Rządzący mają nadzieję, że po raz kolejny uda się załatać system ochrony zdrowia, bazując na poczuciu obowiązku pracowników.
Narastająca epidemia mocno testuje polski system ochrony zdrowia. Codziennie pojawiają się alarmujące informacje, którym towarzyszą komentarze polityków partii rządzącej zapewniających, że wszystko jest pod kontrolą, mamy wystarczające zasoby, a problemem ewentualnie są lekarze. Jak wygląda rzeczywistość?
Zacznę od pozytywów. Dobrym pomysłem w moim przekonaniu było przerzucenie zlecania testów w kierunku SARS-CoV na POZ. System zasadniczo działa, choć wymaga wypełniania sporej liczby formularzy i zaświadczeń. Wyniki testów – w mojej obserwacji – są dostępne następnego dnia po pobraniu, a jeśli pacjent ma założone Internetowe Konto Pacjenta, to dostaje też wynik sms-em lub mailem. Wynik pozytywny oznacza automatycznie nałożenie dziesięciodniowej izolacji, liczonej od następnego dnia po pobraniu wymazu, przy czym o jej ostatecznym wymiarze decyduje lekarz.
Z problemów: przytykają się punkty testowe – zwykle otwarte są krótko, przez kilka godzin dziennie, w dodatku przed południem (np. 10-12), nie ma też dostępnego powszechnie ich wykazu. Przy tej liczbie zachorowań na granicy wydolności (delikatnie rzecz ujmując) jest też Sanepid, który w każdym przypadku musi zebrać przynajmniej podstawowy wywiad epidemiologiczny i zdecydować o kwarantannie osób mających kontakt z chorym.
Zakażeni, którzy będą leczeni we własnych domach, zetkną się tylko z tą częścią systemu. Gorzej jeśli pojawi się konieczność hospitalizacji. Coraz częściej słyszymy o braku miejsc w szpitalach, gigantycznych kolejkach pod SOR-ami czy ich zamknięciach z powodu COVID-19. Dochodzą pojedyncze sygnały o braku miejsc respiratorowych dla konkretnych osób. Rząd zapewnia nas, że respiratorów jest pod dostatkiem, a może być więcej. Rzecz w tym, że respiratora nie da się tak po prostu postawić przy łóżku chorego. Potrzebne jest kompletne, monitorowane stanowisko i wykwalifikowany personel potrafiący wykorzystać dla dobra pacjenta wszystkie możliwości bardzo wyrafinowanego dziś sprzętu.
Na dostępność miejsc szpitalnych wpływa fakt, że osoba zakażona wirusem SARS-CoV-2 powinna przebywać w izolatce, a nasze szpitale mają zwykle sale wieloosobowe. Jeśli z sali kilkuosobowej robi się izolatkę miejsc drastycznie ubywa. Na kolejne sale po prostu nie ma przestrzeni. Stąd próby ograniczania przyjęć planowych i przekształcania istniejących oddziałów. Z punktu widzenia decydujących o przekształceniu ma to bardzo poważną zaletę: działający oddział ma odpowiednią ilość personelu. Zorganizowanie oddziału szpitalnego de novo np. w starych budynkach poszpitalnych czy sanatoriach wymaga zapewnienia mu obsady medycznej. O tę – jak słyszymy publicznie – niełatwo.
Nie mamy bezrobotnych lekarzy czy pielęgniarek. Ci, których potencjalnie można powołać, już gdzieś pracują. Gdzieś ich zabraknie
Wiele się mówi ostatnio o kierowaniu lekarzy czy pielęgniarek do pracy z chorymi na COVID-19. Prawo wydania takiego skierowania mają wojewodowie. Pominę już wytykane władzom wezwania wysyłane do emerytów, kobiet w ciąży, wychowujących samotnie małe lub niepełnosprawne dzieci – czyli do osób, których prawo powoływać nie pozwala. Pominę ten „drobny” fakt, że lekarze też mogą mieć choroby przewlekłe, plasujące ich w grupach wysokiego ryzyka powikłań w przypadku zakażenia – żądanie od nich ryzykowania własnym życiem jest w mojej ocenie niedopuszczalne.
Jest większy problem: nie mamy bezrobotnych lekarzy czy pielęgniarek. Ci, których potencjalnie można powołać, już gdzieś pracują. Gdzieś ich zabraknie. Czasem ten brak będzie rodził bardzo poważne konsekwencje.
Nie poprawia sytuacji stosowany tryb „wojskowy”: jutro ma Pan/Pani stawić się do pracy w konkretnym miejscu, może w sporej odległości od domu, bez możliwości dopięcia rozpoczętych, także zawodowych, spraw. Personel medyczny to nie meble, które można przestawiać z kąta w kąt. Ani wojsko. I należałoby traktować go choć na tyle poważnie, by podjąć bezpośrednią rozmowę i zostawić czas na domknięcie lub przekazanie spraw, za które są odpowiedzialni.
Trzeba w tym miejscu przejść do kolejnego palącego problemu. COVID-19 nie zawiesił wszystkich innych chorób. Nadal zdarzają się zawały serca, ludzie nadal chorują na cukrzycę, nie znikły nagle wszystkie nowotwory. Tymczasem od marca służba zdrowia w dużej mierze działa w trybie awaryjnym.
Ograniczenie wizyt w wielu przychodniach do teleporad niektórym właściwie uniemożliwiło dostęp do opieki medycznej, w tym badań diagnostycznych. Nie zawsze stracone pół roku jest do nadrobienia. W przypadku niektórych chorób – zwłaszcza onkologicznych – na radykalne leczenie będzie już za późno. Straciliśmy lato. W tej chwili jesteśmy w środku sezonu infekcyjnego, przyjście do przychodni znów zaczyna wiązać się z ryzykiem, a mówimy o oddelegowaniu specjalistów do leczenia COVID-19 i przekształcaniu oddziałów, które umożliwiały dotąd szybką diagnostykę, zwłaszcza onkologiczną. Kto poniesie koszty tych decyzji – łatwo się domyśleć.
Polski system ochrony zdrowia od wielu lat jest jedynie doraźnie łatany. W moim przekonaniu w sposób systemowy jest zależny od dobrej woli ludzi, którzy w nim pracują. Jeśli jej brakuje, a tak również bywa, konsekwencje ponosi chory człowiek. Należałoby dążyć do maksymalnego zmniejszenia takiej zależności. Problem jednak w tym, że system ciągle jakoś działa, a jeśli przestaje, zawsze można zagrozić karami, nie zmieniając nic.
Niestety, rządzący dalej mają nadzieję, że mimo wszystko i tym razem uda się system załatać, bazując na poczuciu obowiązku pracowników. To oni w końcu widzą człowieka, który potrzebuje pomocy. Zrobią.
Czy i tym razem system przetrwa z kolejną łatą?