Jesień 2024, nr 3

Zamów

Ocalić życie na zgliszczach. O powikłanej żałobie po śmierci dziecka

Fot. JI / Pixabay

Rolą terapeuty jest przywrócenie połączenia z żywą osobą – uświadomienie, że ona była, coś wniosła, nawet jeśli jej obecność trwała chwilę. Jeśli rodzice poczują więź z dzieckiem, mogą się z nim pożegnać – mówi psychoterapeutka Bernadetta Janusz w książce „Terapeuci par”.

Marta Szarejko: „Zdrowe małżeństwo zdarza się wówczas, gdy w danym momencie tylko jedna osoba jest szalona” – zdaje się, że pani lubi to zdanie.

Bernadetta Janusz: Bardzo.

Co ono według pani znaczy?

– To, że nawet jeśli jedna osoba jest w rozpaczy, psychicznie się rozsypuje, to druga jest na tyle odporna i spokojna, że jest w stanie zobaczyć w tym emocje, które przeminą. Że to wytrzyma.

Nie odejdzie.

– Nie zamknie się w pokoju, nie porzuci partnera – wytrzyma. Myślę, że to oznacza tak zwany zdrowy związek, bo w innym momencie może zdarzyć się odwrotnie.

Na przykład podczas żałoby – równowaga w jej przeżywaniu może być zachwiana.

– Gdybym miała sobie wyobrazić kadr filmu przypominający początek pracy terapeutycznej z parą w żałobie powikłanej, po śmierci dziecka, pomyślałabym o płonącym mieście. Widzimy palące się domy, gdzieniegdzie już same zgliszcza. Właściwie bez różnicy, czy to rodzice, których dziecko popełniło samobójstwo, umarło po chorobie czy zginęło w wypadku – chodzi o to, żeby ocalić życie.

Czym jest powikłana żałoba?

– To jest żałoba, która paradoksalnie nie jest opłakiwaniem, pożegnaniem i przejściem na inny poziom psychicznej czy duchowej bliskości, tylko żałoba, która nie pozwala pożegnać się z osobą, która umarła, ponieważ relacja z nią była trudna. Wtedy żałoba jest skomplikowana, bo więź też taka była. Proszę wyobrazić sobie ojca, który pije i jest nieobecny albo agresywny – człowiek właściwie nie wie, czy on był w roli ojca, czy nie. Mam opłakiwać kogoś, kogo właściwie nigdy nie było? Podobnie jest po stratach perinatalnych.

Czyli po poronieniach i aborcjach.

– Jest wątpliwość: czy mogę nazywać się matką albo ojcem? Obie te grupy łączy utrata możliwości posiadania dziecka. I wyobrażenia o byciu mamą, tatą. Zadaniem terapeuty w wypadku takiej żałoby jest próba dotarcia do więzi z tym dzieckiem, nawiązania z nim kontaktu.

Rozumiem, że inaczej taką żałobę przeżywają kobiety, inaczej mężczyźni.

– Związanie się z dzieckiem u kobiety przebiega na poziomie ciała. Ona to dziecko czuje, ich więź jest bardziej intensywna. Żegnanie się z kimś, kogo się czuło – dosłownie, fizycznie, jest inne. Moment utraty też. Jeśli dziecko jest chore i rodzice decydują się na aborcję, to matka bierze leki, po których dziecko przestaje się ruszać, a potem musi to dziecko urodzić. To doświadczenie traumatyczne. Żałoba w wypadku takich kobiet często wiąże się ze stresem pourazowym.

Terapeuci par
Marta Szarejko, „Terapeuci par. Historie z gabinetów”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024

A w wypadku mężczyzn?

– Momentem traumatycznym często jest dopiero ten, w którym rodzi się martwe dziecko. Wcześniej przeżywają lęk o swoją partnerkę. Ale muszę powiedzieć jeszcze jedno: kiedy rodzice dowiadują się, że dziecko jest chore, ma jakąś wadę, która spowoduje jego śmierć tuż po urodzeniu, często zapadają w letarg, w pewien rodzaj zamrożenia. Bo trudno się wiązać z dzieckiem, które umrze. Więc szybko przychodzi taka myśl: żeby to już było za nami.

