Według prof. Swieżawskiego na II Soborze Watykańskim „Kościół – nie przestając być sobą – zmienił się zupełnie”. Filozof mówił o końcu dwóch epok, jaki wówczas nastąpił: konstantyńskiej i tomistycznej.
Tekst wystąpienia podczas konferencji „Stefan Swieżawski na nowo odczytany. O ciągle aktualnej wizji humanistyki, religii, relacji międzyludzkich oraz Rzeczypospolitej” zorganizowanej 25 listopada 2024 r. w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie przez Katedrę Historii Filozofii Nowożytnej i Współczesnej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II. Zapis wideo całej konferencji można znaleźć tutaj.
Dziękuję serdecznie organizatorom za zaproszenie publicysty na tak ciekawą konferencję filozoficzną. Przyjąłem to wyzwanie ze względu na częste kontakty z prof. Stefanem Swieżawskim w latach 90. XX wieku.
Odbyliśmy wówczas wiele rozmów, przeprowadziliśmy wraz z przyjaciółmi sporo wywiadów z Profesorem – nie tylko dla „Więzi”, także np. do wznowienia jego książki „Święty Tomasz na nowo odczytany” czy dla Klubu Inteligencji Katolickiej. Zbiór tych rozmów – przeprowadzonych przez Annę Karoń-Ostrowską, Józefa Majewskiego i przeze mnie – ukazał się drukiem jako książka zatytułowana „Zapatrzenie” (podane niżej numery cytowanych stron pochodzą z tej właśnie publikacji).
Przychodziliśmy często z Anną Karoń-Ostrowską na Wiślaną do mieszkania państwa Swieżawskich i – jak wspomina Ania – zawsze długo nie mogliśmy stamtąd wyjść (s. 9); tak wielką przyjemnością było dla nas, wówczas 30-latków, obcowanie z tak niezwykłymi ludźmi.
Profesor miał wtedy prawie 90 lat, tracił już wzrok, więc autoryzacja rozmów odbywała się na głos. Czytaliśmy opracowane teksty, a nasz rozmówca dodawał precyzyjne uzupełnienia. Utrata wzroku nie odebrała mu jasności widzenia i przenikliwości w myśleniu.
Miałem wtedy przekonanie, że obcuję z kimś, kto – by posłużyć się tytułem pisma wydawanego przez „Odrodzenie” we Lwowie pod redakcją młodego Jerzego Turowicza – ustawia mi „dyszel w głowie”. Jednym z kluczowych elementów tego dyszla w głowie było myślenie o Kościele i na tym chciałbym się dziś skupić.
„Nie bójcie się stawiać śmiałych tez”
Prawie dokładnie 59 lat temu – 8 grudnia 1965 r. – prof. Stefan Swieżawski jako jedyny świecki audytor II Soboru Watykańskiego odbierał z rąk papieża Pawła VI soborowe orędzie skierowane do intelektualistów.
Prawdopodobnie była to „sprawka” Jacquesa Maritaina, który przyjaźnił się z papieżem i przekazał mu wydaną niedawno po francusku (akurat na początku czwartej sesji soboru) książkę „Filozofia w dobie Soboru” autorstwa Jerzego Kalinowskiego i Stefana Swieżawskiego. Gdy 1 grudnia 1965 r. Maria i Stefan Swieżawscy mogli osobiście spotkać się z Pawłem VI, papież nagle powiedział: „A wie Pan, z kim o Panu rozmawiałem? Z Maritainem. I jestem w trakcie czytania Pańskiej książki” (s. 15).
Funkcja audytora na II Soborze Watykańskim była dla Stefana Swieżawskiego wielkim zaszczytem. Sobór ten stał się realizacją jego młodzieńczych marzeń o Kościele. Co ciekawe, wspierał go i kard. Stefan Wyszyński, i krytyczne wobec ówczesnego prymasa kręgi inteligencji katolickiej. Prymas walczył z władzami państwowymi o paszport dla profesora KUL, a Tadeusz Mazowiecki zorganizował zespół doradców, który zbierał się u Swieżawskich na Wiślanej. Jak mówił Profesor: „Chodziło o to, żebym jechał do Watykanu «napompowany» dobrą informacją o wszystkim, co się dzieje w Polsce” (s. 17).
