Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Jerzy Hausner: Ekonomia wartości musi wypierać ekonomię chciwości

Prof. Jerzy Hausner podczas zjazdu Klubów „Tygodnika Powszechnego” 11 października 2019 roku w Krakowie. Fot. Adam Walanus / adamwalanus.pl

Fundamentem polskiej polityki są siła i wola. Konsekwencją jest chaos. Nie da się w nim rozwiązywać najtrudniejszych problemów i osiągać narodowych celów rozwojowych – mówi prof. Jerzy Hausner.

Tekst powstał w ramach programu „Polacy 2020 – nowe podziały, nowa solidarność?” prowadzonego przez Laboratorium „Więzi” (część projektu Oczyszczalnia).

Zespół projektu Oczyszczalnia: Pański dorobek z ostatnich lat – my będziemy nawiązywać głównie do tekstu napisanego wspólnie z prof. Hubertem Izdebskim, poświęconego prawu do jakości życia i rozwoju, opublikowanego w tomie „Solidarni w rozwoju: Gdańsk, Polska, Europa Świat” (Fundacja GAP: Kraków 2019) – może być zaskakujący dla czytelnika, który przyzwyczaił się, że ekonomiści zajmują się głównie cyferkami w PKB i wysokością kolejnych inwestycji, a sprawy społeczne ich zbytnio nie zajmują.

Prof. Jerzy Hausner: To błędne wrażenie, choć przyczyniły się do jego powstania wypowiedzi ekonomistów w ostatnich dekadach, bardzo mocno skupiające się na kwestiach ściśle finansowych. Nie uważam, że można sprowadzić gospodarkę i gospodarowanie do wskaźników finansowych i gry interesów. A nawet jeśli ktoś tak uważa, to musi sobie jednocześnie zdawać sprawę, że deficyt zaufania i niski kapitał społeczny powodują, że koszty prowadzenia biznesu są przez to wysokie. Dlatego wymiar społeczny jest ważnym elementem każdego przedsięwzięcia ekonomicznego. Mówią o tym nagradzane – także przez Komitet Noblowski – teorie głównego nurtu ekonomii, jak np. teoria kosztów transakcyjnych.

Jakie racje moralne stoją za prawem do jakości życia i rozwoju? Czy polskie prawodawstwo, a zwłaszcza obowiązująca Konstytucja z 1997 r. dobrze chroni to i inne prawa człowieka?

– Prawo do jakości życia i rozwoju uznawane jest przez prawników za prawo trzeciej lub nawet czwartej generacji. Jego rodowód sięga postkolonialnego podziału na pierwszy, drugi i trzeci świat, a zatem początkowo prawo do rozwoju należało do pojęć ze sfery stosunków międzynarodowych. Odnoszono je do kwestii krajów trzeciego świata, określanych jako słabo rozwinięte.

Mamy dziś w Polsce równoczesny wzrost zamożności i wzrost umieralności

Główną racją stojącą za sformułowaniem prawa do rozwoju, było wsparcie krajów o niższym poziomie rozwoju w ich aspiracjach do osiągnięcia sukcesu na miarę państw rozwiniętych. Dopiero później to prawo przenoszono do nowego kontekstu – do państw narodowych i ich polityk publicznych. Było to przejawem poszukiwania nowego podejścia do zagadnienia narastania nierówności społecznych i wykluczenia.

A czy prawo do jakości życia i rozwoju jest pożyteczne w innych kontekstach niż nierówności społeczne?

– Z prof. Izdebskim proponujemy, by prawo do jakości życia i rozwoju odnosić nie tylko do opisu sytuacji jaskrawych różnic majątkowych czy społecznych, ale do każdej osoby ludzkiej. Uważamy, że należy to prawo traktować jako prawo powszechne przynależne każdemu. Jednocześnie należy prawo do jakości życia i rozwoju odczytać w szerszym kontekście społecznym. To nie jest prawo traktowane jako przepis, który daje przywilej, lecz jako ogólna norma postępowania, która zawiera roszczenie, a także zobowiązanie do aktywności. Jest pod tym względem spokrewnione np. z prawem do miasta.

Prawo do miasta chyba nie jest niczym nowym w dziedzinie praw człowieka.

– I tak, i nie. Nie jest nowe, bo mówi się o nim od dawna: zostało sformułowane kilkadziesiąt lat temu. Ale jego rozumienie zmieniło się. Dzisiaj jest rozumiane nie tylko w kontekście urbanistycznym, zagospodarowania przestrzennego i materialnych warunków życia. Obecnie jest odnoszone także do wykorzystania potencjału twórczego mieszkańców i ich roli w rozwoju miasta.

