Podczas nocy ciemnej dochodzi do całkowitego przedefiniowania świętości. Nie chodzi o to, aby być wielkim. Nie jest to droga wspinaczki na szczyt, lecz droga, która wiedzie w dół.
Ostatni odcinek adwentowego cyklu „Nocne wędrówki do świtu”, w którym o. Mateusz Filipowski, karmelita bosy, pisze o różnych aspektach nocy ciemnej w ujęciu św. Jana od Krzyża. Poprzednie odcinki można przeczytać tutaj. Zachęcamy także do lektury rozmowy z o. Filipowskim o kontemplacji, jaką przeprowadził Zbigniew Nosowski, w zimowym numerze kwartalnika „Więź”.
Ostatecznym akordem całego procesu nocy ciemnej jest sięgniecie do samego rdzenia ludzkiej zranionej kondycji. Chociaż tak wiele zostało już oczyszczone i przemienione, a człowiek cieszy się owocami i prześwitami nowych jakości, to jednak proces ten jeszcze nie został w pełni ukończony.
Istnieje bowiem subtelna pokusa zatrzymania się w drodze – zwłaszcza gdy zauważymy, że tak wielka przemiana w naszym życiu zaszła. Jednak pozostanie w tym miejscu oznaczałoby jedynie moralną przemianę naszego życia. Bogu natomiast chodzi o przemianę teologalną.
Pojawia się w tym czasie delikatna, acz bardzo przebiegła pokusa, aby rozbić namiot i zamieszkać w moralnym idealizmie własnej osoby. „Panie, dobrze nam tu być. Rozstawimy tu trzy namioty”… Po co schodzić ponownie w dół? Uczynimy sobie mieszkanie na Taborze…
Jeszcze raz pójść w nieznane
Trudność w pójściu dalej może wynikać z tego, że człowiek zachwycił się dziełem, które zarówno on, jak i Bóg w nim uczynił. Nie po to przecież rozwalałem dotychczasowy dom mojej egzystencji, nie po to w pocie czoła wznosiłem nowy gmach życia wewnętrznego, aby teraz tak po prostu wyjść, opuścić go i pójść raz jeszcze w nieznane.
„Wszystko jest dla duszy ciasne” – pisze Jan od Krzyża, przez co dusza „nie może się pomieścić w niebie ani na ziemi”
Jan od Krzyża jest realistą, ma świadomość, że większość ludzi pozostanie na Taborze i zadowoli się życiem opartym na moralnych powinnościach. Pytaniem otwartym jest, czy pozostanie tam, tzn. zatrzymanie się w tym procesie, finalnie nie sprawi, że człowiek zacznie cofać się w rozwoju. Czy jego moralna doskonałość nie sprawi, że w końcu dojdzie do głosu skrywana głęboko w sercu pycha? Wszak korzenie nie zostały jeszcze dogłębnie wypalone.
Może właśnie z tego rodzi się perfekcjonizm moralny, który toczy nasze eklezjalne wspólnoty? Człowiek na tym etapie – choć zewnętrznie jest niezwykle poukładany, zaś wewnętrznie osadzony na stabilnych fundamentach cnót teologalnych i może nawet uchodzić za wzór postępowania – jeszcze sam nie jest świadomy, jak wiele mroków i nieodkupionych rzeczywistości skrywa w swojej duszy. Tylko człowiek do końca przepalony płomieniem miłości doskonale wie, na czym polega cały dramat ludzkiej egzystencji oraz na czym polega piękno i moc wspomagającej nas i uprzedzającej łaski oraz miłości Boga.
Pod koniec naszych nocnych wędrówek pozostaje przyjrzeć się temu śmiałkowi, który jednak zdecydował się po raz kolejny opuścić miejsce swego zamieszkania, aby udać się w nieznane.