Zaczynają przeżywać żałobę, zanim dziecko umrze?

– Trudno powiedzieć, czy to żałoba, raczej taki stan oczekiwania, żeby już było po. Stan nicości, stuporu. Potem skupiają się na braku, odejściu dziecka, stracie – ludzie w ogóle na tym skupiają się podczas żałoby. Tymczasem rolą terapeuty jest przywrócenie połączenia z żywą osobą – uświadomienie, że ona była, coś wniosła, jakoś nas ukształtowała, nawet jeśli jej obecność trwała chwilę. Pozwolenie, żeby rodzice nie trwali przy tym braku i przywrócili więź z tym, co dziecko im dało, nawet jeśli było tylko marzeniem, możliwością. To bardzo ważne.

Dlaczego?

– Bo jeśli rodzice poczują więź z dzieckiem, mogą się z nim pożegnać. Dzięki temu mogą myśleć o sobie jak o rodzicach. Nawet takiego dziecka, które było w ich życiu tylko przez moment. Inaczej jest po aborcjach. Przybliżanie takiej pary do kontaktu z dzieckiem wywołuje poczucie winy. A my staramy się pomóc rodzicom zrozumieć, że nikt nie jest omnipotentny i nikt nie ma do końca wpływu na zdrowie i życie swojego dziecka. Więc z jednej strony musimy im pomagać w szukaniu więzi z dzieckiem, a z drugiej zgodzić się na bycie z nimi w poczuciu winy, które to zrodzi. […]

To musi być potwornie trudne: poza tym, że w ogóle w takiej sytuacji doświadczamy pewnego rodzaju chaosu żałoby, to jeszcze jesteśmy oceniani społecznie.

– Bardzo mi się podoba określenie „chaos żałoby”: bo to jest dokładnie coś takiego, trudno mówić tu o jakichkolwiek fazach. Lekarka Elisabeth Kübler-Ross badała umierających pacjentów i wyodrębniła fazy przechodzenia nieuleczalnej choroby, po czym dość mechanicznie zostało to przeniesione na żałobę po śmierci. Tymczasem żałoba ma raczej fale, dość nieprzewidywalne. Nagle coś sobie przypomnimy albo zobaczymy czy usłyszymy, i to w nas przywoła konkretną myśl, obraz, wspomnienie. Ta fala musi przyjść. W powikłanej żałobie często wchodzimy w tunelowe myślenie: jeśli poroniłyśmy, inne dzieci przestają być ważne, mąż przestaje być ważny, praca, przyjaciele, jakieś pasje też. Ważna jest tylko utrata. W ogóle muszę powiedzieć, że żałoba raczej się nie kończy.

Jak w takim razie sobie z nią poradzić?

– Ważne, żeby ta utrata miała swoje miejsce, nie zagarnęła wszystkiego. Żeby był ból, ale też radość z tego, że byłam matką. I pamięć o tym, co dziecko wniosło w moje życie. Pomagamy rodzicom ułożyć sobie relację z dzieckiem, które odeszło, żeby nadal było ważną osobą w ich życiu, ale jednocześnie, żeby mogli wrócić do innych relacji, na przykład z pozostałymi dziećmi. Bo można się zatracić, wejść w tunel i być tylko w tej utracie, nie wracać do świata.

Tunelowe myślenie na początku żałoby jest chyba dość naturalne?

– W ostrej żałobie nie tylko po śmierci dziecka to zupełnie naturalne, że przez pierwsze miesiące jest się zaabsorbowanym utratą i że inne dzieci, w ogóle inni ludzie, schodzą na dalszy plan. Ale potem powoli się do nich wraca. Bo umysł rodzica w żałobie cały czas dąży do tego momentu, kiedy dziecko jeszcze żyło, chce się z nim połączyć, ciągle zadaje sobie pytania: Co zrobiłem źle? Co mogłem zrobić inaczej?