Wrócę jeszcze do pytania o Konstytucję RP i prawa człowieka. Widzimy, że wiele ustaw zasadniczych na świecie włączyło do swojej treści prawa kolejnych generacji. U nas prawo do jakości życia i rozwoju oraz prawo do miasta można próbować wyprowadzić z normy konstytucyjnej, jaką jest „społeczna gospodarka rynkowa”. Uważam jednak, że zanim zaczniemy do Konstytucji dopisywać kolejne prawa, warto rozwinąć i uszczegółowić nasze rozumienie istniejących zapisów. Znajdźmy najpierw polski model społecznej gospodarki rynkowej, dookreślmy go, a jeśli wtedy uznamy, że warto w Konstytucji wpisać te prawa, o których mówimy, to zróbmy i to. Ale nie zaczynajmy od dopisywania do prawa kolejnych martwych liter i pustych norm.

Dla „Więzi” – jako środowiska personalistycznego – prawo do jakości życia i rozwoju brzmi oczywiście bardzo atrakcyjnie, natomiast zdajemy sobie sprawę z tego, że dużo łatwiej jest o nim pisać, niż je praktycznie realizować. Zwłaszcza, że – jak sam Pan podkreślił – prawo do rozwoju dotyczyło zwłaszcza ludzi i społeczności biedniejszych, a jak pokazuje historia, prawa ludzi biednych niezbyt często są uznawane przez bogatych. Jak doprowadzić do upowszechnienia się prawa do jakości życia i rozwoju?

– To jest właśnie wyzwanie, któremu trzeba sprostać. Wymaga to uruchomienia wyobraźni społecznej. Potrzebujemy wielu zasadniczych zmian w funkcjonowaniu gospodarki, państwa, kultury czy edukacji. Posłużmy się przykładem edukacji. Obecnie dominuje model transmisyjny, w którym wiedza jest przekazywana hierarchicznie od nauczyciela do ucznia. Ten XIX-wieczny wzór świetnie przystosowywał młodych ludzi do wejścia w świat masowej produkcji przemysłowej i wojskowego drylu, ale zupełnie nie pasuje do świata cyfrowego.

Stali mieszkańcy historycznych centrów miast są rugowani z miejsc, w których żyli. Na tym stracili nie tylko oni sami, ale przede wszystkim miasto straciło ich witalność i tożsamość

Nowy model edukacji powinien znacznie bardziej opierać się na relacjach. Przywołam Tadeusza Kotarbińskiego, który opisał kategorię opiekuna spolegliwego, czyli kogoś, kto jest nie tylko nauczycielem, ale też wychowawcą. Taki ktoś dobrowolnie przyjmuje rolę przewodnika, którego zadaniem jest stworzenie wychowankowi warunków do rozwoju i mobilizowanie go do pójścia drogą samorozwoju. W takim modelu naczelnym zadaniem szkoły i całego systemu edukacyjnego staje się rozwinięcie potencjału twórczego każdego ucznia.

Tego nie da się zrobić, jeśli nauczyciel będzie nadal funkcjonariuszem państwa, zwłaszcza państwa ideologicznie zaangażowanego i stronniczego. Potrzebna jest zasadnicza zmiana w zakresie roli nauczyciela, jej systemowego umocowania oraz kształcenia nauczycieli. W tym kontekście prawo do rozwoju staje się oczywistym odniesieniem i głównym postulatem zrewidowania systemu edukacji.

A czy tak wyraźne akcentowanie prawa do miasta w tym kontekście nie jest uciekaniem od problemów mniejszych ośrodków i wsi? To szczególnie istotne pytanie w kontekście Polski, w której większość obywateli wciąż mieszka na wsi i w miastach do 20 tys. mieszkańców.

– Prawo do miasta to tylko obrazowy przykład. Możemy też rozmawiać o mieszkańcach terenów wiejskich i sposobach zapewniania im prawa do jakości życia i rozwoju. Między innymi będzie chodzić o zachowanie krajobrazu kulturowego wsi, ale także o prawo do dobrej edukacji wiejskich dzieci.