Sam Swieżawski tak streścił soborowe orędzie do intelektualistów, które odebrał z rąk papieża: „Nie bójcie się stawiać śmiałych tez, nie bójcie się szukać, a jednocześnie do tych swoich poszukiwań używajcie – jak to pięknie mówił Paweł VI – tajemniczej lampy wiary” (s. 82). Życie intelektualne i duchowe Stefana Swieżawskiego wydaje mi się konsekwentną realizacją tego postulatu.
Zbędne „garby” Kościoła
Obecnie mija prawie 60 lat od zakończenia II Soboru Watykańskiego. My rozmawialiśmy z Profesorem i innymi ekspertami 30 lat temu. Owocem tych rozmów była m.in. książka „Dzieci Soboru zadają pytania”, przygotowana właśnie na 30. rocznicę zakończenia obrad w Watykanie. Opublikowaliśmy tam wywiady o poszczególnych dokumentach soborowych oraz rozmowę wprowadzającą – właśnie ze Stefanem Swieżawskim – opisującą całościowo sobór jako wydarzenie przełomowe w historii Kościoła.
Prof. Swieżawski był tu i świadkiem, i komentatorem. Świadczył jako uczestnik prac soboru, od drugiej jego sesji. Komentował jako człowiek głęboko utożsamiający się z wiarą i jako wybitny intelektualista potrafiący nazywać procesy dziejowe oraz patrzeć w przyszłość. Miał swoją autorską syntezę nauczania soboru – właśnie tę, którą umieściłem w tytule mojego wystąpienia: że chodziło o to, aby Kościół stawał się wspólnotowy, służebny i otwarty.
Spotykając się z prof. Swieżawskim, miałem przekonanie, że obcuję z kimś, kto – by posłużyć się tytułem pisma wydawanego przez „Odrodzenie” we Lwowie pod redakcją młodego Jerzego Turowicza – ustawia mi „dyszel w głowie”
Profesor nie lubił metafory przewrotu kopernikańskiego, ale mówił o wielkim przełomie, jaki dokonywał się wraz z soborem. Według Swieżawskiego wtedy „Kościół – nie przestając być sobą – zmienił się zupełnie” (s. 84, to chyba jego najkrótsza i najtrafniejsza formuła). Filozof mówił o końcu pewnej epoki, jaki nastąpił wraz z Vaticanum II. A właściwie o końcu dwóch epok: konstantyńskiej i tomistycznej.
Używał też czasem – w tym samym znaczeniu – metafory dwóch „garbów”, których Kościół na soborze zaczynał się pozbywać. Te garby „narosły Kościołowi przez wieki państwowości i nieewangelicznego funkcjonowania w świecie” (s. 79). Z „garbem” epoki konstantyńskiej łączyły się władczość i triumfalizm. „Garb” tomistyczny to myślenie ideologiczne, tomizm z nakazu.
O epoce konstantyńskiej Profesor mówił nam: „Skończyło się to, co było obciążeniem – może koniecznym historycznie, tego nie wiadomo ostatecznie – ale obciążeniem straszliwym. Doczesna państwowość i mocarstwowość kościelna obciążała Kościół przez całe średniowiecze, a doszła do zenitu za pontyfikatu takich papieży jako Bonifacy VIII czy Aleksander VI, gdy biskup Rzymu uważał się naprawdę za władcę całego świata (stąd darowanie Ameryki Hiszpanom i Portugalczykom). To się – na szczęście – skończyło. Kościół posoborowy nie może być ani władczy, ani bogaty, ani nacjonalistyczny” (s. 19).
Koniec epoki tomistycznej był dla profesora Swieżawskiego końcem „filozofii z nakazu”. Mówił nam: „Z nakazu, i to wyłącznie z mojego własnego nakazu, jest tylko wiara […]. Filozofia i teologia natomiast muszą być pluralistyczne” (s. 20). Innymi słowy: jedno Credo, lecz pluralizm filozofii i teologii (s. 81). A mówił to, podkreślając, że jest uczniem św. Tomasza i wspominając, że w soborowej podkomisji ds. kultury jego apele o odpowiednie miejsce dla filozofii spotykały się początkowo z dużym niezrozumieniem.
Prawdziwe uchrześcijanienie jest przed nami?
Wiadomo już, jaki według bohatera dzisiejszej konferencji Kościół być nie może. Jaki więc być powinien? Autorskim – publicystycznym, ale jakże treściwym i nośnym – wkładem Stefana Swieżawskiego jest jego synteza nauczania II Soboru Watykańskiego w formie triady: Kościół wspólnotowy, służebny i otwarty. Ten ideał zupełnie nie stracił na aktualności – i dlatego Stefan Swieżawski wciąż ma rację.
