Głód przestrzeni i poszukiwania własnych miejsc jest głęboko wpisany w nasze duchowe DNA. Czy to stłumiony instynkt nomady, odkrywcy lub osadnika?
Edytorial do wydania tygodnika „Więź co Tydzień” z 27 czerwca 2024:
Należę do osób, które w trakcie wchodzenia w dorosłość – podczas studiów i chwilę po nich – dość często zmieniały miejsce zamieszkania. Niewiele jest dzielnic Warszawy, z których zatłoczoną komunikacją miejską co rano nie próbowałem się dostać na uczelnię lub do biura. Nieraz zdarzało mi się również na kilka chwil wracać do mieszkania rodziców, położonego tuż nad Zalewem Zegrzyńskim, czyli na „podwarszawskich Mazurach”.
W każdym nowym miejscu zamieszkania dość prędko uciekałem z utartej ścieżki dom-uczelnia czy też dom-biuro. Coś sprawiało, że nie mogłem się długo obyć bez kawałka pustej, otwartej przestrzeni, zapuszczonego lasu lub zdziczałego brzegu rzeki pod ręką. Odnalezienie pokoju pod wynajem znacznie ułatwiłby mi wówczas opis w rodzaju „mieszkanie blisko metra, sklepu i starej żwirowni obok grząskiego starorzecza”.
Trwająca od kilku lat moda na mikrowyprawy, o której tak ciekawie pisze Magdalena Fijołek, dała mi twarde podstawy, by wierzyć, że głód przestrzeni i poszukiwania własnych miejsc jest głęboko wpisany w nasze duchowe DNA. Czy to stłumiony instynkt nomady, odkrywcy lub osadnika? Może każdego z nich po trochu?
Jedno jest pewne: istnieje osobny gatunek wędrowania, w którym znajome miesza się z nieznanym, a eksploratorska ekscytacja ze słodką nudą i bezczynnością. I do tego nic on nie kosztuje. Utarte, codzienne ścieżki rozciągają się nad masywami „czarnych plam”, które mogą skrywać nasze własne, jeszcze nieodkryte miejsca.
Przeczytaj też: Mikrowyprawy. Dokądkolwiek się udasz, zabierz ze sobą… siebie