Zmiana dyskursu, zmiana opowieści, narzucenie innej, nowej narracji ma także zawsze wymiar polityczny. O tym jednak próżno szukać u Byung-Chula czegoś więcej niż jednego akapitu.
Książka Byung-Chul Hana odbiła się w środowisku czytelniczym stosunkowo szerokim echem – była czytana, komentowana i recenzowana. Opinie na jej temat okazały się jednak podzielone. Po początkowej fali entuzjazmu (ktoś pisze wprost o tym, jak bardzo niszczy nas społeczeństwo informacyjne!) przyszedł czas na refleksję, krytykę, a nawet znudzenie sposobem zaprezentowania treści przez autora. Czy takie odczucia nie są zresztą immanentną cechą działania społeczeństwa informacyjnego, które Byung-Chul z wielką pasją krytykuje?
Storytelling i storyselling
Wszystko, co zawarł autor w swoich esejach – a zawarł bardzo wiele wątków, często niestety spłyconych i chaotycznie podanych – dąży do punktu kulminacyjnego, w którym poznajemy jego wykładnię opowieści. Zdaniem autora zanika sztuka opowiadania o świecie, sztuka prowadzenia całościowej, niefragmentarycznej narracji, która tworzyłaby spójny, zapamiętywalny obraz i – no właśnie – opowiadała historię o czymś.
Uwagi autora o pracy i jej czasie, o braku hierarchii w mediach społecznościowych (każdy jest nadawcą i odbiorcą, nikt nie jest nad kimś – nieprawda, ale interesujące), są bardzo ciekawe
W zamian otrzymujemy informację, czyli ulotny byt, który żyje przez chwilę i umiera, czyniąc miejsce dla kolejnej informacji. Zarówno produkowane przez nasze współczesne społeczeństwo informacje, jak i zdjęcia – mówi autor – nie tworzą narracji spójnej, całościowej, opartej po prostu na długim trwaniu. Nie – fragmentaryzują one tylko naszą uwagę oraz, siłą rzeczy, całą rzeczywistość. Z szeregu obrazów nie stworzymy opowieści, która byłaby warta zapamiętania i niosła prawdę na nasz temat.
Oto punkt wyjścia i właściwie także punkt dojścia Byung-Chula. W swojej „opowieści o braku opowieści” autor wychodzi od stwierdzenia, że w społeczeństwach zachodnich skończył się storytelling, rozpoczął się zaś storyselling, czyli handlowanie opowieścią, by sprzedać więcej towarów z pomocą historii i emocji, bo „emotions sell”. Cały czas czekałam, aż eseista pociągnie tę, nomen omen, opowieść dalej, i na przykład odniesie się do kwestii tego, jakie narracje są tworzone w miejsce wygaszonych lub przebrzmiałych, kto je tworzy, kto korzysta na nich powstawaniu itp.
Jak silnie nie uznawałabym kapitalizmu i utowarowienia relacji za największych wrogów, to za woalem wyjaśnienia „robią tak, żeby sprzedawać” jest jeszcze jeden korytarz. Robią tak, czyli tworzą nowe opowieści o świecie, by sprzedawać – właściwie co? Nie tylko produkty, towary i ludzi jako marki. Zmiana dyskursu, zmiana opowieści, narzucenie innej, nowej narracji ma także zawsze wymiar polityczny. Służy przełożeniu „wajchy” w kwestiach społecznych, tworzy podwaliny pod zmianę polityczną. Pod tworzenie się i rozpad sojuszy i rozłamów. Pod wojnę.
O tym jednak próżno szukać u Byung-Chula czegoś więcej niż jednego akapitu na przedostatniej stronie książki. W nim także zresztą autor odnosi się do nowych narracji jako „instrumentalizowanych przez politykę”, jednak zatrzymuje się na etapie konstatacji, że brak nam nowych, wielkich narratywów przyszłości, które „dawałyby nadzieję”. Na co, autor nie precyzuje. Pewnie na nowy, lepszy świat, w którym starsza, konserwatywna opowieść o kształcie społeczeństw okaże się nudna i skompromitowana.
Rozdzialiki, które są
Tytułowy esej, „Kryzys narracji”, dość zatem rozczarowuje. Upchnięty pod koniec tomu, zostawia pole kilkudziesięciu krótkim formom, czasami dwustronicowym, które poruszają wszystkie wątki – dosłownie od Sasa do lasa – jakie możemy sobie wyobrazić, gdy pomyślimy słowa „współczesne społeczeństwo informacyjne”. Czego tam nie ma!