Włącza się myślenie magiczne – gdybym nie wyszła, to…

– Czas przestaje być linearny, żyje się w przeszłości, teraźniejszość jest taka przymglona. Ale ta mgła teraźniejszości robi się z czasem mniej gęsta, natomiast wyjścia do przeszłości z dzieckiem nie są takie, że cofam się w czasie i tkwię w przeszłości, tylko bardziej jestem z nim w sercu.

W terapii pomagamy rodzicom ułożyć sobie relację z dzieckiem, które odeszło, żeby nadal było ważną osobą w ich życiu, ale jednocześnie, żeby mogli wrócić do innych relacji, na przykład z pozostałymi dziećmi

Bernadetta Janusz

Udostępnij tekst

Czy takie pytania – co zrobiłem źle? – pojawiają się głównie u rodziców, których dziecko popełniło samobójstwo?

– Znam rodziców, naprawdę świetnych, których dziecko postanowiło się zabić. Jego samobójstwo jawiło się jako gwałtowny impuls, nie wiadomo czym spowodowany, i w tym właśnie tkwi największy problem. Bo są takie samobójstwa, po których możemy przypuszczać: była depresja, dziecko się wycofywało z życia, były próby pomocy – i to jest ważne, bo pozostawia nić zrozumienia tego, co dziecko mogło przeżywać. Natomiast w sytuacji samobójstw popełnionych z powodu gwałtownych, nierozeznanych emocji bliscy mogą zakwestionować w sobie wszystko: to, jakimi byli rodzicami, rodzeństwem. Jakbym szła drogą, którą dobrze znam, dzień jest słoneczny, i nagle wpadam w urwisko. To jest naprawdę straszne.

Ale czy paradoksalnie nie uwalnia z poczucia winy? Takiego impulsu nie sposób przewidzieć, nie ma się na to wpływu.

– To, o czym pani mówi, to dobry efekt terapii. Rodzic na początku myśli: zawiodłem, nie zauważyłem, co się dzieje, w ogóle nie widziałem, że coś się dzieje. Pierwszym odruchem jest kwestionowanie: czy naprawdę byłam taką matką, jak mi się wydawało? Czy moje dziecko było takie, jak je widziałam? A może w ogóle go nie znałam? Czy to, jak widzę świat, jest adekwatne? W takiej sytuacji rodzice niczego nie są pewni. Myślą, że to była jakaś iluzja. To jest wielki cios.

Jak pomaga się takiej parze?

– Trzeba z nimi przejść przez wszystkie wątpliwości i natrętne myśli, przyjrzeć się im, bo oni ciągle są w intensywnej relacji z dzieckiem. Terapeuta nie może się spieszyć, słucha, daje możliwość utrzymania tej więzi. I przekształcania znaczeń. […]

Co z rodzicami dzieci, które umierają w konsekwencji chorób?

– Mają najwięcej społecznego wsparcia, więc rzadziej trafiają na terapię, tym się różnią od poprzednich grup. Inaczej, jeśli rodzice nie mieli wsparcia, czegoś nie zrozumieli, nie dogadali się z lekarzem. Czasami nie ma błędów medycznych, ale są błędy w komunikacji, i to potem rodziców męczy, obwiniają się, zadają sobie pytania, czy coś mogli zrobić lepiej. Dziecko umarło, ale oni cały czas w swoich umysłach są jeszcze przed śmiercią. Nie mogą się z nią pogodzić.

Podczas choroby dziecka może też dojść do rozdzielenia: rodzice tracą więź, bo spierają się o leczenie. Albo decydują, że matka zostanie z dzieckiem, a ojciec będzie pracował, i pojawiają się nieporozumienia. Zanika więź. Później już są osobno, czują, że nie tylko nie mają dziecka, ale siebie również opuścili.

Mogą też inaczej radzić sobie z chorobą dziecka.

– Jest jeszcze jeden traumatyczny rodzaj straty: dziecko umiera wskutek wypadku, a rodzic czuje, że jakoś się do niego przyczynił, nie dopilnował dziecka. To bardzo komplikuje żałobę i powoduje stres pourazowy.

