Dlaczego zdecydowałem się wziąć udział w nabożeństwie z okazji Międzynarodowego Dnia Przeciw Homofobii, Bifobii i Transfobii oraz je współprowadzić?
17 maja 2024 r. w warszawskiej parafii ewangelicko-reformowanej odbyło się ekumeniczne nabożeństwo z okazji Międzynarodowego Dnia Przeciw Homofobii, Bifobii i Transfobii (IDAHOBIT), które współprowadzili: ks. Halina Radacz z Kościoła ewangelicko-augsburskiego, ks. Michał Jabłoński z Kościoła ewangelicko-reformowanego i ks. Adam Świeżyński z Kościoła rzymskokatolickiego. Organizatorem wspólnej modlitwy była Fundacja „Wiara i Tęcza”. Poniżej zamieszczamy refleksję ks. Adama Świeżyńskiego.
Pamiętam, jak bardzo byłem zaskoczony, a nawet zgorszony w 2016 r. przebiegiem liturgii Wielkiego Czwartku z udziałem papieża Franciszka w ośrodku dla uchodźców w miejscowości Castelnuovo di Porto pod Rzymem.
W dniu tym (zresztą po raz kolejny, ale ja szczególnie zapamiętałem to wydarzenie sprzed ośmiu lat) papież w tradycyjnym geście umył stopy jedenastu migrantom i pracownicy placówki, wśród których było trzech muzułmanów, hinduista, trzy chrześcijanki Koptyjki i pięcioro katolików.
Podobnie jak wielu innych – którzy zareagowali na to wydarzenie głośnym sprzeciwem, uznając, że „papież stracił rozum” i „zbezcześcił Wielki Czwartek” – zupełnie nie rozumiałem, dlaczego Franciszek uczynił ten gest wobec osób nienależących do wspólnoty Kościoła.
Wierzę w Kościół – tę niedoskonałą wspólnotę ludzi, w której Chrystus wciąż działa. On nie segreguje ludzi na godnych i niegodnych. I dlatego nie wzbrania im łaski błogosławieństwa, której nie odmówił nawet biblijnym poganom
Uważałem wówczas, że to przesada, że należało ograniczyć się tylko do katolików, ewentualnie chrześcijan innych wyznań, ale nie włączać w obrzęd liturgiczny Mszy Wieczerzy Pańskiej tych, którzy z chrześcijaństwem nie mają nic wspólnego. Przecież – myślałem wtedy – nawet sam Chrystus umył nogi tylko apostołom, a nie ówczesnym poganom.
Nie tylko zgodnie z watykańską deklaracją
Obecnie, po ośmiu latach od tamtego wydarzenia, dane mi było – dzięki zaproszeniu ze strony Fundacji „Wiara i Tęcza” – współprowadzić II nabożeństwo ekumeniczne zorganizowane z okazji Międzynarodowego Dnia Przeciw Homofobii, Bifobii i Transfobii (w formie liturgii słowa). Po nabożeństwie obecni duchowni udzieli wspólnie błogosławieństwa kilkunastu obecnym tam osobom, które w parach jednopłciowych o to poprosiły. Uczestnikom wydarzenia podano informację, że błogosławieństwo nie ma formy sakramentalnej i nie nawiązuje do małżeństwa.
Już rok temu, gdy odbywało się pierwsze takie nabożeństwo (jeszcze bez błogosławieństwa), wziąłem w nim udział, siedząc w ławce obok innych uczestników. Podobnie jak wspomniana liturgia wieloczwartkowa papieża Franciszka przed ośmiu laty, także teraz dla wielu osób wydarzenie to jest zgorszeniem, czymś całkowicie nieakceptowalnym. Ale nie dla mnie. Nie jestem nim zgorszony. Nie uważam, że jest ono „obrazą Boga” i „lekceważeniem nauczania Kościoła”.
Dlaczego nie oceniam go krytycznie, tak jak przed laty niesłusznie negatywnie oceniłem gest papieża? I dlaczego zdecydowałem się wziąć w nim udział i je współprowadzić?