Gdy stracić Boga to stracić wszystko
Na tym etapie dominuje uczucie straty, utraty jasnego widzenia, które jakiś czas temu otrzymaliśmy za sprawą pierwszego przetarcia naszych władz duchowych. Przychodzi utrata pierwszej wspaniałomyślności, tego ewangelicznego entuzjazmu, który towarzyszył nam wraz z przebudzeniem się do nowego życia.
Człowiek wstępujący na drogę duchową dokonał zaprogramowania i ukierunkowania się na zdobywanie osiągnięć, nieustanne przemiany, procesy udoskonalania i osiąganie sukcesów duchowych. Do tej pory widział doskonałe następstwo etapów w tym procesie przemiany. Był zresztą jego beneficjentem.
Aż tu nagle przestaje całkowicie kontrolować cały proces i panować nad nim. Dokonuje się coś radykalnie przeciwnego. Wszystko zostaje wywrócone do góry nogami. Doszczętnie zburzone. Obrócone w pył. Przychodzi moment radykalnej oschłości, pustki, osamotnienia, słabości, kruchości, chęć dezercji i zniechęcenia. Wszystko, co do tej pory tak sumiennie budowałem, raz jeszcze zostało zburzone i pozbawione podstaw.
Człowiek doświadcza tu jakby własnego unicestwienia, które tak naprawdę zostało zaaplikowane na własne życzenie. A może to pokusa, która szepcze do ucha: co zrobiłem źle, że utraciłem to wszystko w jednym momencie? Być może za mało się starałem, za mało modlitwy praktykowałem, za mało pokutnych ćwiczeń, za mało ofiarności względem bliźniego? Gdzie popełniłem błąd?
Człowiek zaczyna panikować, ponieważ rozpada się doczesny i dotychczasowy sposób bytowania. Dodatkowo pojawia się paniczny lęk, ponieważ nie widzi dróg wyjścia, nie widzi sposobów uzdrowienia tej sytuacji. W swym tunelowym myśleniu niegdyś widział jedynie swoją rację, teraz zaś widzi jedynie ciemność i pustkę.
Tutaj naprawdę rozgrywa się dramat. Nie można bowiem zapomnieć o tym, że człowiek, który zaszedł w swojej wędrówce tak daleko, jest tym, który wszystko w swoim życiu postawił na Boga. Bóg jest wszystkim, a stracić Boga na tym etapie oznacza stracić wszystko. Tutaj nie istnieje żadna pocieszająca droga wyjścia lub możliwość rekompensaty. Wszystko, co nie jest Bogiem (albo co jest poza Bogiem), nie jest w stanie człowieka w pełni nasycić oraz przynieść mu upragnionego i najgłębszego pokoju.
Kiedy Bóg staje się tak rzeczywisty oraz gdy stał się jedynym i całkowitym sensem życia człowieka, to sytuacja ta staje się prawdziwym piekłem. Istnym doświadczeniem piekła jest bowiem tak radykalne zniknięcie Boga z mojego życia. Utrata Boga, który był dla człowieka absolutnie wszystkim, prowadzi do pewnego rodzaju utraty tożsamości, co może również w jakiś sposób zachwiać naszą egzystencjalną równowagą.
Bezradność i nadzieja
Rzadko zdarza się, aby człowiek trwał w tym stanie nieprzerwanie. Mogłoby go to nawet zabić. Zazwyczaj proces ten przebiega w rytm przypływów i odpływów. Na wykresie może przybrałby formę sinusoidy.
Jednak bez pewnej, choćby szczątkowej wiedzy lub towarzyszenia duchowego człowiek może fałszywie zinterpretować te procesy. Będzie na nie patrzył jedynie subiektywnie, przez pryzmat własnych skojarzeń, kalek, wrażeń, sumy doświadczeń oraz własnej wiedzy i niewiedzy teologicznej. To również stąd bierze się doświadczenie poczucia opuszczenia przez Boga, bycia pozostawionym na pastwę śmierci i wygnania. Ciemność w umyśle, oschłość woli, niepewność pamięci – wszystko to jest tłumaczone własną słabością i nędzą. Jestem do niczego. Tak bardzo się starałem, a tutaj nic.
