Prace Komitetu Obrony Robotników trwały pięć lat, z małą nawiązką. Stworzyły one nową sytuację w kraju, były niezbędnym etapem do powstania „Solidarności”. Sukces był możliwy z paru powodów.
Czas biegnie – i może nie każdy młody człowiek, który słyszał o istnieniu KOR-u – umie rozszyfrować ten skrót: Komitet Obrony Robotników.
Ten rozdział historii lat 1976-1981 dotyczy fenomenu z pogranicza życia politycznego i działalności społecznikowskiej, częściowo nawet charytatywnej – i stale musi być oglądany w tych dwóch perspektywach.
W strukturach totalitarnych nie istnieje właściwie sfera pozapolityczna. Wiedzą o tym dobrze ci, którzy pamiętają stalinizm. Posiadanie niewłaściwych poglądów na genetykę – i wiele innych dziedzin nauk przyrodniczych, a nawet matematycznych, nie mówiąc o humanistycznych – a w każdym razie ujawnianie ich mogło mieć nawet tragiczne skutki. Malowanie obrazów abstrakcyjnych uważane było przez władze za akt politycznej wrogości, itd. w wielu dziedzinach. Państwo ideologiczne, które ma ambicje sterowania całym życiem społecznym, nawet sumieniami poddanych (trudno tu mówić poważnie o obywatelach) – wszystko przemienia w sferę polityczną, nawet najintymniejsze obszary życia ludzkiego. Nieprzestrzeganie zaś dyrektyw politycznych państwa jest buntem, który może być potraktowany tak samo jak udział w tajnej organizacji spiskowej.
Oczywiście tyczy to bardziej sfery będącej przedmiotem takiej czy innej polityki społecznej i ekonomicznej państwa – niż jego polityki kulturalnej (choć przejścia są tylko ilościowe).
Komitet Obrony Robotników był przykładem działalności, w której mieszały się motywacje polityczne – z innymi, przede wszystkim moralnymi.
W środowisku grupującym się głównie wokół Jacka Kuronia powiedzieliśmy sobie wyraźnie już na początku roku 1971, a więc gdy Gierek doszedł do władzy po krwawej masakrze urządzonej robotnikom przez ekipę Gomułki na Wybrzeżu i gdy wyszli już z więzień wszyscy liderzy studenckiego ruchu marcowego, że nie pozwolimy, by powtórzyła się sytuacja z grudnia 1970, gdy lała się krew robotników, a inteligencja i studenci przyglądali się temu biernie; tak biernie, że nawet pedantyczny kronikarz nie umie dziś odnotować choćby paroosobowej grupki, która by rozrzuciła ulotki (jak było po wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji). Obawiałem się, że oto obumiera na moich oczach struktura duchowa narodu: jeśli w najdrastyczniejszych nawet okolicznościach nie ujawnia się więc jakiejkolwiek, choćby czysto ludzkiej solidarności między warstwami czy klasami, oznacza to początek końca. Przyrzekaliśmy sobie, że w razie nowego zrywu robotniczego zrobimy wszystko co możliwe, by poruszyć środowiska inteligenckie. Nie było jeszcze jasne, jak to się zrobi, ale pewni byliśmy, że nie pozwolimy powtórzyć się scenariuszowi z grudnia 1970 r. Była to z pewnością decyzja polityczna.
24 czerwca 1976 roku rząd postanowił drastyczną podwyżkę cen. Sejm – jak zwykle – zatwierdził bez oporu. Przez całą Polskę przetoczyła się fala spontanicznych strajków o różnej skali, bez wyłonienia komitetów strajkowych. W Radomiu, podwarszawskim Ursusie i Płocku robotnicy wyszli na ulice. Demonstracje zostały brutalnie stłumione przez MO. Po raz pierwszy usłyszeliśmy wtedy określenie „ścieżka zdrowia” (szpaler złożony z funkcjonariuszy milicji, mundurowych lub niemundurowych, bijących przepuszczonego środkiem człowieka, często aż do utraty przytomności lub okaleczenia). Ale rząd cofnął podwyżki. Sejm, poprzedniego dnia uważający, że podwyżki trzeba zatwierdzić, i tym razem nie zawiódł: zatwierdził decyzję o ich uchyleniu.
KOR był przykładem działalności, w której mieszały się motywacje polityczne z moralnymi
Zwycięska milicja urządziła w Radomiu tryumfalną defiladę. Jeszcze przez parę dni bito na ulicach przechodniów. Dziesiątkami i setkami wyrzucano za bramy fabryk uczestników strajków i demonstracji – bądź podejrzanych o to. W połowie lipca aresztowano w Radomiu wiele osób notowanych już uprzednio milicyjnie, przeważnie z marginesu społecznego, by dołączyć je do procesów. Miało to służyć za argument, iż to nie robotnicy demonstrowali, a męty społeczne. Jak potem okazywało się, ludzie ci często nie mieli z zajściami nic wspólnego, a w każdym razie nie umiano im wiele udowodnić. Prasa szalała, na stadionach odbywały się wiece przeciw warchołom.
KOR mógł powstać z samego tylko obrzydzenia.
Trzy główne środowiska, które KOR powołały, nie były bardzo liczne, ale już skomunikowane ze sobą. Byli to: 1. uczestnicy przedmarcowego i marcowego (1968) ruchu studenckiego, skupieni w tym czasie głównie koło Kuronia i Michnika; 2. działacze harcerscy, wywodzący się głównie z „Czarnej jedynki” przy Liceum im. Reytana (często też uczestnicy wydarzeń 1968 r.); 3. starsi od nich, niekiedy bardzo znacznie, byli działacze Klubu Krzywego Koła i osoby z nimi zaprzyjaźnione. Jednym z środowisk, które natychmiast po rozpoczęciu akcji na rzecz prześladowanych włączyły się do niej – była młodzież z warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Akcja protestu z końca 1975 r. przeciw zmianom w Konstytucji dała tym środowiskom dość szerokie wpływy i kontakty w kołach naukowych i artystycznych Warszawy.
