Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Nie umiem wydać książki, czyli autorka w świecie postwydawnictw

Fot. Pexels

Polskie wydawnictwa z reguły nie odpowiadają wcale. Gdy już odpowiedzą, zwykle oczekują tak zwanego dofinansowania. Jeśli je otrzymają, zdarza się, że już nie próbują nic dalej osiągnąć.

Napisałam książkę. Nie umiem jej wydać.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wydałam ponad 50 książek. Niektóre sprzedawały i sprzedają się dobrze, niektóre wręcz bardzo dobrze, w wielu wydaniach, w tłumaczeniach na różne języki, w tym mandaryński i turecki. Moje książki publikowane są przez dobre wydawnictwa.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Od kilkunastu lat nie umiem publikować w Polsce. A ta książka wyróżnia się przede wszystkim tym, że jest po polsku. Jest opowieścią o chodzeniu po Warszawie w latach 60., 70. i 80. – osobistym przewodnikiem po niewidzialnej Warszawie, a więc czymś, co bywa zaliczane do gatunku fikcji literackiej. Kilka osób znających się na tym mówiło, że ta książka – której nie umiem wydać – jest dobra. Wśród tych osób byli prawdziwi pisarze, a także kilkoro doświadczonych i cenionych wydawców. Od kilku lat wysyłam ją absolutnie wszędzie. I nie, nie umiem.

Kryzys literatury? A może tylko brak odpowiedzi

Literatura jest podobno w kryzysie w naszym kraju, tak powiedział mi jeden z wydawców. Ale piszę też inne książki: książki naukowe i popularnonaukowe. Za granicą wydałam nawet trzy tomiki wierszy (bez żadnej dopłaty z mojej strony). Nie dlatego, że tylko tak lubię, tylko dlatego, że tylko tak potrafię.

W tym roku przygotowałam propozycje dwóch książek popularnonaukowych: jedną polską, a drugą angielską – obie różne. Ta pierwsza to „coś nowego”, czego na polskim rynku wydawniczym nie ma. Angielska – dużo mniej nowatorska, ale też i rynek anglojęzyczny jest bezgranicznie bardziej złożony i pełny (bije go tylko frankofoński). Wysłałam obie propozycje do kilkunastu polskich wydawców, często do poleconych przez znajomych lub własnych kontaktów, i do jednego angielskiego, u którego dotąd nic nie publikowałam.

Żadne z polskich wydawnictw nie odpowiedziało. Polskie wydawnictwa z reguły nie odpowiadają.

Mamy marki wydawnicze – mniejsze i większe. Ale nie ma w większości z nich więzi, procesów, doświadczeń, wiedzy, które istniały wcześniej i które nadal istnieją w innych miejscach. To wydmuszki

Monika Kostera

Angielskie odpowiedziało – łagodnie pozytywnie, ale ostrzegawczo: takich popularnych książek z nauk społecznych jest bardzo dużo, będzie mi trudno wejść w ten nasycony rynek, a mój styl jest zbyt kontynentalny i nie całkiem pasuje, co jest w sumie dobre, bo nowe, ale będę musiała bardzo przekonująco argumentować, że ta innowacja jest wartościowa.

Czego oczekuję

Spytałam, czy pani redaktor ma jakieś sugestie. Odpowiedziała, że niszowe, skoncentrowane na konkretnym obszarze treści będzie mi o wiele łatwiej opublikować w ich wydawnictwie. W efekcie przerobiłam tematykę z „ogólne” na „popularnonaukowe o zarządzaniu” (nawet lepiej mi pasuje, będzie mi się łatwej pisało), skasowałam zbyt „kontynentalne” opisy i wstawiłam więcej przykładów.

Pani redaktor podała tekst dalej do koleżanki zajmującej się popularnonaukową serią publikacji poświęconych zarządzaniu. Koleżanka błyskawicznie zareagowała – wstępnie pozytywnie – i poprosiła o więcej szczegółów. Rozwinęłam propozycję, odesłałam, dostałam redaktorską recenzję zawierającą rady, co zmienić, co skreślić, co skrócić. Z radością skorzystałam ze wszystkich rad, znów odesłałam. Pani redaktor przyjęła i wysłała do trojga recenzentów. W chwili, gdy to piszę, czekam i trzymam kciuki.

Oczywiście ja nic nie płacę, natomiast oczekuję recenzji, kilkakrotnej redakcji, indeksowania, promocji, aktywnej sprzedaży. Oczekuję, bo takie mam doświadczenia z zagranicznymi wydawnictwami. Otrzymuję też regularnie tantiemy – niezbyt wielkie, ale jednak.

