji. Do końca jednak nie wiadomo, kogo pilnują. Nie jest łatwo dostać się do miejsc, w których można zobaczyć ślady wydobycia. A są to między innymi okolice przyległych do Maniewicz wsi Lisowe i Prylisne.

W samych Maniewiczach dominuje ta sama co wszędzie, bezładna poradziecka architektura i zakurzone stare drogi. Oznak bogacenia się bursztynowej stolicy nie widać. Miejscowość w porównaniu z większością wołyńskich osad jest stosunkowo młoda, założona pod koniec XIX wieku przez władze Imperium Rosyjskiego w związku z budowaną tam koleją żelazną. Gmach stacji istnieje nadal, jest lokalnym zabytkiem, ale jego zagrzybione mury wołają o pomstę do konserwatorów. Kursuje tu kolejka z Czartoryska do Trojaniwki. Z rzadka zatrzymuje się jakiś pociąg dalekobieżny, bo kolej z czasów carskich, łącząca Kijów z Warszawą, nie działa.

Przez te okolice przetoczyły się bitwy I wojny światowej. Stacjonowały tu Legiony Polskie. Ich pamięć jest kultywowana w oddalonej o kilkanaście kilometrów Kościuchnówce (Kostiuchniwka), znanej jako pole największej bitwy legionistów. Mało kto pamięta, że z maniewickich lasów wywodzi się tradycja piłkarska warszawskiej Legii. Pierwsza futbolowa drużyna legionistów powstała właśnie tutaj, potem przeniosła się do Warszawy i tak już zostało.

Podczas I wojny światowej tutejsze lasy znalazły się na linii słynnej ofensywy Brusiłowa. Poległy dziesiątki tysięcy ludzi. Później przemieszczały się tędy fronty II wojny. Prawie cała żydowska ludność, stanowiąca w Maniewiczach, jak i w innych miasteczkach, większość, została zgładzona. Przypomina o tym pobliski pomnik.

W nieodległej wsi Lisowe, która leży tuż przy bursztynowym szlaku, te same ubogie domy i liche płoty. Wóz ciągnięty przez jednego konia, na wozie trochę drewna. W ogródkach widły i kosy, jakiś stóg. W centrum nowa cerkiewka, na skraju protestancki dom modlitwy.

Prylisne słynie natomiast z budowanej tam swego czasu fabryki sortowania i obróbki bursztynu. Sprawa była głośna. Legalizacją wydobycia planował zająć się dwa, trzy lata temu sam szef rady obwodowej, jeden z najbardziej wpływowych ludzi na Wołyniu, Ihor Pałyca. Rada powołała spółkę WołyńPryrodResurs, która miała legalnie eksploatować bursztyn, miedź i torf na terenie obwodu, dzieląc dochody między gminy, rejon i budżet obwodowy. W Kijowie ktoś nawet wydał licencję na wydobycie bursztynu. Tymczasem, gdy wiadomość dotarła do administracji ówczesnego prezydenta Petra Poroszenki, do Łucka zjechała ekipa z prokuratury w asyście funkcjonariuszy służb i przeprowadziła kontrolę dokumentów.

Ihor Pałyca, uważany powszechnie za człowieka oligarchy Ihora Kołomojskiego, zaciekłego rywala Poroszenki, nie cieszył się, rzecz jasna, przychylnością prezydenta. Sprawa licencji na wydobycie bursztynu stanęła w miejscu. Media podawały, że korporacja miała zlecić prace wydobywcze nieznanej bliżej nikomu maleńkiej firmie zarejestrowanej w Polsce. Pojawiły się pytania, czyj to słup, kto ma w tym interes, i sporo innych podobnych wątpliwości. Jednocześnie dawało się wyczuć rozczarowanie, że sprawa legalizacji wydobycia bursztynowych złóż nie posuwa się do przodu. „Byłoby lepiej – mówiono na Wołyniu – żeby nawet z przekrętami, ale jednak w sposób w miarę cywilizowany czerpać z przyrodniczych dóbr, z minimalną choćby korzyścią dla mieszkańców i lokalnych firm”.

Po rozpoczętej inwestycji pozostało kilka porządnych fabrycznych obiektów i tyle. WołyńPryrodResurs wstrzymał budowę. Wysokie ogrodzenie, przez okna w jednym z budynków widać stosy materiałów budowlanych, ale na bramie kłódka i kartka z numerem telefonu kontaktowego. Nikt nie odbiera.

Gdzie polityka i biznes łączą się nierozerwalnie

Październik 2018 roku. Słoneczna, ciepła jesień. W lasach wysyp grzybów. Wójt wioski Lisowe Wiktor Skorochod zgadza się – na prośbę dyrektora maniewickiego muzeum Petra Chomycza – pokazać mi miejsca, w których działali kopacze. Bez takiego przewodnika zwykły śmiertelnik do nich nie dotrze, bo trzeba znać teren – to raz. I uprzedzić strzegących go dyżurnych ze straży leśnej oraz policji i Gwardii Narodowej – to dwa. W przeciwnym razie grzybobranie w okolicznych lasach może skończyć się kłopotami.