Pomysł Komitetu organizującego pomoc dla represjonowanych robotników był w owym czasie bardzo śmiały i oryginalny. Od czasu rozbicia licznych grup i organizacji, które powstały w okresie październikowym (1956 i 1957 r.) – znana była właściwie tylko jedna forma jawnego sprzeciwu, zapoczątkowana w r. 1964 Listem 34 (protest elity intelektualnej Warszawy i Krakowa przeciw cenzurze i polityce kulturalnej władz). Miała ona swe zalety i wady: nie wytwarzała niczego, co miałoby jakąś instytucjonalną trwałość.
Ludzie, którzy tworzyli KOR, od samego początku mieli poczucie, że tym razem list czy odezwa nie wystarczą. Wielokrotnie dawałem wyraz przeświadczeniu, że głównymi autorami idei KOR-u było dwóch działaczy: Jacek Kuroń i Antoni Macierewicz. Zależnie od tego, w jakim miejscu ówczesnej nieformalnej struktury opozycji ktoś się znajdował – przypisuje większą wagę przy powstaniu wynalazku to jednemu, to drugiemu. Spór jest, jak sądzę, i nierozstrzygalny, i jałowy – a KOR od początku stał się dziełem zbiorowym najpierw dziesiątków, potem setek i tysięcy swych działaczy.
Idea KOR-u polegała nie tylko na próbie instytucjonalizacji opozycji, i nie tylko na ostentacyjnej jawności, ale również, a może przede wszystkim, na mocnym położeniu akcentu na motywacji moralnej – i przewadze działania socjalnego nad politycznym. Opieka nad więzionymi, ich rodzinami, nad pozbawionymi pracy itd. była takim właśnie działaniem, mogącym skupiać ludzi o wyraźnych wyborach politycznych – i takich, którzy powodują się wyłącznie motywacją moralną i potrzebą wyrażenia jej w konkretnym działaniu. Była to strategia stworzenia szerokiego frontu, którego podstawą są opcje raczej moralno-socjalne, niż sensu stricte polityczne, choć w generaliach najbardziej ogólnych (niepodległość i demokracja) i pod tym względem panowała jednomyślność.
Było to zarazem ryzykowne wyzwanie: władza mogła albo rozszerzyć front represji, aresztując Komitet i jego najbliższych współpracowników, by utrzymać zasady dotąd obowiązujące w posttotalitarnym już, ale wciąż mocno związanym ze swymi źródłami systemie – albo zlekceważyć wydarzenia, dając jednak w ten sposób grupie buntowniczej szansę społecznego zakorzenienia się. Wybrano drugie rozwiązanie, nie rezygnując zresztą z czterdziestoośmiogodzinnych zatrzymań, rewizji i innych represji. W maju 1977, gdy przejściowo górę wzięła pierwsza koncepcja, było już za późno; jeśli nie chciano uciec się do terroru obejmującego rozległe środowiska (co w sytuacji dużego znaczenia w tym czasie dla PRL opinii publicznej Zachodu, ze względu na kredyty – było mało prawdopodobne).
Wśród twórców Komitetu nie było zgody co do przewidywań spodziewanej siły uderzenia ze strony władzy. Ja np. spodziewałem się aresztowań rozbijających wątłe jeszcze środowisko, Kuroń zaś np. wykazywał dużą dozę optymizmu.
Faktyczny początek działań Komitetu – choć jeszcze nie zawiązanego to dzień 17 lipca 1976 r. Na korytarzach Sądów na Lesznie (jak tradycyjnie mówią starzy warszawiacy) spotkała się nieliczna gromadka osób, chcących jakoś pomóc – choćby moralnie – sądzonym, rodziny sądzonych – i co najmniej dwa razy tyle cywilnych funkcjonariuszy. Zrobiono nam masę pamiątkowych fotografii. Ale doszło do pierwszych kontaktów między ludźmi z Ursusa i nami. Zaczęła się akcja pomocy, w której od początku wzięli udział zaprzyjaźnieni adwokaci (pierwszy – Jan Olszewski). Już zaczynała się akcja zbiórek pieniężnych w środowisku znajomych, ale pierwsze liczące się sumy uzyskałem z Duszpasterstwa Miłosierdzia dzięki ks. Michałowi Kliszce, dziś śp., z którym współpracowałem od r. 1968 w niesieniu ludziom pomocy.
Odzew społeczny na nie opublikowany przecież jeszcze wówczas apel o zbiórkę na pomoc dla represjonowanych – przerósł nasze spodziewania. Zaczęły napływać środki umożliwiające nam pracę – i zarazem rozszerzał się zakres potrzeb. Ten wyścig trwał już stale. Od początków września akcja tylko ursuska – rozszerzyła się na Radom. Trafialiśmy do ludzi wyrzuconych z pracy, a nawet aresztowanych i sądzonych, w wielu miejscach Polski, a i oni zaczęli po pewnym czasie do nas trafiać.
Założenie Komitetu stało się sprawą pilną. Ktoś musiał być odpowiedzialny przed społeczeństwem za gospodarowanie napływającymi środkami. Komitet, złożony w znacznej części z osób o społecznym autorytecie – mógł też choćby trochę ochronić młodzież pracującą w pierwszej linii i szczególnie narażoną. Komitet, po różnych kłopotach organizacyjnych, powstał dopiero 23 września 1976 r. Ponieważ nie było już mowy o zebraniu się w kilkanaście osób – „Apel do Społeczeństwa i Władz PRL” powstał i został zatwierdzony „obiegiem”, w żmudnych korespondencyjnych ustaleniach, przy pomocy łączników. Nazwa Komitet Obrony Robotników zrodziła się chyba w kręgu „Czarnej Jedynki” i nie wiem, czy ktoś umie wskazać autora.
Nazwa ta była znakomita: zwięzła, zrozumiała – a zarazem paradoksalna. Apelowała zaś do coraz bardziej rozszerzających się nastrojów oburzenia – i solidarności.
Dziwne mogło się wydać, że potężna „klasa robotnicza” wymaga obrony ze strony kilkunastu inteligentów. Ale tak jednak było. W czerwcu 1976 nie powstały choćby słabe zalążki samoorganizacji zbuntowanych robotników. Zresztą „podopieczni” KOR-u, z nielicznymi wyjątkami, nie okazywali się materiałem na działaczy społecznych. Dopiero później, w czasie KSS „KOR”, zaczęły powstawać grupy robotnicze.