Krytyka mediów cyfrowych, prywatyzacji komunikacji – są. Utyskiwanie, że sfera prywatna jest u kresu, nie ma prywatności, „ja jestem obrazem” – odhaczone. Kultura internetowa, zwłaszcza rzeczywistość mediów społecznościowych, jako kultura lekceważenia i anonimowości – opisane. Wszystko to w szeregu krótkich, nawet zbyt krótkich form, opartych na niedługich zdaniach. Krytykując nasz współczesny deficyt uwagi, sam autor jednocześnie pisze tak, jakby spodziewał się, że czytelnik nie da rady skupić się na zdaniu, które zajęłoby więcej niż dwie linijki. Być może celowo? A może to kwestia tłumaczenia? Zdania są tu często szeregiem wypowiedzeń, własnych równoważników, błyszczą krótkimi bon motami, by za sekundę pozwolić autorowi zmienić wątek. Ten esej w ogóle nie „płynie”. Nie pomaga w tym jego forma.
Tom jest bardzo nierówny. Mamy tu eseje, które skrzą się ciekawymi uwagami i zdaniami, jakie chce się zapisać w notatniku, mamy też typowe naukowe zrzynki z innych twórców, czyli cytowania i streszczenia cudzych myśli i teorii, np. wielokrotnie przywoływanej na kartach książki Hanny Arendt. Nie sposób odmówić autorowi znajomości historii idei czy szkół filozoficznych, ale część rozdzialików to po prostu podanie ich w bardzo skrótowej formie. Ubolewam także, że tomowi brak wewnętrznej spójności – rozpoczęte w jakimś rozdziale myśli mogą w ogóle nie być kontynuowane w kolejnym, nie stanowić rozwinięcia, nie budować jedne na drugich jak na podwalinach. Niektóre z rozdziałów… po prostu są.
Internet nie jest straconym czasem
Jednak nie zawsze jest tak źle. Wiele uwag i spostrzeżeń daje czytelniczce do myślenia, nawet jeśli są podane w nieco męczącej formie. O ile bon moty o mediach cyfrowych (że informacja to nie narracja, że „medium cyfrowe nie ma wieku, zamarł w nim czas”, że co nie jest informacją, to obecnie „nie jest”, czyli nie istnieje) zdają się nieco wyświechtane, o tyle uwagi autora o pracy i jej czasie, o braku hierarchii w mediach społecznościowych (każdy jest nadawcą i odbiorcą, nikt nie jest nad kimś – nieprawda, ale interesujące), są bardzo ciekawe.
Z zainteresowaniem przeczytałam fragmenty o tzw. społeczeństwie oburzenia i reakcji, o szoku, jaki informacja ma wywołać, by celowo zastąpił wszystkie inne możliwe reakcje. Wiele w ostatnich latach mówi się o „bańkowości”, czyli otaczaniu się przez nas w internecie ludźmi, którzy się z nami całkowicie zgadzają, co skutkuje brakiem dostępu do innych informacji lub innego spojrzenia, do narracji „spoza bańki”. Byung-Chul analizuje postać oponenta w dyskusji w internecie jako postać „Innego”, a „Inny”, jak w każdej społeczności, budzi opór.
Mam jednak od pewnego czasu wrażenie, że higiena cyfrowa, winienie internetu za całe zło tego świata, „is the new black” i, jak każda krytyka, zostały podchwycone przez tych, którzy już (albo wcale) czegoś nie robią, coś przepracowali, i z tych wyżyn mogą to krytykować. Ani stroniący od internetu ani autor „Kryzysu narracji” nie wspominają zbyt chętnie o tym, że nie ma przed uniwersum internetu ucieczki. Chcą nadal portretować go jedynie jako świat fałszywy, szkodliwy, w opozycji do „prawdziwego życia”.
Tak, nie ma znaczenia, co obca osoba „napisała w internecie”, przejmowanie się tym to strata sił witalnych. Jednak internet jest już także po prostu zwyczajnym miejscem – jednym z wielu miejsc, gdzie poznaje się ludzi, zawiązuje przyjaźnie i miłości, rozmawia, widzi „obcego” i widzi „nowe”. Można go „oszukać”, wyłączyć, unikać. Ale człowiek wciąż ma nad nim władzę, a uczestnictwo w nim to nie tylko stracony czas.
Przeczytaj też: Magda Bigaj, Czas na cyfrowy personalizm