Czego nie mogę oczekiwać

Polskie wydawnictwa z reguły nie odpowiadają wcale. Również z reguły, jeśli już odpowiedzą, oczekują tak zwanego dofinansowania. Jeśli je otrzymają, zdarza się, że już nie próbują nic dalej osiągnąć, nie starają się książki promować ani sprzedać. Czasami czynią to bardzo nieśmiało, czasami wcale.

W tym miejscu poczynię istotne zastrzeżenie. Nie jest to wina wydawnictw, wydawców. Te firmy i te osoby funkcjonują w zasadzie bez przerwy na skraju upadku. Drukarnie ciągle podnoszą ceny druku, dystrybutorzy stawiają coraz bardziej niemożliwe do normalnego działania warunki. Osoby związane z rynkiem książki często nie mają stałego zatrudnienia i czasu na uczenie się, rozwój, czy nawet po prostu czytanie. Pracują po 12 i więcej godzin dziennie. Za każdym zakrętem grozi upadek, likwidacja firmy, utrata pracy.

Trudno się dziwić, że w tych warunkach ani mistrzostwo, ani dobre życie nie są tym, co leży na sercu wydawcom, ale także czytelnikom. Ci drudzy funkcjonują w zwierciadlanym odbiciu tego świata. Błędne koło, zacieśniająca się pętla – coraz więcej desperackiej pracy bez poczucia sensu i spełnienia, coraz mniej czasu i energii na cokolwiek innego.

Wrócę jednak do doświadczenia autorskiego. Publikowanie w Polsce to drogie i samotne hobby. Mówię tu o moich doświadczeniach – są osoby ze sławnym nazwiskiem, które funkcjonują w świecie wydawniczym i działają pełną parą. Ponieważ są one opiniotwórcze, tylko ich opowieść autorska jest powszechnie znana. Tymczasem one są wyjątkami. A regułą jest doświadczenie moje i wielu osób, z którymi o tym rozmawiam, i które często uważają, że coś robią źle. Konkretnie: że nie umieją dobrze pisać.

Profesja wydawcy wymaga mistrzostwa. Do tego nie wystarczy szybkie przekwalifikowanie, np. z dziennikarstwa czy influencingu. Nie wystarczy nauczyć się reguł, mieć jakąś wprawę

Monika Kostera

Udostępnij tekst

Tymczasem to często nie one robią źle i nie one nie umieją – lecz polski świat wydawniczy. Bardzo lubię ten zagraniczny, w którym są profesjonalni redaktorzy, którzy czytają, rozmawiają z autorami, interesują ich czytelnicy. Taki był także polski świat wydawnictw, gdy zaczynałam pisać i choć stale się kurczył, jednak byłam w stanie nawigować po nim aż do mniej więcej 2013 roku. Wtedy po raz pierwszy spotkałam się z tym, że redaktor, z którym byłam umówiona na książkę, zniknął, a nowa osoba nie wiedziała, o czym mowa, i nie odpowiadała na moje próby kontaktu.

Kilka lat później dowiedziałam się, że „mój” redaktor został zwolniony – razem z wieloma innymi pracownikami, a nowo przyjęte osoby nie orientowały się w działalności tych, którzy odeszli i nie mieli czasu ani możliwości nauczenia się. Wydawnictwa straciły państwowe wsparcie. Zasady gry zaczęły się zmieniać radykalnie w kierunku czegoś, co można nazwać postwydawnictwami. Mamy marki wydawnicze – mniejsze i większe. Ale nie ma w większości z nich więzi, procesów, doświadczeń, wiedzy, które istniały wcześniej i które nadal istnieją w innych miejscach. To wydmuszki.

Mistrzostwo, czyli porzucenie myślenia analitycznego

Profesja wydawcy wymaga mistrzostwa. Do tego nie wystarczy szybkie przekwalifikowanie, np. z dziennikarstwa czy influencingu. Nie wystarczy nauczyć się reguł, mieć jakąś wprawę. Bracia Stuart i Hubert Dreyfusowie zaproponowali w latach 80. model uczenia się złożony z pięciu etapów: od początkującego, poprzez biegły, do mistrza.