Założycielami KOR było formalnie 14 osób: Jerzy Andrzejewski, Stanisław Barańczak, Ludwik Cohn, Jacek Kuroń, Edward Lipiński, Jan Józef Lipski, Antoni Macierewicz, Piotr Naimski, Antoni Pajdak, Józef Rybicki, Aniela Steinsbergowa, Adam Szczypiorski, ks. Jan Zieja, Wojciech Ziembiński; faktycznie – osób 16: Adam Michnik wyjechał wcześniej do Paryża – i tam zajął się wielką akcją propagandową na rzecz KOR; Halina Mikołajska przez bałaganiarstwo organizacyjne nie zdołała w porę podpisać dokumentu, zrobiła to po 2 dniach. A oto spis dalszych członków: Mirosław Chojecki, Emil Morgiewicz, Wacław Zawadzki, Bogdan Borusewicz, Józef Śreniowski, Anka Kowalska, Stefan Kaczorowski, Wojciech Onyszkiewicz, Adam Michnik, ks. Zbigniew Kamiński, Jan Kielanowski, Konrad Bieliński, Seweryn Blumsztajn, Andrzej Celiński, Leszek Kołakowski, Jan Lityński, Zbigniew Romaszewski, Maria Wosiek, Henryk Wujec, Jerzy Ficowski, Wiesław Piotr Kęcik, Jerzy Nowacki, Ewa Milewicz. W czasie istnienia KOR-u zmarło 2 jego członków: 1978 Wacław Zawadzki i 1979 Adam Szczypiorski. W 1977 trzech członków odeszło do Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela: Wojciech Ziembiński, Emil Morgiewicz, Stefan Kaczorowski. W 1980 odszedł z KOR z przyczyn osobistych Jerzy Nowacki.
Odnotowuję to pedantycznie, choć szkic nie ma żadnych ambicji faktograficznych. Czynię tak dlatego, że sam dumny jestem z mej przynależności do KOR i KSS „KOR”, i nie chciałbym być pomijany lub zapomniany, gdy pisze się o KOR-ze.
Ale od początku wszyscy w Komitecie zdawaliśmy sobie sprawę, że: KOR to przede wszystkim te tysiące formalnie doń nie należących osób, o których w „Komunikatach”, gdy były represjonowane, pisało się „Współpracownik KOR”. Zbierali pieniądze, rozwozili je do potrzebujących pomocy, zbierali potrzebne informacje, redagowali, drukowali, kolportowali prasę i inne wydawnictwa, dawali swe mieszkania i samochody na użytek KOR itd. Obok szeregowych wykonawców byli wśród nich i wybijający się swymi talentami i rolą działacze, którzy przez zbieg okoliczności nie znaleźli się w Komitecie, ten zaś coraz rzadziej proponował przystąpienie ze względów technicznych: coraz trudniej było pomieścić wszystkich członków w jednym pokoju, coraz bardziej przeciągał się czas zebrań, coraz trudniej było w krótkim czasie dotrzeć do wszystkich przy pomocy łączników.
Wielka bitwa o pomoc dla prześladowanych stanowi epopeę, którą może napiszą kiedyś pamiętnikarze. Z tym że coraz częściej prześladowanymi stawali się ci, którzy prześladowanym mieli pomagać. Życie było dla tych ludzi niełatwe: ciągłe rewizje, zatrzymania na 48 godzin, bywało że i pobicia, nieraz groźne, czasami – symboliczne, pozbawienie pracy.
Jednym z ważnych odcinków pracy Komitetu była stała obecność na procesach robotniczych, zarówno w celu zbierania dokumentacji, jak i dawania moralnego wsparcia sądzonym, i skazywanym, nawet na 10 lat więzienia. Dokumentacja tych procesów jest wielkim oskarżeniem wymiaru sprawiedliwości w PRL. KOR publikował ją w czasopismach i broszurach.
Ale KOR próbował też mobilizować robotników do samoobrony i miał w tym sukcesy, jak list ponad tysiąca robotników „Ursusa” do Gierka w obronie wyrzuconych z pracy kolegów, czy ponad 100 skarg torturowanych w Radomiu i Ursusie do prokuratury. Bardzo nieliczni wycofali się z tych oskarżeń pod silnymi naciskami. Były odwołania (ok. 20) i odwołania odwołań.
Dużą rolę przywiązywała KOR do listów zbiorowych o powołanie Komisji Sejmowej dla wydarzeń czerwcowych. Nie wierzyliśmy, by Komisja taka została rzeczywiście powołana, ale było to spektakularne poparcie dla KOR-u; ponadto zaś zbieranie podpisów odgrywa zwykle dużą rolę integracyjną – podpisujący traktują zaś swój krok często jako swego rodzaju zobowiązanie społeczne. Najważniejsze jednak było to, że ta forma protestu walnie przyczyniła się do przełamywania bariery strachu i bariery inercji, które były największą dla nas przeszkodą, istotniejszą niż działania policyjne.
Udało się zebrać kilka tysięcy podpisów, zarówno na kilkuosobowych listach, jak i takich, pod którymi widniały setki nazwisk. Wśród sygnatariuszy było około 1500 studentów, kilkudziesięciu profesorów, prawie 300 księży diecezji przemyskiej itd. List 12 robotników Stoczni im. Lenina i ZREMB-u w Gdańsku (gdzie po usunięciu go ze Stoczni pracował Wałęsa) jest małym ogniwem łączącym grudzień 1970 r. z sierpniem 1980 – obok wcześniejszego: przyszłego Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża.
Wcześnie – właściwie razem z KOR-em powstała prasa Komitetu. Początkowo był to „Komunikat” KOR-u, zawierający wyłącznie oświadczenia i apele Komitetu, informacje o represjach – i o poczynaniach KOR-u.
Budziło wątpliwości, czy każda rewizja, każde zatrzymanie ma być odnotowane (oczywiście za zgodą zainteresowanych). Czy nie jest to działanie na rzecz zastraszenia. Ale szybko przekonaliśmy się, że współpracownicy Komitetu nie czują, się osamotnieni, jeśli represje są odnotowywane, i oczekują informowania o swych przygodach – odbiorcy zaś różnie; ci, których przestraszały listy represjonowanych, lepsi byli jako cisi sympatycy, niż jako współpracownicy – wiele natomiast osób czytając o prześladowaniach czuło gniew; że godzi się w ludzi postępujących słusznie; było to poważnym motywem przystępowania do ruchu.