Wracając do prawa do miasta jako przykładu, pomyślmy o centrum mojego miasta – Krakowa. W obrębie Plant mieszka obecnie czterystu stałych mieszkańców. A było ich 20 tysięcy! Ci ludzie zostali z centrum miasta wyparci. Przede wszystkim przez turystów, biznes obsługujący turystykę i banki. Stałych mieszkańców zastąpili przyjezdni, nomadzi. To samo zjawisko – zwane overtourismem, co oznacza nadmierne obciążenie ruchem turystycznym centrów miast historycznych – dotyczy Pragi, Dubrownika, Barcelony, Amsterdamu. To skrajmy przejaw nierespektowania prawa mieszkańców do miasta, który wywołuje niebezpieczną nierównowagę w jego rozwoju.

Pytanie strategiczne brzmi: czy budujemy naszą przyszłość na taniej pracy i montażu, czy raczej na kapitale społecznym i ludzkim, na przedsiębiorczości i innowacyjności?

Jaki charakter ma ta nierównowaga?

– Chodzi na przykład o nierównowagę między przyciąganiem zasobów zewnętrznych i wykorzystywaniem własnego potencjału. Pomyślmy o historycznych kamienicach, w których działy się istotne wydarzenia, kształtujące dziedzictwo i swoistość Krakowa. Dziś dawne miejskie kawiarnie zastąpiono największymi światowymi sieciówkami, a muzeum książki – niemal identycznym jak w innych turystycznych miastach – muzeum figur woskowych. Stali mieszkańcy historycznych centrów miast są rugowani z miejsc, w których żyli. Na tym stracili nie tylko oni sami, ale przede wszystkim miasto straciło ich witalność i tożsamość.

Jakie inne wyzwania stawia przed nami obecna epoka?

– Pokrewnym problemem jest chociażby kwestia prawa do informacji i wiedzy. Kto jest właścicielem informacji, kto ma prawo nią dysponować, jak powinny zostać uregulowane prawa autorskie? Czy powinniśmy się godzić na hurtowe prywatyzowanie i zawłaszczanie wiedzy? A jeśli się na to nie godzimy, to za pomocą jakich instrumentów prawnych chcemy to powstrzymać. Jednym z postulowanych rozwiązań jest domena publiczna, do której powinny być przenoszone ucyfrowione zasoby wiedzy. Uspójniając w ten sposób wiedzę, zmniejszamy nierówności i realizujemy prawo do rozwoju.

„Nie stać nas na to” – często słyszeliśmy to hasło z ust polskich ekonomistów, ministrów i polityków. Pan to hasło stanowczo odrzuca, twierdząc, że jeśli dziś nie stać nas na pewne priorytetowe inwestycje i programy społeczne, to w przyszłości będzie nas stać na nie jeszcze mniej. Jak to się ma do ograniczania negatywnych skutków ekonomicznych, spowodowanych pandemią koronawirusa? Deficyt budżetowy oznaczać będzie obiektywnie mniej pieniędzy w gospodarce. Czy jednak możemy sobie teraz pozwolić na zaciskanie pasa i ograniczanie wydatków państwowych?

– Bardzo często to, co wydaje się tanie, ostatecznie okazuje się bardzo drogie – zwłaszcza w dłuższej perspektywie. Polski model uczestnictwa w międzynarodowej gospodarce opierał się na masowej, taniej pracy – upraszczając: jesteśmy mistrzami przykręcania śrubek. 75 procent polskiego eksportu to skutek konkurencji cenowej, a tylko 25 procent wysokiej jakości. Oczywiście jedno nie musi stać w sprzeczności z drugim, ale naszą kartą przetargową dotąd była tania praca. Tania znaczy słabo wynagradzana. Niskie kwalifikacje i niskie wynagrodzenia – jedno wzmacnia drugie i nie da się z tej pułapki wyjść. Żeby wynagrodzenia były wyższe, trzeba mieć wyższe kwalifikacje i wyższą wydajność. Natomiast gdy je już uzyskamy, to przechodzimy na wyższy stopień produkcji niż montaż, gdzie jest wyższa marża zysku, a w konsekwencji wyższe są wynagrodzenia.

Główny polski sektor eksportowy to przemysł samochodowy, który stanowi ponad 20 procent polskiego eksportu. Wartość dodana wynikająca z tego eksportu – w formie dobrych miejsc pracy i generowania dochodów – jest stosunkowo niska. Ale mamy takie nisze w przemyśle gumowym i precyzyjnym, które generują znacznie większą wartość dodaną, ponieważ więcej jest w nich innowacyjności i oryginalności. Koniec końców to jest pytanie strategiczne: czy budujemy naszą przyszłość i pozycję międzynarodową na taniej pracy i montażu, czy raczej na kapitale społecznym i ludzkim, na przedsiębiorczości i innowacyjności?

