Radykalna polaryzacja światopoglądowa uniemożliwia dziś rzeczową debatę. Czy da się pogodzić oczekiwania tradycjonalistów i progresywistów obyczajowych w tak delikatnej, a zarazem istotnej kwestii jak obecność edukacji seksualnej w szkołach publicznych?
Wyobraźmy sobie, że w pewnym państwie pojawił się bardzo poważny problem. Społeczeństwo codziennie i w różnej formie debatuje nad jego rozwiązaniem. Oczywiście, po wielu tygodniach i miesiącach takich dyskusji rozwiązanie nie przybliża się ani o centymetr. Uczestnicy tych burz mózgów są na siebie obrażeni. Padło zbyt dużo gorzkich słów, argumentów ad personam, uszczypliwości, złośliwości, a nawet wyzwisk. Najwyższe władze powołały w końcu specjalną komisję, złożoną z największych specjalistów i autorytetów. Po wielu tygodniach intensywnych obrad wszyscy stwierdzają uroczyście, że problemu po prostu rozwiązać się nie da. Uznane ostatecznie za nieefektywne, nierealne lub niemożliwe do wykonania propozycje rozwiązań, które padały w czasie obrad takiej komisji, trafiają do publikacji pokonferencyjnej. Są udostępniane darmowo w sieci w plikach PDF lub drukują je niszowe periodyki. Sam problem oczywiście pozostaje. Przybiera nowe rozmiary, których dyskutujący wcześniej zupełnie nie dostrzegli. W końcu, jak to w każdej dobrej bajce z morałem, pojawia się ktoś z zewnątrz. Ktoś, kto nie tylko zapewni, ale w praktyce udowodni, że problem jednak da się rozwiązać.
W obecnych realiach polskiej wojny światopoglądowej ta opowieść wydaje się nie tylko banalna, ale też naiwna. Swoiście rozumiana wyrazistość, radykalizm sądów, wojenna retoryka i polaryzacja – to już nie tylko racja bytu publicystów, działaczy społecznych i duchownych, ale wręcz mechanizm utrzymujący funkcjonowanie życia publicznego. Wyzwanie stanowi już nie tyle tonięcie w bezproduktywnych i przyczynkarskich debatach, które często odchodzą od meritum (oczywiście, to znane zjawisko ma wciąż swoje miejsce w bieżących wojnach ideologicznych), ale sam fakt, że stanowiska podzielonych stron są dobrze znane. I wydają się zupełnie nie do pogodzenia. Nie widać też zupełnie na horyzoncie nikogo, kto przybędzie na białym koniu i przyniesie nowe rozwiązania. Kogoś, kto przekaże świeże propozycje i pomysły, które zawstydziłyby zarówno największych mędrców, jak i najbardziej rozpalonych emocjami aktywistów obrony lub ataku.
Nikt nikogo nie słyszy
Czy można więc sobie wyobrazić jakikolwiek kompromis pomiędzy niedawnym stanowiskiem rzymskokatolickiej Rady Biskupów Diecezjalnych, która pomysł organizacji i finansowania przez samorządy zajęć dodatkowych w zakresie edukacji seksualnej niedwuznacznie określa mianem „deprawacji dzieci”, a komunikatami środowisk zajmujących się edukacją seksualną – np. Grupą Edukatorów Seksualnych Ponton przy Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny podkreślającą, iż na zajęciach z edukacji seksualnej młodzież zdobywa wiedzę na temat swoich ciał, relacji i bezpiecznych zachowań w tej sferze?
Czy istnieje jakakolwiek nić porozumienia co do tego, jak powinna wyglądać edukacja seksualna pomiędzy czytelnikami publicystyki „Portalu Fronda”, konsekwentnie nazywającymi osoby LGBT mianem „zboczeńców” i „dewiantów”, a uczestnikami Marszów Równości i sygnatariuszami Deklaracji Kongresu LGBT+ z marca br.? Ci drudzy, powołując się na zapisy ustawy Prawo oświatowe, domagają się od szkół wypełnienia obowiązku „zapewnienia możliwości funkcjonowania transpłciowych uczniów i uczennic zgodnie z tożsamością płciową, z którą oni sami się identyfikują, oraz wybranym imieniem”.