„Komunikaty” rozpowszechniane były metodą znaną w Polsce wcześniej, ale upowszechnioną i spopularyzowaną przez „samizdat” w ZSRR: z maszyny do pisania na inne maszyny, z lawinowo rosnącą liczbą egzemplarzy.
Wkrótce po „Komunikacie” wystartował „Biuletyn Informacyjny”, coraz bogatszy w publicystykę i reportaż. Rychło zaczął posługiwać się powielaczem. Dzieje korowskiej prasy nie mogą być, oczywiście, przedmiotem tego szkicu.
Początkowo były wątpliwości, czy można tę prasę wspomagać pieniędzmi zbieranymi na pomoc dla robotników – ale jak mieliśmy komunikować się z płacącym datki społeczeństwem, jak informować o procesach, jak zwalczać oficjalne kłamstwa?
Zaczęły też ukazywać się pierwsze książki, a raczej broszury: w kwietniu 1977 r. „W imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej” (dokumentacja procesów radomskich w II instancji); w maju 1977 „Wypadki czerwcowe i działalność Komitetu Obrony Robotników”.
Nieraz już każdy z nas bywał pytany, przez ciekawość bądź z insynuacyjną tendencją: skąd KOR czerpał fundusze na to wszystko? Nie jest to tajemnica. Pierwsza fala, nie licząc skromnej w ogólnym wymiarze, choć bezcennej ze względu na to, że danej na starcie, pomocy z Duszpasterstwa Miłosierdzia – były to składki (m.in. zbierane na tacę w kościołach, prekursorem który znalazł pewną liczbę naśladowców, niewielką niestety, był ks. Leon Kantorski z Podkowy Leśnej). Po pewnym czasie zaczęły one maleć, choć zawsze było to liczące się źródło środków na pracę korowską. Gdy źródło to stało się mniej obfite, a potrzeby nie malały – zaczęły napływać pieniądze zbierane przez Komitet Obywatelski pod przewodnictwem Edwarda Raczyńskiego, przez międzynarodowy Komitet zorganizowany przez Leszka Kołakowskiego (Appeal for Polish Workers), przez paryską „Kulturę” i inne ośrodki. Coraz większą rolę zaczęły też odgrywać przesyłki pieniężne od europejskich związków zawodowych (włącznie z włoskim komunistycznym związkiem metalowców, który nie pomijał też żadnej okazji, by na forum międzynarodowym występować na rzecz ofiar zajść z czerwca 1976 r. i KOR-u).
Specjalny rozdział w dziejach KOR – to adwokaci z nim współpracujący. Jeśli pominąć wypadki sporadyczne – stale brała w tym udział kilkuosobowa zaledwie garstka straszliwie przepracowanych ludzi: Andrzej Grabiński, Władysław Siła-Nowicki, Jan Olszewski, Witold Lis-Olszewski, Stanisław Szczuka, Jacek Taylor, stale narażeni na dyscyplinarki, zawieszani, nie opłacani przez KOR, a coraz bardziej omijani przez zwykłą klientelę, orientującą się, że są to ludzie źle widziani. Zapisali oni nowy, piękny rozdział dziejów obrony politycznej w Polsce.
Już w grudniu 1976 zaczęto zastanawiać się w KOR-ze, czy w wypadku spełnienia zasadniczych postulatów: po uwolnieniu z więzień uczestników zajść (bądź tych, którym to przypisano) KOR ma się rozwiązać. Jak widać – przez te trzy miesiące wzrósł w nas optymizm. Ponieważ jednak do KOR-u zaczęło wpływać coraz więcej spraw nie związanych z czerwcem, a istotnych z punktu widzenia praworządności w PRL (np. dane o pobiciach, a nawet zabójstwach na komendach milicji; nie miały one zresztą charakteru politycznego) – przeważyło stanowisko, że porzucenie tej problematyki byłoby małodusznością. Przeciwnie, należało rozszerzyć zakres prac Komitetu, zmieniając jego charakter z ciała zawiązanego ad hoc na instytucję o większej trwałości i szerszym horyzoncie. W tym celu należało też poszerzyć bazę Komitetu przez nawiązanie współpracy z innymi środowiskami. Z inicjatywy KOR – głównie Jacka Kuronia – z środowiskami skupionymi wokół bardzo wczas do siebie zbliżonych: Andrzeja Czumy i Leszka Moczulskiego. Wspólny Komitet miał nosić nazwę Komitet Obrony Praw Człowieka i Obywatela, co byłoby nawiązaniem zarówno do haseł rzuconych w polityce międzynarodowej przez prezydenta Cartera – jak i polskiej międzywojennej tradycji Ligi Obrony Praw Człowieka i Obywatela, w której władzach pewien czas zasiadał prof. Edward Lipiński, senior KOR-u. Niestety, mimo wstępnego przyjęcia wspólnej deklaracji, a nawet wyznaczenia terminu zebrania założycielskiego, nie doszło do realizacji tych planów. Grupa związana z Czumą i Moczulskim uznała za słuszne zaskoczenie swych kontrahentów, zakładając na parę dni wcześniej, 26 III 1977, Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, używszy deklaracji mającej służyć wspólnym celom (pióra głównie A. Steinsbergowej i J. Olszewskiego). Spowodowało to, oczywiście, konflikt i rywalizację, może też i rozproszenie sił. KOR zresztą nigdy nie poczuł się zagrożony tą konkurencją na polu uważanym w Komitecie za fundamentalne, tzn. w organizowaniu pomocy na rzecz prześladowanych.
Nie mała była cena, którą płacili członkowie i współpracownicy KOR za swą działalność: od tragicznego zgonu Stanisława Pyjasa poczynając, poprzez pobicia, wyrzucania z pracy bądź uczelni, uwięzienia, zatrzymania na 48 godzin i częste rewizje, zakazy druku, wstrzymywanie zatwierdzenia stopni naukowych, aż do takich mniej dotkliwych represji, jak usuwanie ze stowarzyszeń. Dla bardziej nerwowych nawet nieustanna prawie inwigilacja była ciężką represją, a świadomość, że jest się stale podsłuchiwanym, bywa na długą metę trudna do zniesienia (parokrotnie wykryto w mieszkaniach urządzenia podsłuchowe). I tak żyło się latami.