Ten, kto kocha, żyje bardziej w ukochanym niż w sobie. Konsekwencją miłości jest to, że kochający przemienia się w osobę ukochaną
Bardzo często pojawia się tutaj motyw kary, ponieważ jest to związane również z tym, że do głosu dochodzą nasze najskrytsze i najgłębsze obrazy widzenia Boga. Te zniekształcone i wyparte do naszej podświadomości. W tym procesie muszą zostać one wydobyte na powierzchnię, aby na samym końcu mogły ostatecznie i bezpowrotnie umrzeć. Mogą również w naszych głębinach być poukrywane inne, fałszywe i zniekształcone obrazy Boga, drugiego człowieka, nas samych czy rzeczywistości, które nas otaczają, a które również dojdą do głosu, atakując nas i zrzucając na nas winę całego niepowodzenia.
W tym procesie doświadczamy własnej niemocy i bezradności. Nikt (żaden człowiek) i nic (żadna książka, pomoce etc.) nie pomagają. Najtrudniejszym odczuciem i doświadczeniem wydaje się to, że zostałem wydany sobie samemu. Jestem tylko ja i ja. Nie ma Boga, nie ma drugiego człowieka, który mógłby mnie zrozumieć, jestem całkowicie sam. Opuszczony i pozostawiony na pastwę losu. Wszystko inne dałoby się przeżyć, lecz to opuszczenie przez Boga jest doświadczeniem wstrząsającym u podstaw.
Cały trud tego momentu polega na tym, aby przekonać osobę, że to nie jest prawda o tej sytuacji – że jest to jedynie jakiś pozór, fatamorgana, swoiste zaciemnienie – i utwierdzić ją w nadziei. Dlatego też podczas osobistej nocy ciemnej św. Sylwan z Góry Athos mówił w tym doświadczeniu: „Trzymaj umysł w piekle i nie trać nadziei”.
Zachęta Sylwana oznacza: wytrzymaj ten moment, nie zawracaj, nie uciekaj, trzymaj całą swoją egzystencję w tym duchowym piekle i nie trać nadziei, ponieważ za chwilę wszystko to się skończy. Za chwilę zostaniesz wydobyty z tych oczyszczających płomieni. Zapewne człowiek doświadczający tego rozdarcia może wołać za św. Pawłem: „Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci?” (Rz 7,24). Mogą odnosić się do niego także słowa z Drugiego Listu do Koryntian: „Niby umierający, a oto żyjemy” (2 Kor 6,9).
Spojrzeć za siebie
Bardzo ważne jest tutaj ugruntowanie się w przekonaniu, że ciemność, której doświadczam, jest znacznie większą łaską niż wszelkie duchowe pociechy i nadzwyczajności, które mogą mi się przytrafić w życiu. To, co się właśnie dzieje w życiu człowieka, to pozytywny proces, podczas którego dokonało się maksymalne przybliżanie do Boga. Ta bliskość sprawia, że wszystko zaczyna wariować i doznawać pomieszania.
Dokonuje się wtedy wtargnięcie Boga do duszy przez intymne odwiedziny, które powodują te ciemności i cierpienia duszy. Jednak, jak zaznacza św. Jan od Krzyża, przyczyna tych cierpień nie leży w samej kontemplacji, czyli w udzieleniu się Boga. Prawdziwa przyczyna tych ciemności tkwi w samej duszy, która nie jest jeszcze zdolna przyjąć nadobfitej mądrości Bożej oraz płomieni niegasnącego światła. Wzniosłość mądrości Bożej przekracza pojęcie duszy i stąd całe to doświadczenie odczytywane jest jako gęsty mrok, który powoduje ciemności.
Dzieje się tak, ponieważ człowiekowi zdawało się, że tyle wie o Bogu, a teraz okazuje się, że Bóg jest zupełnie inny. Jest to bowiem związane z procesem przechodzenia od Boga immanentnego, którego poznałem za sprawą ludzkich kategorii, do Boga transcendentnego. To przechodzenie od doktrynalnej wiary w Boga do egzystencjalnej i ufnej wiary Bogu.