Gdzie znaleźć pole konsensusu pomiędzy Robertem Tekielim, który w najnowszym, 38. numerze tygodnika „Do Rzeczy” w osobliwym „liście” do Tomasza Terlikowskiego stwierdził: „Na ulice wylewa się dziś tęczowa zaraza, ale to tylko powierzchnia zdarzeń, antykultura w zachodniej cywilizacji zdobyła już dziś sądownictwo, uniwersytety i zaczyna wchodzić do polskich szkół”, a prof. Janem Hartmanem, piszącym na łamach blogu „Polityki” o wypowiedziach abp. Marka Jędraszewskiego: „Skoro nazywa się nas (nas, bo identyfikuję się z postulatami ruchów LGBT (…) tęczową zarazą, to chyba, jak rozumiem, pan Jędraszewski nie odmówi nam prawa nazwania katolicyzmu i działalności Kościoła rzymskokatolickiego czarną zarazą, prawda?” (wpis z 2 sierpnia)?
Nie koncentrując się nawet na kwestii niedopuszczalnego w debacie publicznej, agresywnego i wulgarnego wręcz języka niektórych krytyków środowisk LGBT, jak również widocznego po stronie pewnych sympatyków tych grup braku poszanowania kultury religijnej tworzącej podstawy tożsamości chrześcijan, należy postawić inne pytanie. O czym chciałyby nauczać młode pokolenie obydwie strony tej ideologicznej wojny? Czyż nie jest tak, że nie widzą one żadnych racji po stronie przeciwników? Czy nie są w stanie opisać podobnie tych samych zjawisk? Nie dostrzegają żadnych swoich błędów i ułomności?
Używając modnej dzisiaj w polityce poetyki sportowej, każda ze stron gra ostro, próbując wymusić na arbitrze korzystne dla siebie rozwiązania. Nawet uciekając się do naginania reguł gry i wymuszania rzutów karnych poprzez symulowanie faulów i nieprzepisowych zagrań. W tej atmosferze, ustanowienie wspólnych zasad gry mijałoby się z celem, bo może prowadzić do niezamierzonej klęski jednego z graczy.
Warunkiem sine qua non już nie tylko wypracowania ewentualnego, kompromisowego modelu edukacji seksualnej, ale rozpoczęcia na ten temat normalnego dialogu byłoby w tym wypadku tylko ostudzenie emocji. Następnie – próba rozmowy o realnie istniejących problemach. Gdy postaramy się na nie spojrzeć chłodnym okiem, zobaczymy, że są one bardziej skomplikowane i złożone niż prosty podział na „wiernych tradycyjnej antropologii rzeczników normalności” i „permisywnych zwolenników promocji masowej rozwiązłości”. Oto kilka podstawowych i ramowych wyzwań, które mogłyby pomóc w wypracowaniu modelu nowoczesnej i powszechnej edukacji seksualnej.
Rodzina już nie taka jak kiedyś
Punktem wyjścia do takiego dialogu byłoby ustalenie stanu rzeczy. Sądzę, że przy odrobinie uczciwości i wstrzemięźliwości intelektualnej każda ze stron sporu o model edukacji seksualnej będzie się w stanie zgodzić, że dzisiejszy stan świadomości dotyczącej życia seksualnego pokolenia wchodzącego w dorosłość pozostawia wiele do życzenia.
Przypominana stale przez biskupów rzymskokatolickich zasada, że wychowanie seksualne jest przede wszystkim prawem i obowiązkiem rodziców – teoretycznie słuszna – po prostu nie zawsze działa. Dzisiaj wręcz działa coraz słabiej. Wyniki narodowych spisów powszechnych w 2002 i 2011 roku, roczniki statystyczne i inne badania pokazują lawinową – choćby w stosunku do ostatniego spisu w PRL, przeprowadzonego w 1988 roku – erozję tradycyjnych rodzin i duży przyrost rodzin niepełnych. Już w 2002 roku w miastach zamieszkiwało ok. 73 proc. takich rodzin – a było to blisko dwadzieścia lat temu!
Przypominana stale przez biskupów rzymskokatolickich zasada, że wychowanie seksualne jest przede wszystkim prawem i obowiązkiem rodziców – teoretycznie słuszna – po prostu nie zawsze działa
Rozmiarów trudności dopełnia lawinowy wzrost rozwodów. W 2017 roku zawarto w Polsce prawie 193 tys. małżeństw, ale orzeczono jednocześnie 65 tys. rozwodów. W epoce po 1989 roku znacznie wzrosła również liczba dzieci przychodzących na świat w związkach pozamałżeńskich, wychowywanych w rodzinach „patchworkowych”, a także – szczególnie po wejściu w struktury Unii – tzw. eurosierot, wychowywanych przez dziadków, podczas gdy rodzice pracują i przebywają za granicą. Do tego dodać należy coraz większą ilość czasu, którą nawet w pełnych rodzinach poświęca się na pracę zawodową, co ogranicza znacznie kontakt i więź rodziców z dziećmi.