Pierwsze trzy etapy polegają na coraz lepszym opanowaniu zasad i reguł, coraz doskonalszym rozpoznawaniu sytuacji i dobieraniu do niej odpowiedniej reguły lub zestawów reguł. Coraz większa biegłość osiągana jest przez analizowanie sytuacji i podejmowanie racjonalnych decyzji czy przez dopasowywanie działania do kontekstu. Jednak są jeszcze dwa wyższe poziomy. Między poziomem trzecim a czwartym znajduje się przepaść. Żeby przejść na poziom czwarty, trzeba stracić myślenie analityczne, a znaleźć intuicję. Mistrz, czyli osoba na piątym poziomie, staje się jednością ze swoją profesją. Dziennikarz ma swoje mistrzostwo, a redaktor – swoje. Profesjonalizm to jest dążenie do mistrzostwa.

Moja opowieść jest o niemożliwym mistrzostwie. Nie jest to typowa medialna opowiastka z cyklu „bo na Zachodzie jest lepiej”. Dobrze pamiętam, gdy w Polsce wydawnictwa pracowały bardzo profesjonalnie, a redaktorzy dbali o dobro książki. To ważne, by redaktorka była fachowczynią, proces publikowania polegał na starannym dopracowywaniu tekstu. Dwie spośród moich dawnych książek, opublikowanych przez duże polskie wydawnictwa, początkowo zostały potraktowane bardzo sceptycznie: „To nie jest podobne do niczego innego”. Jednak udało mi się przekonać redaktorów, że mogą zaciekawić czytelników właśnie swoją nowością (oryginalność może być – i bywa – widziana jako jedna z największych zalet myśli).

Recenzenci, skonsultowani przez redaktorów, poparli projekt publikacji, choć nie byli ze mną umówieni w żaden sposób. Byłam osobą bez większego dorobku, nic nieznaczącą w środowisku. Obie książki sprzedały się w ponad pięciu wznowieniach i w bardzo dużym nakładzie. Jedna, ta całkiem pierwsza, prawie przyniosła mi sławę (wyskoczyłam z pociągu ku niej desperacko, aczkolwiek świadomie – ale to inna historia). Książki nie zawiodły wydawnictw – a wydawnictwa nie zawiodły książek.

Struktury i ich neoliberalne kruszenie

To był czas, gdy zaczynałam wprawiać się w pisanie książek. Gdy byłam początkującą autorką, moi mistrzowie żyli z tego fachu dobrze, nawet bardzo dobrze – kupowali sobie z honorariów samochody. Ja, na samym początku mojej drogi, za jedną z najsłabszych książek, jakie napisałam, kupiłam sobie drogą i supernowoczesną wówczas elektryczną maszynę do pisania. Myślałam sobie, że kiedyś nauczę się pisać dobrze i wtedy będzie mi się żyło dobrze i dostatnio.

Tak się nie stało. Nauczyłam się pisać lepiej, ale w międzyczasie rozwinął się neoliberalizm ze swoimi sloganami o prawach autorskich i rozsypką struktur. W efekcie mamy usta pełne praw, ale nie kupujemy sobie samochodów za tantiemy. Jeśli nasze książki dobrze się sprzedają, to wydawnictwa generują zyski. Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem wśród elity, która nie płaci za publikowanie, ale która dostaje za to jakieś środki, niewielkie, ale wystarczające, by kupić sobie dobre wino i wznieść toast za czytelniczki.

To nie jest też opowieść z cyklu „kiedyś było lepiej” (czy też „kiedyś było gorzej”). Czy gorzej, czy lepiej, to kwestia gustu, a o gustach można długo rozmawiać, ale nie wynika z tego zbyt wiele praktycznych wniosków. Zwłaszcza gdy dyskusje dotyczą przyszłości. Czasu nie da się bowiem cofnąć. Jednak jako naukowczyni zajmująca się organizacjami widzę w zjawisku, które opisuję, bardzo praktyczny morał. I dotyczy on struktur.

Neoliberalizm przyniósł demontaż wielu struktur, w tym tych, które działały na rynku książki. Polska relatywnie radykalna droga do neoliberalizmu sprawia, że demontaż jest stosunkowo liniowy, spotyka się z niewielkim oporem i sprawia wrażenie nieuchronnego procesu. Kruszenie dotyczy całych sieci organizowania – tym pojęciem profesor zarządzania Barbara Czarniawska oznacza różne organizacyjne ekosystemy mniejsze bądź większe, żyjące z wymiany, współpracy czy tylko na zasadzie współistnienia.