Tu trzeba oddać głos jemu samemu:
„Kościół wspólnotowy to zerwanie z klerykalnym rozumieniem Kościoła. Kościół nie jest tylko zespołem duchownych, ale wspólnotą Ludu Bożego. W związku z nowym rozumieniem Kościoła dokonała się przemiana w liturgii. Liturgia ma wyrażać wspólnotę w sposób jak najpełniejszy. […]
Kościół służebny to przede wszystkim Kościół ubogi. Kościół nie ma być Kościołem sukcesu, tylko Kościołem świadectwa. Sukces, nawet duchowy, nie jest żadnym celem w Kościele. Nie chodzi o władztwo dusz, nie chodzi o triumfalizm, nie chodzi o zdobywanie znaczenia, a jedynie o dawanie świadectwa. Władza ma być jedynie służbą, na wszystkich jej szczeblach.
Kościół otwarty to postawa ekumenizmu, która w inaczej wierzących i inaczej myślących każe widzieć nie przeciwników, a braci, i każe szukać wszystkiego, co jest wspólne, nawet gdyby to były jedynie małe sprawy. Postawa otwartości jest szukaniem tego, co łączy, a nie podkreślaniem różnic i krytykowaniem innych. Chodzi o szukanie przyczółków do przerzucania mostów – nie tylko do chrześcijan, nie tylko do ludzi wierzących, ale i do szukających, i do niewierzących” (s. 80-81).
Prof. Swieżawski miał nadzieję, że w nowych czasach być może przeżyjemy „prawdziwe uchrześcijanienie” (s. 21-22), bo w poprzednich epokach było ono dość pozorne, powierzchowne i zewnętrzne. Podkreślał, że nie chodzi mu o „Kościół ubogich, lecz Kościół ubogi, naprawdę ubogi, preferujący zawsze środki ubogie” (s. 27). Bo właśnie pokładanie nadziei w środkach bogatych prowadziło do grzechu kościelnej mocarstwowości.
Obawiał się, że reformy strukturalne, o ile nie pójdą w głąb, zostaną po prostu zmarnowane. Opowiadał się za reformą przede wszystkim mentalności, a dopiero wtórnie struktur. „Istota rzeczy polega nie na zmianie struktur, lecz na zmianie mentalności. […] metanoia jest o wiele trudniejsza niż zmiana struktury” (s. 23).
Trzeba pójścia w głąb
Jednocześnie Stefan Swieżawski był realistą. Miał świadomość, że soborowa zmiana to nie jednorazowe zdarzenie, lecz proces, który potrwa kilka dekad. Powiedział nam kiedyś, że przemiana mentalności „będzie trwała bardzo długo. Nie chcę być pesymistą, ale myślę, że za jakieś dwa-trzy pokolenia może dopiero umocnią się korzenie” (s. 21).
Dziś jesteśmy już dwa-trzy pokolenia po soborze. Co więc z tymi korzeniami? Umocniły się? Nawiasem mówiąc, klasycznie socjologowie liczyli, że pokolenie to 20-25 lat, ale obecnie, wraz z przyspieszeniem przemian technologicznych i kulturowych, potocznie coraz częściej mówi się o nowym pokoleniu co kilka lat.
Stefan Swieżawski obawiał się, że strukturalne reformy Kościoła, o ile nie pójdą w głąb, zostaną po prostu zmarnowane
Papieżem jest dziś człowiek bardzo sędziwy, już prawie 88-letni, a i tak urodzony 29 lat po Stefanie Swieżawskim. My z prof. Piotrem Gutowskim, głównym organizatorem dzisiejszej konferencji, jesteśmy z kolei obaj o ćwierć wieku młodsi od papieża Franciszka. Natomiast pokolenie naszych dzieci w Polsce to aktualnie najszybciej laicyzująca się grupa młodzieży w Europie.
Czy tych młodych ludzi – a tym bardziej ich następców – zainteresuje wizja Kościoła wspólnotowego, ubogiego i otwartego?
