Może zawsze ostatecznie chodzi o sprawę uniwersalną: wcale niełatwe zaakceptowanie tego, co jest, a nie obsesyjne wybieganie ku temu, co tylko pulsuje w naszych wyobrażeniach?
Przypadkowo powrócił do mnie pewien utwór. „And So It Goes” Billy’go Joela to jedna z najpiękniejszych ballad świata, przeszywająca opowieść o zgodzie na to, że miłość się skończyła i „tak to już jest”. Usłyszałem ją w busie, wracając z festiwalu w Gdyni. Przypominam sobie tamten moment, kiedy puszczałem sobie tę piosenkę na okrągło… Jestem licealistą. Nie, nie mierzę się z pierwszym miłosnym zawodem, nic z tych rzeczy: wychodzę z gabinetu lekarskiego…
Rozmawialiśmy o tym zdarzeniu przed tygodniem z rodzicami, akurat odwiedziłem dom rodzinny. Rzecz wymaga wprowadzenia: dorastałem na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych w małej miejscowości w północno-wschodniej Polsce. Na skutek komplikacji porodowych przyszedłem na świat z dziecięcym porażeniem mózgowym, stopień niesprawności – umiarkowany (ja bym powiedział, że lekki). Nigdy przesadnie nie przejmowałem się tym, że chodzę nieco inaczej niż inni, natomiast w moich bliskich diagnoza (którą zresztą usłyszeliśmy późno!) musiała spowodować troskę o mnie. Wyzwoliła też działanie.
Nigdy, co ciekawe, nie leżałem w szpitalu, ale już regularna rehabilitacja stała się moją codziennością. Do tego dochodziły zabiegi fizjoterapeutyczne raz na jakiś czas, masaże, pobyty w sanatoriach, konsultacje u coraz to innych fachowców, zmiany ćwiczeń itd. Nikt, jak wspomina dziś Mama, tak naprawdę nie wiedział, w jakim stopniu można zaradzić niesprawności tego typu.
Diagnozy się ze sobą kłóciły. Próbowano wielu metod, na przykład przyjąłem specjalne, bolesne zastrzyki w ścięgna Achillesa, gdy miałem 7 lat. Rozluźniły nieco moje mięśnie, spowodowały poprawę, ale – jak zwykle – krótkotrwałą, dla mnie – niezauważalną. Kilka lat temu mój brat bliźniak przyznał, że w dzieciństwie za każdym razem wypatrywał z nadzieją mojego powrotu z takich „leczniczych wypraw”, a potem był rozczarowany – wracałem taki sam…
Wreszcie lekarze doszli do konkluzji – można przeprowadzić operację korygującą chód, kiedy przestanę rosnąć. Decyzję wypadało podjąć akurat, gdy przekraczałem pełnoletność.
Pojechaliśmy do znakomitego specjalisty, który przyjmował w Warszawie. Mama dopiero niedawno opowiedziała mi, że ponad dekadę wcześniej – nie zapamiętałem tego! – byliśmy na podobnej konsultacji w innym mieście. Wtedy jednak lekarz rzucił oschłe: „No jak to w medycynie – albo będzie lepiej, albo gorzej!”, co spowodowało, że Mama wyszła z gabinetu i się rozpłakała. Nie widziałem tych łez, nie chciała, bym je widział.
Tym razem było inaczej. Profesor w Warszawie życzliwie rozmawiał najpierw ze mną i z rodzicami, potem mnie przebadał, a następnie przysunął sobie stołek, usiadł naprzeciwko mnie i ciepłym tonem wytłumaczył, na czym rzecz polega. Taka operacja polega na nadcięciu ścięgien i wiąże się z ryzykiem (rodzice wiedzieli już o tym od jakichś znajomych, ja nie). Może się powieść, wtedy będzie wyraźnie lepiej, ale może się też nie udać, wówczas chodzenie okaże się znacznie trudniejsze.
„Słuchaj, Damian, czy niepełnosprawność przeszkadza ci w codziennym życiu?” – zapytał lekarz. „Nie bardzo” – odpowiedziałem. „No to pomyśl, czy warto, czy operacja jest konieczna” (lata później, gdy oglądałem „Ikara” i rozmowę Mietka Kosza z lekarzem, czułem, że rozumiem granego przez Dawida Ogrodnika bohatera, zawodowego pianistę, który słyszy: „Zoperujemy oczy, ale może pan stracić słuch absolutny”).
Kiedy opuściliśmy gabinet, nie musieliśmy się długo zastanawiać, właściwie nie było między nami sporu: zgodnie uznaliśmy, że ryzyko jest zbyt duże, a gra niewarta świeczki. „No to co, synku, wracamy do domu”. I wróciliśmy.