„Wszystko jest dla duszy ciasne” – pisze Jan od Krzyża, przez co dusza „nie może się pomieścić w niebie ani na ziemi” („Noc ciemna” II, 11, 6). Bóg pragnie rozszerzyć duszę do granic możliwości w tym życiu, to znaczy przywrócić jej pierwotny wymiar. To poszerzanie serca, jak powie św. Izaak Syryjczyk, jest niezwykle bolesnym procesem.
Ogień miłości, który dotyka tutaj człowieka, dąży do całkowitej transformacji. Człowiek przeznaczony zostaje do tego, aby stać się Bogiem. Może brzmieć to dla wielu niemalże szokująco. Jednak taki jest zamiar Boga względem nas. Św. Jan od Krzyża w „Słowach światła i miłości” pisze: „Bóg, będąc z natury Bogiem, chce nas uczynić bogami przez uczestnictwo [dioses por participación], podobnie jak ogień zmienia wszystkie rzeczy w siebie” (106).
Cały ten proces polega na bardzo nieintuicyjnym i radykalnym odwróceniu się od samego siebie. Można powiedzieć, że człowiek jakby wyszedł z siebie, stanął obok i dopiero teraz z nowej perspektywy patrzy na siebie w całej prawdzie. Jest to widok niewątpliwie przerażający. A im dłużej trwa w tym spojrzeniu na siebie samego, tym bardziej go to przeraża.
Można powiedzieć, że przerażenie to działa na sposób hipnotyczny. Człowiek nadal pozostaje zapatrzony w swoje egoistyczne „ja”. Trzeba więc dokonać ryzykownego odwrócenia wzroku od siebie. Spojrzeć za siebie – tam bowiem stoi Bóg, który cały czas jest obecny, cały czas jest przy mnie w tym procesie przechodzenia przez noc i odrywania się od własnego ego.
Nie na szczyt, lecz w dół
Podczas nocy ciemnej dochodzi również do całkowitego przedefiniowania świętości. Zostaje nam teraz ukazane, że świętość nie polega na bezbłędności, lecz na absolutnym zaufaniu i zawierzeniu się Bogu. Jak się okazuje, aby zostać świętym, nie trzeba do tego specjalnych predyspozycji, heroicznej woli ani dobrego i nieskazitelnego charakteru. Nie chodzi o to, aby być wielkim, lecz aby pozwolić sobie stawać się coraz mniejszym.
Trzeba dokonać ryzykownego odwrócenia wzroku od siebie. Spojrzeć za siebie – tam bowiem stoi Bóg, który cały czas jest przy mnie w procesie przechodzenia przez noc i odrywania się od ego
Nie jest to droga wspinaczki na szczyt, lecz droga, która wiedzie w dół. Trzeba dodać, że przewrotu kopernikańskiego dokonała tutaj św. Teresa z Lisieux. Ona jest najlepszą interpretatorką mistycznych dzieł św. Jana od Krzyża oraz jego najwierniejszą uczennicą. Dzięki małej Teresie heroizm zaczął być postrzegany jako zdolność do stania się maluczkim, prostym i ubogim.
Od tego momentu wszystko, co do tej pory było uważane za przeszkody w świętości – słabość, kruchość, małość, zranienia psychiczne, niedoskonałości – stało się drogą do zjednoczenia z Bogiem i kamieniem węgielnym gmachu Bożej budowli. Duchowa droga jest więc zupełnie prosta, co nie oznacza, że łatwa. Należy jednak pamiętać, że św. Jan od Krzyża poprzez swoje pisma pragnie być pomocą dla naczyń glinianych.