Z jednej strony – wydaje się, że nie. W ostatnich latach rosną w siłę na całym świecie – także w Europie, także w Polsce, także w Kościele – grupy autorytarne, które swoją tożsamość budują na opozycji wobec innego, wręcz programowym zamknięciu (niekiedy dosłownie, jak np. zamknięcie granic przed migrantami). Polityka na naszych oczach degeneruje się coraz bardziej, stając się festiwalem zarządzania emocjami, najchętniej negatywnymi, bo one najbardziej ludzi angażują. Niewiele w takim podejściu miejsca ani na wspólnotowość (od niej bardziej społecznie użyteczna jest polaryzacja), ani na służebność (bo służenie innym uważane jest za wyraz słabości, a przyznawanie się do słabości ma jakoby niszczyć autorytet), ani na otwartość (bo inny jest podejrzany, niebezpieczny, zagrażający naszej tożsamości).
Z drugiej strony – coraz wyraźniej widać, że jeśli Kościół ma pozostać wierny swojemu powołaniu, to nie może wiązać się z ideologiami „naszości”, tropienia wrogów i obrony cywilizacji przed licznymi zagrożeniami. Trzeba pójścia w głąb. Jeśli Kościół ma coś do zaproponowania ludziom współczesnym, to przede wszystkim Boga samego i doświadczenie Jego obecności. Rzeczywistość jest jednak bardziej oporna niż się wydawało.
Mentalność i struktury
Jak już mówiłem, Stefan Swieżawski zdawał sobie sprawę, że procesy metanoi zajmą pokolenia. „Musimy nadać prawdziwemu życiu kościelnemu inne struktury” (s. 23) – wzywał, mając świadomość, że najlepiej, aby przemiana struktur stała się owocem przemiany mentalności.
Zmiany zachodzą jednak jeszcze wolniej, niż Profesor przewidział. Trwają i mentalność, i struktury. Tylko trzy przykłady.
Reforma liturgiczna się nie powiodła, bo potraktowano ją właśnie powierzchownie, jako zmianę instytucjonalną – trzeba odprawiać inaczej, ale znaczyło to tylko: w innym języku, używając innych zdań. Nie przyjęło się powszechnie „inaczej” rozumiane w sensie duchowym. W katolickiej liturgii wciąż nie ma miejsca na ciszę kontemplacji. „Pełne milczenie”, do którego wzywał II Sobór Watykański (KL 30), jest w liturgii absolutnym luksusem. Liczy się litera – poprawność w słowach – a nie duch liturgii. To właśnie przykład na prawdziwość cytowanej tezy Swieżawskiego, że reformy strukturalne, o ile nie pójdą w głąb, zostaną po prostu zmarnowane.
W Watykanie wiele się zmieniło, ale trzeba było ponad pół wieku od zwołania II Soboru Watykańskiego, aby realnie wprowadzić świeckich (Bogu dzięki, także kobiety!) do obrad Synodu Biskupów. Cieszyłby się na pewno prof. Swieżawski ze współczesnych dyskusji o synodalności, był bowiem wielkim zwolennikiem koncyliaryzmu – w sporze z monarchicznym rozumieniem władzy papieskiej podkreślał rolę kolegium biskupów (soboru) jako niezbędnego uzupełnienia dla biskupa Rzymu.
Trzeba dodać, że otwarcie Synodu Biskupów na świeckich uczestników rodziło się z wielkimi oporami przez ostatnie 50 lat. Sam miałem okazję być synodalnym audytorem dwukrotnie: w latach 2001 i 2005. Za pierwszym razem (jeszcze za pontyfikatu Jana Pawła II) na synodzie wszystko było zaplanowane i centralnie kontrolowane. Wszelkie wystąpienia, także biskupów-ojców synodalnych, musiały być wcześniej dostarczone na piśmie. Benedykt XVI wprowadził rewolucyjną (na tamte czasy) zmianę, pozwalając, by każdego dnia ostatnia godzina obrad synodu była czasem swobodnej dyskusji.
Obecnie, za Franciszka, mamy synod obradujący nie w hierarchicznie ustawionej auli, lecz przy wielu okrągłych stołach; z udziałem wybranych zakonnic, księży oraz świeckich kobiet i mężczyzn jako uczestników z prawem udziału w głosowaniach. Dzisiaj zresztą mamy pod tym względem sytuację bardzo ciekawą, ewidentnie przejściową.
Instytucjonalnie wciąż jest to jeszcze Synod Biskupów, dodam: Synod (tylko) Biskupów. Ale skoro uczestniczą w nim z prawem głosu nie-biskupi, to coraz bardziej jest to już Synod Kościoła. Mam nadzieję, że ta zmiana okaże się nieodwracalna. Ale skoro trzeba było papieża z Ameryki Łacińskiej, żeby ją wprowadzić w życie, to znaczy, że nie jest dobrze z decyzyjnością w europejskich kręgach kościelnych.