Czasami skupiano się na jednej osobie. Ktoś wytypował Halinę Mikołajską, jako osobę o dużej wrażliwości, artystkę – do skoncentrowanego ataku. Poza ordynarnymi telefonami z pogróżkami – to mieliśmy wszyscy, często w środku nocy, lub nawet całą noc (gdy ktoś ma w rodzinie osobę chorą lub starą, która w każdej chwili może potrzebować pomocy – nie może telefonu po prostu wyłączyć) – miała i najście na mieszkanie wielkiej bandy drabów, krzyczących na nią parę godzin, potrząsających pięściami przed jej twarzą, i kampanię przeciw samochodowi (oblewanie farbą, zasmradzanie, uszkodzenia, raz ukryte i grożące wypadkiem, przypadkiem wykryte, przecinanie opon itd.).
Rewizje pozbawiały ludzi maszyn do pisania, nawet jeśli nie służyły prasie podziemnej, książek, korespondencji osobistej. Każda nieco większa suma pieniędzy, a szczególnie znalezione dewizy – były zabierane, po czym kolegia, nie bawiąc się w dowody, konfiskowały to jako sumy z nielegalnych składek.
Rewizje były zróżnicowane klasowo. Z mieszkań inteligenckich więcej zabierano, bo robotnicy nie mają na ogół maszyn do pisania itd., natomiast przeważnie „przeszukania” odbywały się względnie kulturalnie.
Mieszkania robotnicze i chłopskie wyglądały po najściu, jakby przeszedł przez nie tajfun. U chłopów z upodobaniem niszczono przy tym urządzenia gospodarskie. KOR był bezsilny. Skargi do prokuratury pozostawały bez odpowiedzi. Można było tylko zawiadamiać o tym wszystkim w KOR-owskiej prasie, nie mając zupełnej pewności, czy słusznie się postępuje.
7 maja 1977 roku w śródmieściu Krakowa znaleziono rano w bramie domu zwłoki studenta, współpracownika KOR-u, Stanisław Pyjasa. Okoliczności takie jak rana w tyle głowy, położenie zwłok, miejsce, w którym się znajdowały – tworzyły dość jasny i niedwuznaczny obraz sprawy. W dodatku prokuratura pospieszyła się, niewątpliwie bez wizji lokalnej, z nonsensownymi „wyjaśnieniami”, które miały wykluczyć morderstwo. Widoczne było, że chce się kogoś chronić, choć uczyniono to niezdarnie. Studenckie środowisko krakowskie współpracowników KOR postanowiło odpowiedzieć na śmierć Pyjasa demonstracjami. KOR akceptował to, mimo, że w KOR-ze przeważała od początku do końca niechęć do tej formy działania, jako otwierającej szerokie możliwości dla prowokacji. Lękaliśmy się jednak, że bez ostrego „nie” – coraz częściej będzie się znajdować zwłoki młodych współpracowników Komitetu. Do Krakowa udała się spora grupa członków i współpracowników KOR, by wspomóc nieliczne jeszcze tamtejsze środowisko. Chodziło m.in. o szybkie zrobienie prymitywnych powielaczy, by odbić plakaty i ulotki, lecz również o obecność dobrze już zgranej w innych pracach grupy podczas demonstracji. Późniejsze wyjazdy zostały uniemożliwione (zatrzymano m.in. przy próbie udania się do Krakowa Antoniego Pajdaka, jednego z seniorów KOR, Halinę Mikołajską, Jacka Kuronia i jego syna Macieja Kuronia, i in.). Wytypowano też udających się do Krakowa, by wziąć udział w demonstracji, z innych miast.
Demonstracje 15 maja w Krakowie udały się, z udziałem wielotysięcznych tłumów. Pochód z czarnymi flagami na czele przeszedł przez ulice śródmieścia – a na jego zakończenie, u stóp Wawelu, ogłoszono powołanie Studenckiego Komitetu Solidarności. Byli to działacze związani z KOR – Komitet zaś był tak jak KOR, jawny. Całą prasę światową obiegły fotografie z krakowskiej demonstracji, z Mirkiem Chojeckim i Pawłem Bąkowskim niosącymi na czele pochodu czarne flagi.
Również w innych miastach akademickich odbyły się msze za Pyjasa i stopniowo organizowały się następne studenckie komitety solidarności.
Służba Bezpieczeństwa zdecydowała się na uderzenie. Od 14 do 21 maja aresztowano w Warszawie 11 osób, zatrzymano na 48 godzin kilkadziesiąt. W areszcie więzienia Mokotowskiego osadzono W. Arkuszewskiego, S. Blumsztajna, M. Chojeckiego, J. Kuronia, J. J. Lipskiego, J. Lityńskiego, A. Macierewicza, A. Michnika, P. Naimskiego, H. Ostrowską z Radomia i W. Ostrowskiego. Jednocześnie Środki masowego przekazu uderzyły z furią na KOR. Znowu pojawił się antysemicki motyw „syjonizmu”.
Los aresztowanych i całego ruchu zależał teraz od 3 czynników: czy uda się sparaliżować pracę Komitetu, czy przerażone środowiska popierające moralnie KOR położą uszy po sobie i dadzą się sterroryzować, czy akcja policyjna przejdzie w świecie bez echa.
Stało się inaczej. Praca KOR nie stanęła. Całe pozostałe na wolności środowisko włożyło w to wielki wysiłek. Trzy panie: Anka Kowalska, Grażyna Kuroniowa i Halina Mikołajska zupełnie sprawnie koordynowały tę pracę. Tysiące osób podpisywały i wysyłały listy protestacyjne do władz. Po błyskawicznie reagujących kilku – czy kilkunastoosobowych grupach inteligenckich – nastąpiły listy z setkami podpisów. Myślę, że najwięcej dały władzom do myślenia listy 97 górników z kopalni „Gliwice” i 349 mieszkańców wsi Zbrosza Duża i okolic pod Grójcem. Setki intelektualistów i artystów w Europie i w Ameryce protestowało przeciw więzieniu KOR-owców, w tym najbardziej znane w świecie nazwiska. Na apel naczelnych redaktorów 3 czasopism francuskich, obdarzonych wielkim autorytetem – odezwała się centrala związków zawodowych Force Ouvrière.