Organizatorzy nabożeństwa zadbali o to, żeby forma błogosławieństwa została tak dobrana, aby zachować zgodność z wytycznymi zawartymi w opublikowanej przez Dykasterię Nauki Wiary w grudniu ubiegłego roku deklaracji doktrynalnej „Fiducia supplicans” o duszpasterskim znaczeniu błogosławieństw. Dokument ten zezwala na błogosławieństwo nieliturgiczne wyrażone poza obrzędami przewidzianymi przez księgi liturgiczne, gdy prosi o nie para w sytuacji nieregularnej, w tym także para tej samej płci (FS39).
Skorzystano więc z możliwości, którą daje nasz Kościół w swoim nauczaniu i wprowadzono w życie rozwiązanie zaproponowane we wspomnianym dokumencie. To ważne, ale dla mnie argumentem decydującym było coś innego.
Zgodnie z Ewangelią
Odpowiedź na postawione pytanie – której wcześniej udzieliłem sam sobie, zanim zdecydowałem się przyjąć zaproszenie organizatorów, i którą teraz się dzielę – jest zbieżna z tym, co usłyszałem, słuchając kazania pastor Haliny Radacz z Kościoła ewangelicko-augsburskiego, wygłoszonego w czasie nabożeństwa. Nawiązała ona do fragmentu Ewangelii św. Łukasza mówiącego o przybyciu Jezusa do synagogi w Nazarecie na początku Jego działalności (Łk 4,14-22).
Odnosząc do siebie słowa proroka Izajasza o wyzwalaniu więźniów, przywracaniu wzroku niewidomym i uwalnianiu uciśnionych, Jezus wywołał gwałtowną reakcję słuchaczy. Zakończyło się to wyrzuceniem go z synagogi i wyprowadzeniem nad urwisko, skąd oburzeni zamierzali strącić Jezusa – zabić Go. Zgorszył ich do tego stopnia tym, co mówił, że byli gotowi posunąć się do zabójstwa.
A czym ich tak zgorszył? Halina Radacz, odpowiadając na to pytanie, zwróciła uwagę na dwa biblijne odwołania, którymi posłużył się Jezus w swoim nauczaniu w Nazarecie. Przywołał postaci wdowy z Sarepty Sydońskiej i dowódcy wojsk syryjskich, Naamana. Oboje nie byli Izraelitami, lecz poganami. A jednak to do nich Bóg posłał swoich proroków, Eliasza i Elizeusza, aby przez nich okazać im swoją łaskę, uratować ich przed niechybną śmiercią. I, jak z naciskiem mówi sam Jezus, owi prorocy nie zostali posłani do nikogo innego, lecz właśnie do tych pogan, którzy jednak wykazali się wiarą i otwartością na Boga o wiele większą niż ówcześni wierzący Izraelici.
Trzeba mieć bardzo wiele wiary oraz ludzkiej otwartości i cierpliwości, aby dziś, w Kościele w Polsce, będąc osobą nieheteronormatywną, usiłować znaleźć w nim swoje miejsce, nie odcinać swojej więzi z Kościołem, chcieć i dążyć do uczestniczenia w jego życiu i bycia jego częścią. Trzeba być mocno zdeterminowanym w wierze i ugruntowanym w relacji do Boga, aby pod wpływem słów nienawiści, odrzucenia i wzgardy, wypowiadanych przez praktykujących katolików, nie wyjść z Kościoła, trzaskając drzwiami i nie uznać, że z Bogiem, który ma takich wyznawców, nie chce się mieć więcej nic wspólnego. Trzeba wreszcie, przywołując słowa motta tegorocznego dnia IDAHOBIT, „być mocnym i mężnym, nie lękać się” i nie tracić ufności, że „Pan, twój Bóg, pójdzie z tobą, nie porzuci cię i nie opuści” (por. Pwt 31,6).
Moja odpowiedź na pytanie, dlaczego zdecydowałem się uczestniczyć we wspomnianym nabożeństwie, pochodzi z obserwacji i doświadczenia wiary ludzi, dla których i przez których zostało ono zorganizowane. Spotkałem i poznałem ich nie w anty-LGBTowskich kazaniach, homofobicznych wypowiedziach i komentarzach, karykaturalnych przedstawieniach w prasie czy w internecie, ale bezpośrednio rozmawiając z nimi przy kawie, wspólnie modląc się czy widząc, jak sami się modlą.