Prawo i Sprawiedliwość, inwestując w programy socjalne i zapowiadając duże inwestycje technologiczno-przemysłowe – jak np. rozbudowa magistrali kolejowej, przekop Mierzei Wiślanej czy budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego – zapowiada, że dogonimy zachód i wyjdziemy z pułapki gospodarki opartej na taniej pracy.

– Tylko, co z tych zapowiedzi, skoro póki co Zachodu wcale nie gonimy, a w wielu wypadkach wręcz tracimy do niego dystans. Samo podniesienie wydatków nie spowoduje, że zaczniemy pościg, gdy dodatkowe środki są źle wydawane. Program, który jest symbolem prospołecznych reform PiS, czyli 500+, miał rozwiązać problem niskiej dzietności. Czy coś się w tym względzie zmieniło? Zupełnie nic.

Czy kolejne tarcze antykryzysowe rzeczywiście chroniły firmy i pracowników, którzy znaleźli się w przejściowych tarapatach w następstwie pandemii, czy raczej ratowały firmy-zombie, które powinny upaść, bo źle gospodarują?

To nie znaczy, że program 500+ nie miał sensu, bo zdecydowanie zmniejszyło się dzięki niemu ubóstwo dzieci w rodzinach wielodzietnych. Jednak podstawowy problem rozwojowy, jakim jest brak zastępowalności pokoleniowej, jest od lat nierozwiązany. Myślę, że przyznanie kwoty wolnej od podatku każdej osobie w gospodarstwie domowym, także dzieciom, mogłoby pozytywnie wpłynąć zarówno na dzietność, jak i na ograniczenie ubóstwa. Ale kiedy się daje gotówkę do ręki, można liczyć na głosy.

Wróćmy do pytania o strategie zwalczania negatywnych skutków ekonomiczno-społecznych pandemii koronawirusa – czy zwiększanie wydatków budżetowych to dobra taktyka?

– Wydaje się, że podjęte przez rząd działania osłonowe wywindują deficyt budżetowy do poziomu 10 proc. PKB, a długu publicznego – blisko konstytucyjnej granicy 60 proc. PKB. Niektórzy ekonomiści powiedzą, że tego nie wolno robić. Jestem przekonany, że silna symulacja fiskalna była konieczna jako reakcja zapobiegająca głębokiej recesji oraz wysokiej fali bankructw i bezrobocia. Ale jakichś ram fiskalnych trzeba się trzymać, aby nie przekroczyć granicy bezpieczeństwa.

Jeszcze tego nie wiemy, czy ta granica została przekroczona, bowiem finanse publiczne w Polsce są nieprzejrzyste. Jest pewne, że już jesienią trzeba będzie wdrożyć program konsolidacji finansów publicznych i przejść od ekspansywnej do restrykcyjnej polityki fiskalnej. Moja główna teza jest taka, że będziemy mieli stosunkowo płytką recesję, ale wyjdziemy z kryzysu z wyjątkowo dużym długiem publicznym oraz silną presją inflacyjną.

Samo zwiększenie wydatków publicznych nie musi być błędem. Właśnie teraz należało to uczynić. Byle w rozsądnej skali. Natomiast istotne jest to, czemu służą dodatkowe wydatki, jakie problemy dzięki nim rozwiązujemy i czy skutecznie? Pytajmy więc: czy kolejne tarcze antykryzysowe rzeczywiście chroniły firmy i pracowników, którzy znaleźli się w przejściowych tarapatach w następstwie pandemii, czy raczej ratowały firmy-zombie, które powinny upaść, bo źle gospodarują? Obecnie wydajemy wielkie kwoty, które idą trochę na oślep szerokim strumieniem. To było działanie desperackie, po omacku i czego nie wolno pominąć – w okresie ostrej kampanii wyborczej, wzmocnionej dodatkowo niepewnością co do terminu wyborów.

W Polsce dobrze się mają mikrostruktury życia zbiorowego: rodziny i grupy koleżeńskie, klany, ale kuleje to, co wymaga bardziej złożonych struktur społecznych. Mówiąc obrazowo – mamy coraz ładniejsze domy, ale marne szpitale i szkoły.