Zasadnicze znaczenie miały z pewnością nieustanne interwencje Kościoła polskiego. Opinia publiczna w Warszawie została szczególnie poruszona zbiorową głodówką w kościele Św. Marcina. Była to nieznana jeszcze w Polsce metoda walki. Przed władzą stanęły dwie drogi do wyboru: albo wzmóc terror, aresztując co najmniej setki osób – co mogło dać skutek przeciwny zamierzonemu w sytuacji, gdy oczekiwano od Zachodu nowych kredytów i umorzeń spłat, albo wycofać się w sposób możliwie najmniej dotkliwy prestiżowo.
Najprostszym sposobem była amnestia, tradycyjnie związana, oczywiście nie co roku, ze świętem państwowym 22 Lipca.
Dekret amnestyjny był niepodobny do wszystkich innych aktów amnestyjnych w PRL. Załatwiono przy jego pomocy dwie sprawy: umorzono dochodzenie wobec KOR-owców aktem „łaski”, a nie na drodze przyznania się do fałszywego kroku – i uwolniono resztę znajdujących się w więzieniach robotników z tak wysokimi wyrokami, jakich dotąd (i potem) nigdy nie uchylała amnestia.
Był to ze strony władzy krok rozumny. Zamykał sprawę, która im dłużej ciągnęła się, tym więcej szkód przynosiła władzy; przerwany został lańcuch protestów, integrujących opozycję; zwiększał się w świecie kredyt zaufania dla ekipy Gierka jako liberalnej i umiarkowanej.
Tylko że wszystko to było spóźnione. Amnestia np. we wrześniu 1976 r. nie pozwoliłaby KOR-owi powstać; w grudniu 1976 r. odebrałaby mu sens istnienia w oczach znacznej części społeczeństwa. Po maju 1977 r. widać było, że ustępstwa są wymuszone, co wzmocniło autorytet opozycji.
Na pierwszym posiedzeniu po śmierci Pyjasa KOR podjął wstępne decyzje o zorganizowaniu swych 3 wewnętrznych organów: Komisji Redakcyjnej, której zadaniem było formułowanie oświadczeń KOR, jeśli miały charakter doraźny, interwencyjny – i projektów dla KOR-u w wypadku oświadczeń bardziej KOR angażujących politycznie bądź ideowo; Rady Funduszu do gospodarowania pieniędzmi KOR-u, kontroli skarbnika – i przedstawiania zbiorczych rozliczeń do aprobaty KOR-u; Komisji Interwencyjnej – do skupienia całokształtu podstawowej działalności KOR: pomocy ludziom prześladowanym, poszukiwaniu faktów łamania praworządności przez władze, prowadzenia dochodzeń w tych sprawach i publikowania ich rezultatów.
Natychmiast po amnestii KOR sfinalizował te postanowienia.
Znamienne było powołanie Niezależnej Oficyny Wydawniczej. Instytucja ta została stworzona przez ludzi KOR-u, z KOR-owskim kapitałem zakładowym i wielokrotnie w pierwszym okresie swego istnienia była przez KOR wspomagana (zrazu dotacjami, później kredytami nieoprocentowanymi). Nie była natomiast przez KOR kierowana. Komitet rządził się mianowicie pewną zasadą, zarazem ideologiczną, jak i pragmatyczną. Ideologicznie – było to przeświadczenie, że pełna autonomia wyborów i działania przysługiwać winna nie tylko jednostkom (stąd w KOR-ze nikt nikomu niczego nie rozkazywał, a wszyscy pracowali; oczywiście, że jedni ciężej, inni trochę, ale w sumie skutecznie), ale i grupom, środowiskom. Pragmatycznie – było to przeświadczenie, że praca jest najbardziej skuteczna i wydajna, gdy jest wykonywana autonomicznie – i to najlepiej przez tych, którzy ją wymyślili i obmyślili jej metody. I zdawało to egzamin, oczywiście w sytuacji nie zawsze powtarzalnej: dużego zaangażowania ideowego i emocjonalnego.
KOR chciał istnieć w wielkiej konstelacji niezależnych ruchów, grup, związków, redakcji, klubów itp. Taka była wizja świata większości z nas. Chciałbym tu odrzucić pojawiające się niekiedy twierdzenie, że konflikt z ROPCiO był rezultatem monopolizmu KOR-u. Nie, był rezultatem paru nieobyczajnych moim zdaniem posunięć na starcie tego Ruchu, za co zresztą winę ponoszą niektórzy tylko jego uczestnicy. Myślę, że jako skarbnik KOR-u mam na ten temat coś do powiedzenia: wypłacając pożyczki (Rada Funduszu KOR-u traktowała je jako sumy, które wcześniej czy później trzeba będzie umorzyć) – nigdy nie stawiałem żadnych warunków merytorycznych, nie dlatego, że jestem taktowny – lecz ponieważ takie było zdanie Rady Funduszu, którą reprezentowałem. Mam sporo Świadków: Andrzeja Czumę, Aleksandra Halla, Janusza Bazydłę („Spotkania”), ks. Stanisława Małkowskiego, „Zapis” itd.
Trzeba zaś pamiętać, że dalsze dzieje KOR-u miały być nie tylko dziejami tego Komitetu, lecz i wielu instytucji, z których jedne wypączkowywały z niego, inne powstawały niezależnie, lecz w polu jego oddziaływania. Wszystkie szły własnymi drogami, wspierane przez KOR w miarę możliwosci.
Można by za zamach na niezależność tych instytucji przyjąć praktykę tego rodzaju: gdy powstawał Latający Uniwersytet i Towarzystwo Kursów Naukowych – jednym z głównych inspiratorów i organizatorów był Andrzej Celiński, od początku współpracownik KOR. Czym prędzej zaproponowaliśmy mu członkostwo KOR-u, które przyjął. Chcieliśmy mieć w swym granie ludzi, którzy naprawdę potrafią coś zrobić, szczególnie, gdy już zdarzało się nam razem z nimi pracować. Podobnie odrzucaliśmy starania innych o wstąpienie, były takie przypadki, ale myślę, że nie z zawiści o swój monopol, ale ocenialiśmy ich jako mało przydatnych w takiej pracy, jaką prowadziliśmy.