Ważnym dopowiedzeniem dla każdego wędrowca jest to, że Jan opisuje te procesy z perspektywy końca, który jest dla nas jeszcze niedostępny. Można porównać to do czytania „Władcy Pierścieni” J. R. R. Tolkiena. Czytamy powieść i nie wiemy, czy Panu Frodo uda się zniszczyć ten przeklęty pierścień. Tolkien wie, że mu się uda; my jako czytelnicy tej wędrówki tego jeszcze nie wiemy.
Wędrówka do samego Mordoru może nas przerażać. Możemy chcieć znaleźć inny sposób zniszczenia pierścienia, zresztą to również ma miejsce na naradzie u Elronda w Rivendell. Jednak innej drogi nie ma. Trzeba podjąć ryzyko wejścia do Mordoru. Spróbować – pomimo, że nie wiemy, jaki będzie finał całej historii. Jan od Krzyża doskonale zna ten proces i dlatego w swoich pismach nieustannie przędzie niewidzialną nić nadziei, która prowadzi nas i przekonuje do trwania w niegasnącej nadziei na ostateczne zwycięstwo.
Bardziej w Ukochanym niż w sobie
Owoce ciemnej nocy ducha są radykalnie różne od tego, co bylibyśmy w stanie sobie wyobrazić o tym procesie. Człowiek dociera wreszcie do swojego centrum. Nareszcie jest scalony i ześrodkowany.
Ponieważ Bóg od samego początku jest centrum człowieka, teraz dzieje się rzecz wręcz paradoksalna. Człowiek dochodzący do swojego centrum, na „dno dna swej duszy”, ostatecznie traci siebie, a zyskując Boga, powtórnie odzyskuje siebie.
Tutaj króluje już tylko miłość. Miłość, która wykracza poza wszelkie nasze ludzkie doświadczenia. Miłość heroiczna – to mało powiedziane. Miłość nadprzyrodzona, bezpośrednio płynąca ze źródła, jakim jest sam Bóg. Miłość bez krzty zanieczyszczeń pochodzących z naszego ego.
Św. Paweł napisze, że „gdzie jest Duch Pański – tam wolność” (2 Kor 2,17). Człowiek po całym procesie nocy ciemnej jest opanowany przez Ducha Pańskiego, a to oznacza, że sięgnął po całkowitą wolność. Wolność od samego siebie, wolność względem mechanizmów tego świata, wolność od zranionej historii własnej egzystencji, a przede wszystkim wolność w Bogu.
Dopiero teraz człowiek może w pełni zrozumieć słowa św. Augustyna: „Kochaj i czyń, co chcesz”. Ten, kto został ogarnięty Bożą wolnością i przeobrażony w miłość, dokonuje dzieł, które nie przekreślają prawa moralnego, lecz je wypełniają i prowadzą do życia zgodnego z zamysłem Chrystusa. Prawo, jak mówi św. Paweł, potrzebne jest tylko tam, gdzie dokonuje się przestępstwo. Tutaj natomiast, w tym nowym stanie egzystencjalnym, grzech przestał królować, a jedynym imperatywem, który kształtuje człowieka, jest ewangeliczne przykazanie miłości – mandatum novum. A jest to miłość w jej najprawdziwszej i Chrystusowej odsłonie.
Faktem jest, że między gnostyckim wyzwoleniem się spod jarzma Prawa a ewangelicznym wypełnieniem jest cienka granica, lecz człowiek przeobrażony przez miłość jest człowiekiem paschalnym, to znaczy przeobrażonym w egzystencję samego Jezusa. Najdobitniejszym przykładem bycia w Prawie i ponad Prawem jest osoba Jezusa z Nazaretu. On w swoich ewangeliach ukazuje nam, co znaczy być autentycznie człowiekiem wolnym i przeobrażonym przez miłość. Człowiekiem, którym kieruje jedynie najczystsza miłość, będąca ostatecznie arché, prazasadą każdej rzeczywistości.
Św. Tomasz z Akwinu (jak i wielu jego poprzedników oraz następców) pisał, że ten, kto kocha, żyje bardziej w ukochanym niż w sobie. Konsekwencją miłości jest to, że kochający przemienia się w osobę ukochaną.