Pamiętam dokładnie dziwne uczucie, które mi towarzyszyło w tamtych dniach. Najpierw, co tu kryć, smutek. Zarówno ja, jak i moi bliscy, musieliśmy pożegnać marzenie, które było z nami przez prawie dwie dekady. Uznać, że mój stan nigdy nie ulegnie radykalnej poprawie, że będzie już pewną stałą i nie ma co liczyć na pomoc medycyny albo na cud (może dlatego tak zbiło mnie z tropu, gdy rok później usłyszałem w pewnym zakonie, że nawet najmniejsza niesprawność jest problemem i wyjściem byłaby „modlitwa o uzdrowienie”?).
Wspominam dziś o tym wszystkim tak szczegółowo, bo wydaje mi się, że wtedy, po konsultacji w Warszawie, przeżyłem jeden z kluczowych momentów mojego życia, coś, co mnie ukształtowało i pomogło dalej funkcjonować. Wkrótce wraz z rówieśnikami w szkole słuchaliśmy o wyborze ścieżek zawodowych, o tym, że „możemy wszystko, jeśli tylko chcemy”. A ja wiedziałem, że odebrałem właśnie od losu inną, znacznie mniej popularną, odrobinę gorzką lekcję: są na tym świecie rzeczy niemożliwe. Po prostu są.
Przychodzi chwila, kiedy napotykamy w życiu – jak w wierszu Miłosza – na mur i zaczynamy rozumieć, że „ten mur nie ustąpi żadnym naszym błaganiom”. Możemy kombinować, zaklinać los, przeklinać go, uciekać, udawać, że czegoś nie ma. Ostatecznie jednak niczego to nie zmieni. Trzeba odpuścić. Niekoniecznie „dezerterować”, „poddać się”, „uznać swoją słabość i niemoc”, choć jeśli ktoś chce, może sobie używać tych określeń. Po prostu odpuścić, zwyczajnie odpuścić.
Nie, nie zamieszkał we mnie na stałe smutek. Zresztą ten spowodowany wynikiem konsultacji szybko się ulotnił. Jego miejsce zajęła… ulga. Tak jest, ulga. Wcześniej, jak wspomniałem, tliła się nadzieja, ale wiązała się ona również z pewnym napięciem i niepewnością. Kiedy wreszcie leczenie okaże się skuteczne? Kiedy poczuję efekty na własnej skórze? Za pół roku, rok, dwa lata? A nowa metoda – będzie bardziej czy mniej uciążliwa od poprzedniej?… Teraz z kolei przyszedł czas na paradoksalne uspokojenie – nie dam rady odnieść zwycięstwa, przynajmniej nie w tym znaczeniu, o jakim myślę, w porządku. Muszę więc nieco zmienić podejście i priorytety. Na nowo trzeba sobie zadać pytania dotyczące tego, czego chcę, co jest mi niezbędne, a bez czego mogę się obejść. Co w moim wypadku, raz jeszcze powtórzę, pozostaje niemożliwe, a co możliwe.
Jedno wiem na pewno: wdzięczny jestem rodzicom, że odpuścili razem ze mną; że temat jeżdżenia po specjalistach zniknął z rodzinnej agendy i więcej – w takiej formie jak wcześniej – już się nie pojawił. Oczywiście pytają mnie, czy o siebie dbam, czy się ruszam, powtarzają, że oglądanie filmów lub czytanie książek to żadna aktywność fizyczna, ale to tyle.
Może zresztą zawsze ostatecznie chodzi o sprawę uniwersalną: wcale niełatwe zaakceptowanie tego, co jest, a nie obsesyjne wybieganie ku temu, co tylko pulsuje w naszych wyobrażeniach? Piętnaście lat temu, kiedy opuszczałem lekarski gabinet i szedłem przez przytulny korytarz, w głowie grał mi Billy Joel. A także „Let It Be”, ostatni singiel Beatlesów, całkiem niegłupi numer, w którym McCartney’a pociesza jego zmarła mama Mary. Kobieta szepcze synowi słowa mądrości: „niech tak będzie”. Niech będzie. Nie szukaj natychmiastowych odpowiedzi. Pozwól być temu, czego doświadczasz. Nawet, a może zwłaszcza wtedy, gdy nie dostrzegasz żadnego światła.
Są w życiu rzeczy niemożliwe, jasne, że są – dla każdego pewnie trochę inne. Tak to już jest. I tak, jak jest, jest dobrze.
Przeczytaj też: Nie zobaczę sensu. I dlatego o niego pytam