Chociaż nie nauczono mnie, że złość może być życiodajna, to i tak sama, odruchowo uruchomiła się we mnie w chwili, kiedy ktoś chciał zrobić krzywdę ukochanej przeze mnie osobie.
Edytorial do wydania tygodnika „Więź co Tydzień” z 8 sierpnia 2024:
Podobnie jak Tośka Szewczyk, która podarowała nam kolejny ważny tekst i podsunęła nieoczywiste sprawy do namysłu, również i ja mam ze złością kłopot.
Mnie też w dzieciństwie nie nauczono, że złość to emocja, która może być życiodajna – w tym sensie, że może się na przykład okazać pomocna w obronie siebie lub kogoś innego przed bardzo konkretnym, choć często nie od razu rozpoznawalnym niebezpieczeństwem. Albo po prostu doda energii w sytuacji, kiedy jej dramatycznie brak.
Chociaż nie nauczono mnie, że złość może być życiodajna, to i tak sama, odruchowo uruchomiła się we mnie w chwili, kiedy ktoś chciał zrobić krzywdę ukochanej przeze mnie osobie, czyli mojej najdroższej przyjaciółce.
A było to tak: my, dwie nastolatki (każda w wieku 14 lat i mniej więcej 160 cm wzrostu oraz 47 kg wagi), w pewien listopadowy wieczór minionego wieku idziemy do naszego parafialnego kościoła na wspólnotowe spotkanie. W pewnym momencie na naszej drodze staje dość rosły pijany mężczyzna, który stara się objąć moją przyjaciółkę i obślinić ją swoim pocałunkiem.
W tym momencie mój sprzeciw i złość są tak silne, że w ogóle nie myślę o tym, że wobec niego jestem mały pikuś. Zasłaniam przyjaciółkę swoim ciałem i wołam (wówczas było to dla niemal jak przekleństwo): „Zostaw ją ty CHAMIE!!!!”. I on ją zostawił. Zamachnął się za to na mnie. Zrzucił mi z nosa okulary. Zniszczył je, na twarzy został siniak. Ale co tam okulary i siniak. Obie miałyśmy poczucie totalnego zwycięstwa.
Tak, złość dobrze zaadresowana może być nie tylko dobra, ale i życiodajna.
Przeczytaj też: Pozwólmy sobie na „brzydkie emocje”