– Sam jestem ciekaw. Nigdy tam nie byłem! – Petro Chomycz też idzie z nami. – I pewnie bym się nie wybrał. Wiktor nam pokaże, jak to wygląda. – Przyśpiesza kroku, by nadążyć za wójtem i zamienić z nim kilka słów.

Wiktor Skorochod (w jego przypadku nazwisko nie myli – chodzi bardzo szybko), wyprostowany, energiczny, krępy trzydziestolatek, pokonuje zdecydowanym krokiem pniaki i zarośla, prawie nie zmieniając pozycji ciała.

– Bo ja przez całe życie pieszo chodzę. Do szkoły codziennie chodziłem na przełaj przez lasy i pola, spod Kościuchnówki do Maniewicz, piętnaście kilometrów w jedną stronę – tłumaczy i jakby czekając na potwierdzenie własnych słów, spogląda pytająco.

– Ano tak! Zapomniałem. Ty tu przecież każde drzewo od dziecka znasz. Co tam drzewo, każdy krzak! – śmieje się Chomycz.

I rzeczywiście.

Najpierw idziemy przez długą wieś, powstałą za czasów ZSRR z połączonych przedwojennych chutorów. Mijamy drewniane domy, knajpę, placyk, gdzie odbywają się wiejskie zabawy i potańcówki. Tuż za wsią zaczynają się lasy. Zanurzamy się w ich gąszczu. Nie działa GPS, nie działa telefon. Nie słychać odgłosów z drogi. Żeby się nie zgubić, trzeba znać teren doskonale.

– Kopacze mają dokładne mapy, działali tu długo. Teraz nie kopią. A jeśli próbują, to sporadycznie. Udało się powstrzymać nielegalne wydobycie – przekonuje Skorochod. – Ale dalej, w obwodach rówieńskim i żytomierskim, kopią i wypłukują na potęgę.

Biznes na dużą skalę. Niełatwo zatrzymać rozpędzoną machinę. Internet jest pełen ogłoszeń, można zadzwonić, umówić się i kupić. Ceny są znane: za kilogramowy kamień od sześciu do sześciu i pół tysiąca dolarów, za półkilowy od pięciu do pięciu i pół, za dwustugramowy jeszcze tysiąc mniej. Na temat tego, do kogo trafia lwia część zysków, krąży mnóstwo plotek i domysłów. Wskazywani są najwyżsi rangą urzędnicy państwowi, bo tutaj polityka i biznes łączą się nierozerwalnie. Giełda nazwisk od prawa do lewa.

Zdarzają się przypadki przyłapania na wydobyciu bursztynu, znacznie częściej dochodzi do tego jednak dopiero na końcu złożonego biznesowego łańcucha, czyli na etapie wywożenia urobku albo jego obróbki w nielegalnych warsztatach. Raz na jakiś czas Służba Bezpieczeństwa Ukrainy informuje, że natrafiono na nielegalny cech albo zatrzymano na granicy kolejny bursztynowy transport. Konsekwencje w postaci kar administracyjnych nie odstraszają.

Ale wójt chwali się, że on ma tu wszystko pod kontrolą. Że zrobił porządek i że ma pomysły na rozwój swoich wiosek bez kontrabandy.

– Miejscowi na niej nie zyskują – przekonuje. – Kiedy zostałem przewodniczącym rady, środków na nic nie było. Przecież widać gołym okiem, że nie tu mieszkają złodzieje. Ludzie ledwo wiążą koniec z końcem. Ale postęp już jest. Będziemy usprawniać transport i poprawiać warunki w szkole, sklepik wybudowaliśmy od podstaw. Bursztynu pilnujemy. W ubiegłym roku zarejestrowano piętnaście prób kopania, w tym już tylko pięć.

Pochylam się, by zerwać wielkiego zdrowego podgrzybka. Kawałek dalej kolonia maślaków, pod koniec października rzadkość. Grzybów jest w bród, grzybiarzy nie widać. Las jest sprawdzany i pod obserwacją. Gdy zdarzyło mi się przejeżdżać tędy zimą, zza drzewa wyłonił się patrol, by skontrolować dokumenty. Zatrzymywano każdego, kto się zbliżał do bursztynowego zagłębia. Teraz jednak bez problemu mijamy strażnicę leśników. Nikogo w niej nie ma.

– Pewnie gdzieś chodzą, sprawdzają – mówi Skorochod.

– Ale jak nas kamery pilnujące sfilmują, to będzie wyglądało tak, jakbyśmy to my żyły szukali. – Petro Chomycz uśmiecha się i pochyla nad prawdziwkiem.

Zamiast lasu zostaje pustynia

Przystajemy w miejscu, które wygląda jak leśne okopy. Całe w górkach ziemi i dołkach. Pamiątka po poszukiwaczach. Zdążyła porosnąć trawą.