Tendencje te skutkują obiektywnym procesem osłabienia kompetencji wychowawczych rodziców. Nie należy oczywiście generalizować, ale nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby zrozumieć, że w wielu współczesnych rodzinach, tak podkreślane przez biskupów rzymskokatolickich prawo i obowiązek wychowania seksualnego przez rodziców jest realizowane w sposób wysoce ułomny lub w stopniu zerowym.
Wydaje się, że ten problem dysfunkcjonalności wychowawczej rodzin powinien równie boleć konserwatystów, jak i liberałów. Podstawowym i bardzo realnym zagrożeniem dla dobrego wychowania dzieci w sferze seksualnej nie są więc demonizowani seks-edukatorzy, środowiska LGBT i ugrupowania lewicowe, ale postępujący kryzys rodziny. W Polsce, noszącej jeszcze niekiedy niektóre zewnętrzne znamiona konserwatywnej i tradycyjnej, od wewnątrz – wydrążanej przez dynamikę współczesnej cywilizacji. Słuszność mają w tym miejscu Kościoły chrześcijańskie, podkreślające, że edukacja seksualna nie może ograniczać się tylko do aspektów technicznych, medycznych i biologicznych, ale również uczyć wartości więzi międzyludzkich opartych na miłości, bezinteresowności i szacunku. Stanowisko to można jednak doskonale połączyć z narracją środowisk liberalnych, podkreślających konieczność takiego szacunku dla godności dla każdej osoby, niezależnie od jej kondycji.
Obydwie strony pewnie zgodziłyby się również z konstatacją, że niestałość współczesnych relacji międzyludzkich, ich interesowność, egoizm i instrumentalne wykorzystywanie partnerów dla realizacji własnej przyjemności są niepożądane dla wychowania młodego pokolenia do dojrzałych relacji, obejmujących również sferę seksualną.
Uczy pornografia, nie szkoła
Nikt rozsądny nie powinien także zaprzeczyć, że w procesie erozji tak popieranego przez biskupów wychowania w rodzinie, ogromną rolę odgrywa dzisiaj pornografia internetowa. Dostępna zawsze wszędzie, na jedno kliknięcie. To ona, na co wskazują dziesiątki badań, a nie szkolne kursy i pogadanki buduje wiedzę i wyobrażenia młodych o życiu seksualnym i stosunku do drugiego człowieka.
Mądra edukacja seksualna – w czym chyba zgodzą się i tradycjonaliści, i zwolennicy progresywizmu obyczajowego – powinna koncentrować się na przeciwdziałaniu kulturze „Pornhuba i RedTube’a”. Jak również, nie tyle wyolbrzymiać pojawiające się w wieku młodzieńczym problemy i zachowania (masturbacja, wahania identyfikacji płciowej), co ukazywać pozytywne, prawdziwe piękno i bogactwo ludzkiego życia seksualnego. Piękno, pokazywane przez wieki chociażby w sztuce europejskiej.
Edukacja seksualna, podchodząc realistycznie do życia, powinna próbować znaleźć delikatną równowagę pomiędzy świadomością, że wchodzący w dorosłe życie człowiek popełnia w kwestii życia płciowego błędy i odnosi porażki, a uczeniem o humanistycznym wymiarze relacji międzyludzkich, godności człowieka. W tym zakresie znów spotyka się zdrowy rdzeń nauczania chrześcijańskiego, widoczny zarówno w tradycji zachodniej, jak i wschodniej z podejściem humanistycznym, opartym na poszanowaniu każdego człowieka. Rdzeń, który unika fundamentalistycznego, opartego na zakazach i nakazach, negatywnego podejścia do płciowości, uczący umiejętności okazywania czułości wobec drugiego człowieka, zrozumienia jego uwarunkowań biologicznych i ewoluującej w ciągu całego życia cielesności. A także, rozumiejący zwyczajną niedoskonałość człowieka, błądzącego i ulegającego zagubieniu w wirze doczesności.
Obydwu stronom sporu o edukację seksualną powinno w identycznym stopniu zależeć na ponownym „uczłowieczeniu życia seksualnego”
W problemie pornografii internetowej coraz większe znaczenie, dostrzegane zresztą już w dużej części świata, odgrywa również narastające odrealnienie relacji seksualnych. Mówiąc bardziej wprost, stopniowe zanikanie zdrowego życia seksualnego na rzecz relacji wirtualnych. Oferują je nie tylko „klasyczne” serwisy pornograficzne, ale dziesiątki aplikacji na smartfony i inne urządzenia. Naukowcy zaczynają wręcz mówić o recesji tradycyjnego życia seksualnego na rzecz podejmowanych, nie tylko zresztą przez ludzi wchodzących w dorosłość, wirtualnych ersatzów życia płciowego.