Przykład Francji, gdzie nadal (jeszcze?) wydawnictwa działają sprawnie w porównaniu z wieloma innymi znanymi mi krajami, pokazuje, jak bardzo bogata jest sieć różnych działań i aktorów społecznych w niej uczestniczących. Profesjonalni redaktorzy, profesjonalne zasady recenzowania i publikowania, wspieranie i nadzorowanie przez instytucje państwowe ekosystemu wydawniczego, ale także media zatrudniające dziennikarzy czytających książki i zapraszających do rozmowy ich autorów – nie wciąż tych samych ekspertów, ale autorów różnych specjalistycznych pozycji z całego kraju. To wymaga dużo pracy, dużo czasu, dobrego przygotowania zawodowego.

Są też księgarnie – liczne, w każdym mieście, nawet malutkim – sprzedające książki, w tym nieprostą literaturę i naukę, gdzie właściciele czytają sami książki i polecają je w krótkich (albo i długich) recenzjach, zapraszają autorów na spotkania z czytelnikami. Są wszechobecne mediateki, które odwiedzam, gdy zwiedzam francuskie miasta i zawsze spotykam tam sporo ludzi w różnym wieku. Ambitne kąciki czytelnicze są w pismach różnych opcji politycznych. Efekt jest taki, że listy najlepiej sprzedających się książek nie składają się z samych czytadeł, ale sporo tu trudnej literatury, filozofii, poezji.

Impuls to głupota

Filozof Frédéric Lenoir pisze, że pragnienie – wiedzy, miłości, rozwoju, a także atrakcja fizyczna będąca czymś więcej niż popędem – to cecha specyficznie ludzka. Zwierzęta nie szukają niczego więcej, gdy zaspokoją swoje potrzeby. Ludzie wydają się nie mieć granic dla swoich pragnień i zawsze szukają czegoś więcej. Czasami pragniemy nieograniczonej władzy i dominacji, a czasami piękna i wiedzy, co może być siłą napędową dla dobrego życia.

Lenoir twierdzi, że pragnienie nie powinno być ograniczane ani tłumione, ponieważ jest energią, która sprawia, że chce się żyć. Świadome pragnienie to élan vital, siła witalna, która sprawia, że wzrastamy i doświadczamy radości stawania się lepszymi, bardziej kompetentnymi ludźmi. Ten sposób bycia może być dzielony z innymi osobami w procesach komunikowania się, także w pisaniu i czytaniu. Sęk w tym, że takie twórcze pragnienie musi być kultywowane, pielęgnowane, rozwijane.

Piszą o tym również ojciec i syn – filozof Edward Skidelsky i ekonomista Robert Skidelsky – w swojej książce poświęconej dobremu życiu. Gusta i pragnienia muszą być rozwijane. Bywa to ciężka praca, polegająca między innymi na czytaniu. Bez tego jesteśmy zdani na popędy i impulsy, prowadzące do otępienia i upraszczające złożoności, które są największym bogactwem ludzkości według współczesnej teorii systemów, którą rozwija filozof Bernard Stiegler. Społeczeństwo impulsów to, według tego filozofa, świat głupoty, powielania zamiast uczenia się. Książka jest centralną częścią uczenia się.

Konsekwencje prostszego świata

Nie umiem wydać książki. Nic się nie stało – żal mi jej, ale nie wiem, co dalej miałabym robić, więc zostawiam to. Nie umiem – trudno. Nie spotkają jej czytelnicy, tak jak nie spotkają wielu innych książek. Ale nie dowiedzą się o tym i nie odczują braku, bo żeby to zrobić, musi istnieć coś, co zaznacza ten brak – jakieś rozmowy, pytania, inne książki, które prowadzą w tym kierunku.

Wesprzyj Więź

Powodem odrzucenia mojej książki jest, jak mi powiedziano, fakt, że nie daje się zaklasyfikować do żadnego istniejącego na polskim rynku gatunku. Jednak ten gatunek istnieje w innych krajach. Znaczy to, że polska czytelniczka nie spotka się nie tylko z moją książką, która nie jest wybitna, ale i z autorami takimi, jak Frédéric Pajak, Christian Bobin, Pascal Boulanger, Göran Greider czy Kathleen Stewart – a ich pisarstwo jest wybitne. Co więcej, to jest gatunek poetycki, jednocześnie niebędący poezją – zapraszający do poetyckiego doświadczania życia. Pan Jourdain nie wiedział, że mówi prozą, a my nie wiemy, że oddychamy poezją.

Świat jest prostszy. Ale mniej w nim élan vital, żywotnego pędu. Innymi słowy, mniej chce się żyć, za to bardziej zasuwać w pracy.

Przeczytaj też: Ocalić zdziwienie, ocalić piękno

Podziel się

11
1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.