Z grupą znakomitych ekspertów od początku kwietnia przygotowywaliśmy, co tydzień Alert Gospodarczy (łącznie piętnaście), starając się wyczulić opinię publiczną i decydentów na istotne zagrożenia i wskazywać priorytety polityki gospodarczej. To nie było recenzowanie, to było społeczne doradztwo. Przejaw formowania się samorządu niezależnych ekspertów. To ważne w zalewie partyjnego, stronniczego widzenia świata i jego złożoności. Upominaliśmy się o prawdziwą politykę publiczną, rugowaną u nas systematycznie przez politykę partyjną.

„Polska jest zastanawiająco odporna na ideologię rozwoju” – pisał Pan we wspomnianym na początku tekście. Co miał Pan na myśli?

– To jest problem deficytów instytucjonalnych, który skutkuje między innymi tym, że nawet dobrze pomyślane i opracowane reformy gospodarcze czy społeczne nie przynoszą pozytywnych i oczekiwanych skutków. Grzęzną w partyjnej wojnie. Gdy jeden rząd wprowadza pewne rozwiązania, to ambicją kolejnego jest najczęściej ich zdyskredytowanie. Brakuje nam myślenia o państwie w kategoriach ciągłości instytucjonalnej i umacniania normatywnego ładu. Zamiast tego fundamentem polityki są siła i wola polityczna. Konsekwencją jest chaos. Nie da się w nim rozwiązywać najtrudniejszych problemów i osiągać narodowych celów rozwojowych.

System edukacji czy opieki zdrowotnej są najlepszymi przykładami tego, że poruszamy się od ściany do ściany. Miotamy się w kolejnych programach naprawczych w opiece zdrowotnej. Przez kolejne rządy przewijają się jeden po drugim ministrowie „reformatorzy”, a tymczasem średnia długość życia w Polsce od paru lat maleje. Paradoksalnie w kwietniu i maju tego roku, kiedy większość placówek medycznych było niedostępnych dla większości pacjentów, i pomimo śmiertelnych ofiar pandemii, liczba zgonów w porównaniu ze średnią z ostatnich lat wyraźnie spadła. Warto pomyśleć, czy jednym ze znaczących czynników, który wpłynął na taki stan rzeczy, nie był spadek powikłań po zabiegach i błędach medycznych.

Mamy dziś w Polsce równoczesny wzrost zamożności i wzrost umieralności. To jaskrawo pokazuje, jak bardzo niewydolny jest system opieki zdrowotnej. To także następstwa stanu środowiska w miastach – ich zanieczyszczenia, ale także przekształcania się w „wyspy ciepła” w następstwie zmian klimatycznych. I w tym kontekście prawo do miasta wyraża się między innymi w położeniu nacisku na ich zielono-błękitną infrastrukturę. Te problemy wymagają aktywnych polityk publicznych, ale też edukacji i aktywności obywatelskiej.

Czy Pana zdaniem Polska słabo wykorzystuje swój potencjał rozwojowy?

– Tak uważam, mając przede wszystkim na względzie zbyt niską produktywność zasobów własnych, takich jak ziemia, surowce, kapitał ludzki. Coraz większe wyzwanie stanowi produktywne gospodarowanie wodą. W tym zakresie nie skracamy dystansu do krajów wysoko rozwiniętych. To samo dotyczy nierówności ekonomicznych i spójności społecznej. Pułapka średniego dochodu, w którą wpadliśmy, jest w naszym wypadku rezultatem deficytów instytucjonalnych. One podcinają nam skrzydła. W Polsce dobrze się mają mikrostruktury życia zbiorowego: rodziny i grupy koleżeńskie, klany, ale kuleje to, co wymaga bardziej złożonych struktur społecznych. Mówiąc obrazowo – mamy coraz ładniejsze domy, ale marne szpitale i szkoły.

Jak przekładać postulaty rozwojowego modelu gospodarczego na konkretne rozwiązania, budujące spójność i zaufanie społeczne?

Ekonomia musi łączyć myślenie inżynierskie i matematyczne z refleksją etyczną, z której się wywodzi. Dobre gospodarowanie, którego istotą jest produktywne wykorzystanie zasobów własnych, prowadzące do poprawy jakości życia obywateli, nie jest możliwe bez ładu aksjonormatywnego. Mówiąc symbolicznie, ekonomia wartości musi wypierać ekonomię chciwości. Inicjując w Krakowie ruch Open Eyes Economy, taki cel sobie postawiliśmy.