– Patrzcie, tu kopali jakieś trzy lata temu – ocenia Skorochod. Już nie widać wyraźnych krawędzi wyrobiska, zaledwie zarysy niezliczonych rowów i nasypów przeoranego jak okiem sięgnąć leśnego gruntu. I usychające młode drzewa. Stare trzymają się korzeniami głębiej, ale też powoli marnieją. Rozkopywano tu ziemię długo i konsekwentnie. – To znaczy, że tędy idzie żyła. Duża. Musieli długo wydobywać – objaśnia, stojąc nad jedną z głębszych jam. – Tu na przykład to już nie łopata, tylko większy sprzęt pracował. Jak znajdują żyłę? Po pierwsze wiedzą zawczasu, gdzie szukać, po drugie sprawdzają na miejscu. Jak już się natkną na niewielkiej głębokości na bursztyn, wszystko wokół przeryją, bo wiadomo, że jest. A ziemię przesiewają od razu. Widzicie? Grudy większe i mniejsze? Tu przesiewali.

Przechadzamy się od jednego rowu do drugiego, pokonując przeszkody. Ścieżki tarasują uschnięte poprzewracane drzewa.

– Dla lasu to jest bieda – opowiada wójt. – Młodsze drzewa przewracają się wraz z korzeniami od razu, starsze usychają powoli. Cały system leśny na tym cierpi. A tam, dalej na wschód, w obwodzie rówieńskim, gdzie bursztyn wygodniej jest wypłukiwać, korzenie drzew gniją. Zamiast lasu zostaje pustynia.

Miejscowi ekolodzy nie na darmo biją na trwogę, bo wielkie i dziewicze obszary leśne Polesia to prawdziwe płuca Europy. W odległości dosłownie kilku kilometrów od Maniewicz jest aż osiem rezerwatów: Maniewicki, Sofianowski, Horodocki, Hradyski, Czorna Dołyna, Ryś, Kruczene Ozero, uroczysko Dżereła. Setki tysięcy hektarów to parki narodowe. Miałyby gdzie szaleć wołyńskie leśne duszki, gdyby człowiek nie był tu gorszy od łycha2.

– Niczego nie zmieniła ta antybursztynowa ustawa. A nawet gdyby, to żadne prawo wandali nie powstrzyma, jeśli się go nie egzekwuje. W telewizji nic, tylko kłamią i kłamią – słyszę rozmowę przed sobą.

– No jak to? My tu egzekwujemy. Od roku kopaczy nie widziałem!

Podążamy za wójtem w głąb kniei. Coraz trudniej stawiać kroki, las nieprzecinany od lat. Kolejny kilometr, padam z nóg, prawie się czołgam. Tymczasem niestrudzony i wciąż wyprostowany Skorochod dziarskim krokiem nadaje tempo.

– Dacie radę jeszcze dalej pójść? Chcę wam pokazać świeższe wykopy.

Idziemy.

Parę kilometrów i oczom ukazuje się prawdziwe pobojowisko. Trzydzieści cztery równe prostokątne rowy, głębokie na dwa, trzy metry, obok góry ziemi. Wygląda to tak, jak gdyby ktoś w środku lasu kopał groby. Makabryczne wrażenie. Boki wykopów porasta słaba trawa, na dnach pusto. Tylko maślaki przypominają z daleka „słoneczne kamienie”, bo bursztyn już wykopany i wywieziony.

– To sprzed roku – mówi nasz przewodnik. – Jeszcze świeże. Ja ich tu na gorącym uczynku prawie przyłapałem. Często chodzę po lesie. Kopaczy słychać, chociaż starają się nie hałasować zbyt mocno i są uważni. Zanim doszedłem, zwinęli się. Mają swoje systemy obserwacji. Potem sprawdzaliśmy to miejsce, ale nikt już więcej nie przyszedł. Tylko rowy zostały.

Raptem moi towarzysze zmieniają temat.

– Powiedz, Wiktor, a na jakieś kurhany natrafiłeś, jak tak ciągle po lesie chodzisz?

– Pewnie! Tam, za siódmym kilometrem, jest jakaś mogiła. Jeszcze nikt jej nie badał. A pod Lisową Hutą to wiesz, że już pomnik stoi – odpowiada wójt.

Kurhany i krzyże na mogiłach partyzantów UPA widuje się tu często.

– Ja to bym chciał, żeby uczniowie chodzili i szukali. Niech się uczą historii na miejscu, zamiast w ławkach się nudzić – stwierdza z przekonaniem Skorochod. – A lasów po prostu pilnować trzeba…

Wesprzyj Więź

Wracamy poboczem drogi, mijają nas ciężarówki z drewnem. Bo wołyńskie lasy to nie tylko bursztyn, ale także drewno i torf. Skarby rynku. I tego legalnego, i czarnego.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2020. To fragment książki Natalii Bryżko-Zapór „Pogranicze wszystkiego. Podróże po Wołyniu”, która w lutym 2021 r. ukaże się nakładem Wydawnictwa Czarne. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

1 Nacjionalna Hwardija Ukrajiny, uzbrojona formacja Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
2 Łycho – duch uosabiający wszelkie nieszczęścia, biedę i niesprawiedliwość losu.

Podziel się

1
Wiadomość