Inny przykład to sprawa bardzo mi bliska, ze względu na osobiste zaangażowanie w Inicjatywę „Zranieni w Kościele”; bliskie relacje z wieloma osobami, które doświadczyły we wspólnocie Kościoła przemocy psychicznej, duchowej, fizycznej czy seksualnej; oraz moje publicystyczne zmagania o Kościół, który będzie uczciwy, wiarygodny, przejrzysty i rozliczalny. O pomstę do nieba od dawna woła fakt, że osoby zgłaszające swoją krzywdę są w procesach kanonicznych traktowane jako jedynie świadkowie. Nie mając statusu strony postępowania, nie mają prawa do wglądu w dokumentację sprawy i wciąż w wielu miejscach traktowani są per noga.
Ta kwestia to klasyczny przykład, że są sytuacje, w których nie należy czekać ze zmianą instytucjonalną (w tym przypadku: zmianą prawa kanonicznego) na wcześniejszą zmianę mentalności. Jest to bowiem czekanie na tzw. święte nigdy, a raczej zdecydowanie „nieświęte”… Reforma prawa kanonicznego byłaby tu bardzo skutecznym narzędziem przebudowy świadomości.
Niestety, mimo pełnej świadomość tego faktu wśród ekspertów oraz wśród kościelnych decydentów; mimo faktu, że zależy to od po prostu wydania papieskiego dekretu reformującego Kodeks prawa kanonicznego; mimo faktu, że za tego pontyfikatu reformy tego kodeksu są dużo częstsze niż wcześniej – w tej sprawie wciąż stoimy w miejscu.
Kto miłuje, ten krytykuje
Zmaganie o Kościół wspólnotowy, służebny i otwarty będzie zatem trwało jeszcze bardzo długo. A raczej: zapewne nigdy się nie skończy. Dlatego też należy na koniec powtórzyć za Stefanem Swieżawskim, że miłość Kościoła powinna za sobą pociągać także krytykę Kościoła.
W tekście „Miłość Kościoła, krytyka Kościoła” dla „Więzi” w 1995 r. Profesor pisał: „Nie jest chrześcijaninem ktoś, kto nie kocha ze wszystkich swoich sił Kościoła, tak wspaniałego i tak świętego, a zarazem tak bardzo cierpiącego i obarczonego przewinieniami i karygodnymi zaniedbaniami ze strony ludzi Kościoła. Miłość Boga nie znajdująca swego dopełnienia w miłości Kościoła nie jest pełną miłością nakazaną przez główne i nowe przykazanie. Bez miłości Kościoła miłość Boga odrywa się od rzeczywistego konkretu historycznego, w którym ma się urzeczywistniać posłanie ewangeliczne”.
Ale równocześnie, jednym tchem dodawał: „Krytyka poczynań władz kościelnych, jeśli pochodzi od ludzi autentycznie wierzących, zaangażowanych w sprawy kościelne, a zwłaszcza prawdziwie miłujących Kościół Chrystusowy, jest nie tylko dozwolona, lecz wprost konieczna i zbawienna. Wypowiadanie takiej «konstruktywnej» krytyki jest nieraz obowiązkiem naszego sumienia”.
Profesor wspominał wielkie święte kobiety – Katarzynę ze Sieny i królową szwedzkę Brygidę – które „szły odważnie za głosem sumienia, wspierane gorącą miłością Kościoła, gdy wytykały ówczesnym papieżom to, co uważały za zło drążące organizm ówczesnego Kościoła”.
Znalezienie w głównym nurcie eklezjalnym miejsca dla postawy łączącej gorącą miłość Kościoła z żarliwą krytyką Kościoła to wyraźnie owoc II Soboru Watykańskiego. To zgromadzenie zaowocowało bowiem, jak pisał prof. Swieżawski, świadomością, że „w przeszłości tylu ludzi Kościoła popełniło tyle błędów i niesprawiedliwości, za które my wszyscy wierzący musimy bardzo szczerze i z przekonaniem wypowiedzieć nostra culpa”.
Dlatego miłość Kościoła to także krytyka Kościoła. I również pod tym względem Stefan Swieżawski wciąż ma rację.
Przeczytaj także: Stefan Swieżawski: Gdyby Soboru nie było, sprawy mogłyby się potoczyć o wiele bardziej tragicznie