I oto Komitet Obrony Robotników przekształcił się 29 września 1977, w rok po swym formalnym założeniu – w Komitet Samoobrony Społecznej „KOR”. Zabrano nam pierwotnie planowaną nazwę, no to trudno. Przekształcenie polegało na tym, że odtąd Komitet miał zajmować się całym pakietem spraw, nie tylko z dziedziny naruszania praworządności, ale w ogóle wszystkim, co mogłoby być uważane za samoobronę społeczną. Może to odtąd być pobicie człowieka, i barbarzyńskie niszczenie Puszczy Wielkopolskiej, i bezsensowna polityka ekonomiczna lub kulturalna. Teoretycznie biorąc rozszerzało to bardzo fronty konfliktu z władzą, a więc i upolityczniało KSS „KOR”.
Nie ma tu sensu omawiać działań coraz bardziej emancypujących się inicjatyw. np. Studenckie Komitety Solidarności były i korowskie (Kraków, Wrocław, Warszawa, Poznań, Szczecin), i mieszane, i raczej ROPCiO-wskie (Gdańsk), a w każdym razie od KOR-u niezależne. To samo można powiedzieć o rodzących się komitetach i grupach chłopskich. Komitety Założycielskie Wolnych Związków Zawodowych miały składy mieszane, KOR-owsko – ROPCiO-wskie. Ten, który odegrał najistotniejszą historycznie rolę, gdański, wypączkował z ruchu KOR-owskiego. By wiedzieć, czym był, wystarczy alfabetycznie wymienić jego głównych działaczy: Bogdan Borusewicz (członek KOR), Joanna Duda-Gwiazda, Andrzej Gwiazda, Andrzej Kołodziej, Bogdan Lis, Alina Pieńkowska, Anna Walentynowicz, Lech Wałęsa, Błażej i Krzysztof Wyszkowscy, Jan Zapolnik. To jakby w zarodku dzieje przyszłej „Solidarności”. Zespół ten rozporządzał szerokim zapleczem współpracowników sympatyków, organizując m.in. z pomocą KSS „KOR” i TKN akcję oświatową, której myślą przewodnią było poszerzenie horyzontów i danie konkretnych wiadomości przyszłym działaczom związków zawodowych (mówi o tym A. Walentynowicz w filmie dokumentalnym „Robotnicy’80”.
Do inicjatyw szczególnej wagi należało stworzenie przez grono naukowców Latającego Uniwersytetu, a następnie kierującego nim Towarzystwa Kursów Naukowych. Wśród członków TKN przeważali zdecydowanie współpracownicy i sympatycy KSS „KOR”, kilku członków Komitetu zostało członkami i wykładowcami TKN – towarzystwo jednak nie tylko było zupełnie od KOR-u niezależne, ale i bardzo strzegło tego statusu.
Niezwykle ważnym momentem w dziejach KSS „KOR” było założenie we wrześniu 1977 r. dwutygodnika „Robotnik”. Tytuł nie był oczywiście przypadkowy, nawiązywał do nazwy organu PPS, wychodzącego – z przerwami – od ostatniego dziesięciolecia XIX w. W zespole inteligencko-robotniczym, znajdawało się aż kilku członków KSS „KOR”, z Janem Lityńskim i Henrykiem Wujcem na czele. Wydawanie czasopisma przeznaczonego w zasadzie dla robotników, kolportowanego w znacznej części w wielkich zakładach przemysłowych, uwzględniającego z natury rzeczy tematy życiowo obchodzące robotników (ale nie ograniczającego się do tego), o stale rosnącym nakładzie (doszło do 20 tys. egzemplarzy), którego sieć kolportażowa stawała się zarazem siecią informacyjną i organizatorską – było wielkim krokiem naprzód KSS „KOR”. Wejście KOR-u w środowiska robotnicze w charakterze obrońcy i opiekuna po wydarzeniach czerwcowych miało w sobie trochę posmaku „charytatywy”; „Robotnik” to była już walka o wpływ polityczno-społeczny – przez to dla organizowania środowisk robotniczych skuteczniejsza.
Z inicjatywy „Robotnika” powstała opublikowana z datą 1 XII 1979 „Karta praw robotniczych”, podpisana przez 106 sygnatariuszy, z tego znaczną większość stanowili robotnicy. Był to istotny krok ku przyszłej „Solidarności”. Znaleźć tam można nazwiska kilkorga spośród przyszłych przywódców Związku, z Wałęsą na czele – i kilkuosobowe grono członków KSS „KOR”.
KSS „KOR” podejmował ogromną ilość inicjatyw i interwencji. Wszystkie można ująć zasadniczo w jednej formule: walka z niepraworządnością. Do szczególnych osiągnięć w tej dziedzinie należy wydanie „Czarnej Księgi Cenzury w PRL”, dokumentów tej instytucji, przemyconych przez cenzora Tomasza Strzyżewskiego, który „wybrał wolność” w Szwecji, przekazując cały materiał w ręce KSS „KOR”. Całość materiałów ukazała się nakładem „Aneksu” w Londynie, obszerny zaś wybór – w kraju. Odzew społeczny był ogromny. Zarząd Polskiego PEN-Clubu, zarządy Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i Polskiego Towarzystwa Filozoficznego wystosowały w tej sprawie listy do władz, a Episkopat Polski w komunikacie z 162 Konferencji uznał za potrzebne również wypowiedzieć się w tej sprawie.
Nie sposób wyliczyć choćby ważniejszych spraw, w które KSS „KOR” angażował się. Od „Dokumentów bezprawia”, gdzie przedstawiono sprawy dziesiątków osób okaleczonych lub zabitych na komendach MO (z bogatego materiału wybrano tylko najlepiej udokumentowane) – po wspieranie niezależnych inicjatyw kulturalnych.
Znaczna część tej działalności poświęcona była obronie działaczy opozycji (sądzonych często na podstawie sfingowanych zarzutów o przestępstwa kryminalne). W KOR-ze panowała żelazna zasada: obrona taka jest sprawą najważniejszą i wszystko inne może być raczej odłożone, niż to zaniedbane. Przykładem tego może być walka o Kazimierza Świtonia. Ekipy młodzieży z Warszawy, Wrocławia, Krakowa rozkolportowywały tysiące ulotek w miastach Górnego Śląska, gdzie liczebność i tym samym działalność opozycji była słaba, a bezwzględność policyjna – szczególna. Czyniono to z uporem, poświęceniem (wypadki pobić), aż zaczęły się pojawiać objawy poruszenia opinii publicznej na Śląsku. To najlepiej pomaga.