Jak przekonać Polaków do modelu rozwojowego, który Pan promuje? Postulaty takie, jak: prawo do miasta, inwestowanie w kapitał społeczny, szeroki dostęp do kultury i rozbudowana partycypacja społeczna, z jakichś powodów nie trafiają do Polaków. Obywatele – zapewne z powodów historyczno-kulturowych – wolą dostać pieniądze do kieszeni i wydać je na wolnym rynku, niż korzystać z usług zapewnianych przez silne instytucje. Żaden polityk hasłem „zbudujemy silne instytucje” nie wygrał u nas wyborów.

– Uważam, że na ludzi najlepiej działa przykład. Jeśli Polacy zobaczą, że wspólnototwórcze działania przynoszą lepsze funkcjonowanie osiedla, zaś dobre i dostępne instytucje kultury pomagają zaspokoić potrzeby społeczne, a także są ośrodkami angażującej edukacji obywatelskiej, to będą bardziej skłonni popierać podobne rozwiązania systemowe. Problemem jest wciąż niewielka obecność dobrych przykładów w doświadczeniu życia zbiorowego Polaków.

W naszym kraju rozeszły się drogi Polski kapitałowej, Polski etatowej i Polski zasiłkowej

Jeśli chodzi o konsumpcję i gotowość do wydawania pieniędzy na wolnym rynku, to trzeba na to patrzeć z perspektywy duszenia aspiracji konsumpcyjnych w PRL, a potem na trudne lata dorabiania się w pierwszych latach III RP. Nie ma co się dziwić, że kiedy dziś pojawia się w gospodarstwie domowym trochę więcej gotówki – czy to ze względu na rosnące płace czy rządowe programy redystrybucyjne – to ludzie chcą je wydać; ktoś, kto długo głodował, zje od razu wszystko, co mu dadzą.

W Polsce – o czym pisałem jeszcze w latach 90. w książce zredagowanej z profesor Mirosławą Marody – współistnieją trzy rodzaje dominujących strategii życiowych. Obrazowo określiliśmy to jako „trzy Polski”. Jedna to „Polska kapitałowa”, czyli grupa ludzi żyjących z rynku i bazująca na własnym kapitale, w tym społecznym. To oni byli przez 25 lat animatorami i bohaterami naszej gospodarczej, rynkowej transformacji.

Druga grupa to „Polska etatowa”, czyli ludzie zatrudnieni na etacie w tzw. budżetówce. Im najbardziej zależy na stabilności i ciągłości władzy, bo od niej wprost zależą – czy to na poziomie centralnym, czy na lokalnym. Ta grupa doświadczyła stopniowej pauperyzacji, pogorszenia prestiżu zawodowego i społecznego oraz warunków zatrudnienia.

Trzecia grupa to „Polska zasiłkowa”, czyli ludzie, którzy z różnych względów polegają na rządowych programach wsparcia. Ci ludzie żyli i wciąż żyją w sytuacji niezaspokojonych elementarnych potrzeb socjalno-ekonomicznych i wytworzyli sobie bardzo zindywidualizowane strategie przetrwania. Ich powodzenie zależy wprost od państwa, a w niewielkim stopniu od rynku.

Wesprzyj Więź

Ścieżki przemierzane przez te trzy wielkie zbiorowości coraz bardziej się rozchodziły i teraz ich styczność jest niewielka. Także dlatego, że zablokowane zostały ścieżki awansu społecznego, do czego przyczyniła się postępująca spontanicznie prywatyzacja szkoły i opieki zdrowotnej. Polska szkoła przestała być powszechna.

Jerzy Hausner – profesor nauk ekonomicznych, związany z Akademią Ekonomiczną w Krakowie. Opracował ponad 250 publikacji naukowych, koordynował szereg projektów badawczych. Członek Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, Komitetu Nauk Ekonomicznych PAN. Od 2014 r. działa Brussels European and Global Economic Laboratory. Od 2015 r. członek Polskiego Komitetu do spraw UNESCO. Współtwóca i Przewodniczący Rady Programowej Open Eyes Economy Summit. W latach 2001–2005 poseł na Sejm, minister gospodarki, pracy i polityki społecznej oraz wicepremier w rządach Leszka Millera i Marka Belki, członek Rady Polityki Pieniężnej w kadencji 2010–2016.

Tekst prof. Jerzego Hausnera i prof. Huberta Izdebskiego z tomu „Solidarni w rozwoju: Gdańsk, Polska, Europa Świat” jest do pobrania pod tym adresem.

Podziel się

1
Wiadomość