To właśnie doświadczenie ich szczerych poszukiwań Boga we własnym życiu wbrew ostracyzmowi Kościoła, tworzenie autentycznych relacji z innymi, wrażliwość na potrzeby drugiego człowieka, zrozumienie dla ludzi zepchniętych na margines społeczny, czego jestem świadkiem, przekonały mnie, że nie tylko chcę w tym ważnym dla nich dniu wspólnie się z nimi pomodlić, ale także błogosławić ich w przekonaniu, iż tego błogosławieństwa chce dla nich Bóg.
Widziałem także ulgę oraz wzruszenie, a nawet łzy uczestników nabożeństwa w chwili, gdy pobłogosławieni odchodzili do swoich miejsc. Czyż nie tak przeżywała swoje wybawienie wdowa z Sarepty Sydońskiej? Czyż nie było łez w oczach Naamana, gdy uświadomił sobie, że nie jest już trędowaty?
Nie wykluczać, lecz przyjmować
Gdy piszę te słowa, mój telefon raz po raz odzywa się, sygnalizując, że przyszła kolejna wiadomość. Zerkam, choć domyślam się jej treści, bo to nie pierwsza taka wiadomość od kogoś kogo nie znam i kto nie zna mnie, kto najczęściej nie ma odwagi użyć swojego nazwiska, ale ma za to „odwagę” wyzwać mnie od najgorszych za to, że ośmieliłem się błogosławić ludzi, którzy wierzą, modlą się i pomagają innym.
Nie czuję się jak Jezus postawiony nad przepaścią przez oburzonych mieszkańców swojej rodzinnej miejscowości, gotowych zepchnąć go w dół, ale cholernie boli mnie to, że odwrócony został ewangeliczny porządek rzeczy przez tych, którzy powołując się na nauczanie Kościoła, gotowi są spychać w religijny niebyt innych wierzących.
Dziś – dużo bardziej niż przed ośmiu laty, gdy czytałem o geście papieża Franciszka – myślę o Kościele jako realnym miejscu dla wszystkich, którzy szczerze szukają Boga i chcą razem z Nim przeżywać swoją codzienność. Ewangelia, także ta odczytana i skomentowana podczas nabożeństwa, przekonuje mnie, że takie było pragnienie samego Chrystusa i że przebija ono ze wszystkiego, co mówił i co robił.
Wierzę, ale i widzę raz po raz, że każdy człowiek ma cenną wartość do zaoferowania innym, a jego wykluczenie i odrzucenie przez nich rani nie tylko jego samego, ale także zubaża wspólnotę Kościoła i całe społeczeństwo. Dlatego chcę być nie tym, który wyklucza, odrzuca i neguje, ale raczej tym, który dzieli się swoim skromnym doświadczeniem duchowym z innymi oraz przyjmuje ich doświadczenie, aby dzięki temu pełniej odkrywać wielkość i wspaniałość Boga.
Wyjść z wygodnej łodzi
Wierzę także w Kościół, w tę niedoskonałą wspólnotę ludzi, w której Chrystus jednak wciąż jest obecny i w której działa. Ludzi, do których, podobnie jak do Piotra na wzburzonym jeziorze, nieustannie mówi „Przyjdź!” (zob. Mt 14,22-33 – fragment odczytany podczas nabożeństwa), których nie segreguje na godnych i niegodnych. I dlatego nie wzbrania im łaski błogosławieństwa, której nie odmówił nawet biblijnym poganom.
A zatem może należy wyjść z bezpiecznej, wygodnej łodzi, w której znajdują się „prawomyślni” uczniowie, upatrujący największego zagrożenia na zewnątrz niej, aby spotkać się z Jezusem, krocząc po jeziorze nie dzięki własnej doskonałości, lecz dzięki Jego łaskawości?
Myślę tak nie dlatego, że wyczytałem to w kościelnych dokumentach i przepisach, lecz głównie na skutek własnego doświadczenia prawdy Ewangelii, w czasie wspólnej modlitwy z ludźmi, którym dziś nie daje się nawet fizycznej przestrzeni w naszych katolickich świątyniach. Póki co pozostaje mi zatem upomnieć się o miejsce dla nich wśród nas, w imię Jezusa, któremu odmówiono miejsca w jego rodzinnym mieście.
Przeczytaj także: To kard. Ratzinger wprowadził kryterium, które stosuje się w „Fiducia supplicans”