Na okres działalności KSS „KOR” przypadły dwa wielkie wydarzenia: wybór papieża Jana Pawła II – i jego pielgrzymka do Polski w czerwcu 1979 r. Życie społeczno-polityczne w Polsce nabrało odtąd wielkiego przyspieszenia – i pogłębiło swój wymiar. Szło ku nowym wydarzeniom.
Gdy wybuchły pierwsze strajki (1 lipca 1980 r.), w KSS „KOR” nie było wątpliwości, że coś się zaczyna. W pośpiechu, obawiając się, że już służba bezpieczeństwa nie da nam się spotkać – odbyliśmy zebranie u prof. Edwarda Lipińskiego. Rezultatem byłooświadczenie solidarności ze strajkującymi i apel do robotników, wskazujące najbardziej pożądane formy strajków. Dokument ten dowodzi, że KOR od samego początku był dobrze zorientowany w charakterze walki i jego spodziewanym zakresie. Spodziewaliśmy sie tego już od roku.
Rola KSS „KOR” w ruchu strajkowym lipca i sierpnia 1980 r. była skromna, ale niezastąpiona. Komitet – głównie zaś Jacek Kuroń i Ewa Kulik – zorganizował obsługę informacyjna, dzięki czemu codziennie, napływające z całej Polski wiadomości o strajkach, żmudnie sprawdzane, już we wczesnych godzinach popołudniowych docierały do agencji informacyjnych, korespondentów gazet, współpracowników KOR na Zachodzie – i wieczorem wracały w audycjach radiowych z całego świata. Było zdumiewające, jak ten system sprawnie działa. Możliwe to było oczywiście po latach ciężkiej pracy i zdobyciu sobie zaufania wśród tysięcy ludzi w całym kraju, który mieli poczucie, że cokolwiek ważnego społecznie wydarzyło się w ich otoczeniu – KOR powinien natychmiast wiedzieć. Okazało się, że rzeczywiście mają nieco racji ci, którzy zarzucali KOR-owi monopol.
Nakład jednego numeru „Robotnika” osiągnął w tym gorącym czasie rekordową ilość 40 tysięcy egzemplarzy. Pracowały non stop powielacze. To ludzie z KOR (Mirosław Chojecki, Konrad Bieliński, Ewa Milewicz) zorganizowali poligrafię w strajkującej Stoczni im. Lenina w Gdańsku, redagowali dziennik strajkowy „Solidarność” – utrzymywali regularną łączność z Warszawą.
Uderzenie w KSS „KOR” przyszło późno: mniej więcej dopiero 18 sierpnia. Jeden za drugim milkły telefony, blokada była rozległa, służba bezpieczeństwa włożyła wiele energii, by wykryć zapasowe telefony. Zaczęły się zatrzymania, a raczej aresztowania: bo zatrzymywano na 48 godzin, by następnie, po przewiezieniu do innego aresztu, znowu zatrzymywać na 48 godzin itd. Było to naruszenie prawa, wkrótce potem w czasie istnienia NSZZ „Solidarność” polecone pismem urzędowym prokuratora generalnego, czego ujawnienie (i aresztowanie Jana Narożnika, współpracownika KOR, który dokument ujawnił) stało się przyczyną ostrego kryzysu politycznego jeszcze jesienią 1980 r. Porozumienia gdańskie przyniosły wolność aresztowanym. Przyniosły „Solidarność”.
Odtąd rola KSS „KOR” gwałtownie maleje. Ogromna wiąkszość jego członków i współpracowników poświęciła się bez reszty pracy na rzecz Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego. W tych warunkach praca KOR-u zamierała. Jednocześnie stawało się oczywiste, że dalsze istnienie Komitetu, rozporządzającego dużym autorytetem i wpływami, będzie budzić niepokój, że „Solidarność” jest tą drogą manipulowana przez grupę działaczy nie pochodzących z wyboru. 28 września 1981 r. senior Komitetu, prof. Edward Lipiński, odczytał z trybuny I Ogólnopolskiego Zjazdu Delegatów NSZZ „Solidarność” uchwałę o samorozwiązaniu się w nowej sytuacji. Jeszcze tylko spór na sali zjazdowej wokół zgłoszonego przez region radomski NSZZ „Solidarność” wniosku o podziękowanie KOR-owi, który przekonał mnie, że tymi pięcioma latami, bardzo ciężkimi, zasłużyliśmy sobie na nienawiść nie tylko z tej strony, z której mogłem się spodziewać. Na szczęście nie to stanowisko przeważyło.
Prace KOR-u trwały 5 lat, z małą nawiązką. Stworzyły one nową sytuację w kraju, były niezbędnym etapem do powstania „Solidarności”. Sukces KOR-u był możliwy z paru powodów: przede wszystkim punktem wyjścia był protest zarazem moralny i polityczny, przy czym czynnik pierwszy był dominujący; „polityczność” startu KOR-u polegała wówczas tylko na tym, że to przeciw represyjnym metodom władzy kierowało się oburzenie moralne; rozszerzając po przekształceniu KOR w KSS „KOR” zakres spraw – Komitet upolitycznił się, ale jego działalność nigdy nie utraciła fundamentalnego oparcia w pryncypiach moralnych; dalej: działalność KOR-u opierała się o tradycje i wzory pracy społecznej, wypracowane w Polsce jeszcze na przełomie XIX i XX w., była dzięki temu bliska etosowi znacznej części inteligencji, tej części, która wywodziła się właśnie z formacji „niepokornych”, jak ją nazwał w swej książce Bohdan Cywiński. Okazało się z biegiem czasu, że tradycje te nie są obce najświatlejszym środowiskom robotniczym. Ponadto KOR potrafił stworzyć bazę współpracy i wzajemnego zrozumienia się dla ludzi różnych światopoglądów, co było niezbędnym warunkiem powodzenia jego pracy. No i – last but not least – sukcesy KOR-u były rezultatem poświęcenia, talentów, wysiłku ludzi, dzięki których pracy istniał.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź”, nr 7-8/1989.