Paradoksalnie, czego nie dostrzega znaczna część krytyków nowoczesnej edukacji seksualnej, liczba młodych przejawiających ryzykowne zachowania seksualne w ostatnich latach spadła. Badania amerykańskiego – wspieranego przez władze federalne – Center for Control and Prevention of Youth Risky Behavior pokazują wręcz, że w latach 1991-2017 procent uczniów szkół średnich, którzy podejmują współżycie obniżył się z 54 proc. do 40 proc., podobnie jak procent młodych twierdzących, że utrzymują długotrwałe relacje lub związki z drugą osobą. Niemniej, w zastraszającym tempie rośnie liczba młodych korzystających z aplikacji pornograficznych i oferujących różnorakie formy wirtualnego seksu.
„Pokolenie Tindera” wydaje się wyzwaniem dla poglądów tradycjonalistów, do tej pory wskazujących głównie na problem wczesnego rozpoczynania współżycia przez młodych oraz tendencje seksualizacji dzieci i młodzieży przez popkulturę i właśnie, edukację seksualną. Ale również są poważnym wyzwaniem dla edukatorów seksualnych o nastawieniu liberalnym, nakierowanych na podkreślanie wagi ekspresji ludzkiej seksualności. Sensem ich działalności jest przecież edukowanie służące prowadzeniu realnej, a nie wirtualnej aktywności seksualnej.
Jakby to paradoksalnie nie zabrzmiało, obydwu stronom sporu o edukację seksualną powinno w identycznym stopniu zależeć na ponownym „uczłowieczeniu życia seksualnego”.
Problemy fizyczne się pojawiają
W dialogu dotyczącym modelu edukacji seksualnej powinien się też pojawić problem obecności powszechnych dzisiaj wyzwań natury biologicznej i zdrowotnej. W tym miejscu Kościoły chrześcijańskie mogłyby złagodzić wspomnianą już wyżej i generalnie słuszną narrację, że edukacji seksualnej nie można ograniczać do techniki, biologii i medycyny. Ograniczać rzeczywiście nie można, ale to nie oznacza, że problemy biologiczne i medyczne powinny być w niej ograniczone tylko, jak np. w przypadku spojrzenia niektórych środowisk rzymskokatolickich, do metod „naturalnego planowania rodziny”.
Patrząc sine ira et studio należy się zgodzić, że problemy medyczne, od prozaicznych stulejek, poprzez spowodowane różnymi czynnikami środowiskowymi (nie tylko współżyciem!) infekcje narządów płciowych u chłopców i dziewczynek, aż do bardzo poważnych schorzeń w rodzaju pojawiania się raka szyjki macicy u licealistek i nowotworów jąder u licealistów, w ostatnich latach zdarzają się coraz częściej. I właściwym miejscem ostrzegania i pomagania w ich rozwiązaniu nie są już ani tradycyjne rodziny, ani lekcje religii, ale współpraca nauczycieli wychowania seksualnego z lekarzami i ośrodkami zdrowia. To obejmuje również swoistą prewencję przed mogącymi dzisiaj występować już w młodym wieku poważnymi problemami w rodzaju słabego popędu u młodych w wyniku nieprawidłowości hormonalnych lub też coraz częściej notowanych (według badań międzynarodowych dotyczących już jednej czwartej populacji) stanów uleczalnej niepłodności lub nieuleczalnej – jak na razie – bezpłodności męskiej i żeńskiej. Czy na tych polach, mówiąc symbolicznie, nie znaleźliby porozumienia chrześcijanie i niewierzący, liberałowie i tradycjonaliści?
Najważniejsze, aby choć spróbować usłyszeć się nawzajem ponad krzykiem rozjuszonych do niemożliwości wojowników obydwu obozów. Jeżeli zarysowana powyżej mapa drogowa wspólnych interesów okazałaby się w takim usłyszeniu przydatna – byłoby to małym, ale znaczącym krokiem naprzód. Współczesny świat jest bowiem nazbyt skomplikowany, aby stosować w nim rozwiązania jednostronne i dogmatyczne.
Zupełne mrzonki. Godzenie promocji grzechu z promocją czystości? To jak godzenie diabła z Duchem Świętym.
„Cóż bowiem na wspólnego sprawiedliwość z niesprawiedliwością? Albo cóż ma wspólnego światło z ciemnością? Albo jakaż jest wspólnota Chrystusa z Beliarem lub wierzącego z niewiernym?” 2 Kor 6, 14-15