O nocy ciemnej z o. Mateuszem Filipowskim rozmawia Zbigniew Nosowski
Teraz następuje pochód miłości i prawdziwy triumf mądrości. Człowiek będący pod wpływem theosis (przebóstwienia) jest prawdziwym christoforos (niosącym Chrystusa). Zanosi wszystkim ludziom pogrążonym w ciemności tego świata światło boskiej i niegasnącej kontemplacyjnej miłości. Gdziekolwiek się pojawi, zaczyna przemieniać otoczenie swoją promieniującą obecnością, która zanurzona jest w poddanej Bogu egzystencji. Obecność ta nie jest kolejną formą duszpasterskiego aktywizmu, lecz najgłębszą możliwą płodnością, do której człowiek został przeznaczony. To płodność, która wypływa z samego ruchu miłości Przenajświętszej Trójcy.
Z mapą w plecaku, ale też w ciemności
Ostatnie tygodnie naszych nocnych wędrówek do świtu być może stały się dla Ciebie – drogi Czytelniku, droga Czytelniczko – okazją do przyjrzenia się miejscom, w których życiowo się znajdujesz. Być może przyniosły Ci zrozumienie minionych dni i życiowych położeń. Być może przyniosły Ci zrozumienie Twojego obecnego stanu, wyznaczyły kierunki stawiania kolejnych niepewnych kroków pośród cieni i mroków własnej egzystencji oraz zrodziły płomyk nadziei na dokończenie tej przedłużającej się wędrówki.
Mogło jednak również pojawić się w Tobie jeszcze więcej pytań niż odpowiedzi, więcej wątpliwości niż pewności, więcej opuszczenia niż komunii braterskiej. Chciałbym, abyś wiedział/a, że nie jesteś w tym doświadczeniu sam/a. I ja wędruję pośród mroków i ciemności nocy.
Z jednej strony są momenty w moim życiu, w których ogarnia mnie zrozumienie dla minionych wydarzeń. Z drugiej zaś strony nie są mi również obce momenty zwątpień i niepewności. Bardzo często nie mam odpowiedzi na kolejne rodzące się pytania oraz nie zawsze potrafię iść pośród otaczającej mnie gęstej ciemności. Czasami siadam skulony w miejscu i po prostu czekam. Czekam na minimalny przebłysk światła lub na własną gotowość do tego, aby pójść dalej i uczynić kolejny krok wiary.
I choć posiadam w plecaku ofiarowane mi na drogę mapy i przewodniki, którymi się tu dzielę, to jednak nie roszczę sobie prawa do tego, aby wyznaczać Ci dokładny przebieg Twojego wędrowania. Nie jestem bowiem zewnętrznym obserwatorem cudzych wędrówek, lecz i ja zanurzony jestem w głębinach nocnego wędrowania. I choć wiem, że procesy nocy ciemnej mają charakter uniwersalny, to jednak mam również świadomość, że wcielają się one w konkretne ludzkie egzystencje.
Każda droga, każda wędrówka, każda noc będzie niepowtarzalna, tak jak niepowtarzalny jest drugi człowiek. Ostatecznie nikt za nas tej wędrówki nie przejdzie i nikt nie przeżyje za nas relacji z Bogiem. Możemy być jedynie dla siebie skromnymi punktami orientacyjnymi, wzajemnym wsparciem oraz otuchą w drodze, co w ostatnich tygodniach starałem się czynić. Żywię również głęboką nadzieję, że niezależnie od naszych osobistych szlaków i miejsc, w których życiowo się znajdujemy, zakończymy nasze nocne wędrówki tym wyczekiwanym świtem, do którego ostatecznie wszyscy zmierzamy.
Przeczytaj również: Rozpoznać Boga w sobie i rozpoznać siebie w Bogu. Mateusz Filipowski OCD w rozmowie ze Zbigniewem Nosowskim