Pewna lekarka opowiadała mi o ojcu, który był rolnikiem, cofał na podwórku traktor i jego synek zginął. Nie była to jego wina, dziecko wybiegło, nie miał szans go zauważyć. Nie pomagały żadne leki – żona przychodziła do lekarki co tydzień i płakała, a mąż milczał, na nic nie reagował. Któregoś dnia ta lekarka powiedziała ojcu, że jego syn jej się śni. I nagle on się zainteresował. Mimo iż ona użyła tego jako metafory – słuchała ciągle jego żony, dużo o tym myślała, i tak rzuciła, a ojciec to chwycił. Potem przychodził do niej co tydzień i oczekiwał więcej snów!

I co zrobiła?

– Wymyślała te sny, a jego stan się poprawiał. Szczegóły z życia chłopca lekarka znała od żony, więc mogła w ten sposób prowadzić terapię. Tylko czuła się winna za kłamstwo. Mimo iż w pewnym sensie nie było to kłamstwo, bo ona była swego rodzaju medium między nim a jego żoną. I między dzieckiem a nim. Bo, tak jak powiedziałam na początku – powikłana żałoba to jest przerwanie połączenia między osobą w żałobie a jej bliskim zmarłym. […]

Co pani robi, żeby wytrzymać tę pracę?

– Jeżdżę na rowerze, dużo chodzę. Przejście między pracą a domem na szczęście trochę trwa. Kiedyś wracałam do domu i włączałam w kuchni TOK FM, audycję „Kochaj się długo i zdrowo”, myłam naczynia i jej słuchałam. Moja rodzina myślała, że jestem pasjonatką tego programu, a ja chciałam się tylko oderwać, mieć alibi, nie musieć z nikim rozmawiać.

Ale tak poważnie, to myślę, że mając taką pracę, trzeba być bardzo związanym z życiem, mieć dużo innych spraw, do których się tęskni: z kimś się spotkać, gdzieś pojechać, coś czytać, oglądać, słuchać, przeżywać, żeby się nie zamrozić. Być zmysłowo zaangażowanym w życie, nie identyfikować się z cieniem, śmiercią. Mieć pasję życia i dzielić się nią z pacjentami, bo terapia powikłanej żałoby to terapia na rzecz odzyskiwania połączeń z życiem.

Bycie terapeutką rodzin i par pomaga w życiu prywatnym czy przeszkadza?

– Może przeszkadzać, bo ma się przesyt interakcji z ludźmi – dlatego mam ochotę myć szafki, słuchać audycji i w milczeniu jeździć rowerem. Rodzina może się czuć opuszczona. Ale może też pomagać, bo nie mam takiego pragnienia, żeby być doskonałą. Profesor Irena Namysłowska powiedziała kiedyś, że rodzina to jest dynamiczny proces – każda na pewnym etapie jest funkcjonalna, a na innym nie. I myślę, że ten zawód daje przyzwolenie na to, żeby nie być doskonałym. Uwalnia od marzeń o idealnej rodzinie.

Zaczęłam od obrazu pary na zgliszczach, którą terapeuta musi wyprowadzić do życia. Ale muszę dodać, że to, co jest dla mnie bardzo satysfakcjonujące, to ten moment, kiedy na zgliszczach powoli rodzi się życie. Ktoś nagle powie, że szanuje wybór dziecka, także tę najtrudniejszą decyzję o odebraniu sobie życia. Albo nagle zażartuje. To są takie momenty, kiedy rodzi się radość.

Często ludzie przychodzą na terapię, bo chcą, żeby było tak jak kiedyś, chcą wrócić do tego, co było wcześniej. Ale jeśli przeżyło się śmierć dziecka, nie ma powrotu do tego, co było. To niemożliwe. Jak się przechodzi taką utratę, nie można być tym samym człowiekiem. To nas zmienia. A ja towarzyszenie tej zmianie odbieram jako wielki przywilej.

Wesprzyj Więź

Bernadetta Janusz – psychoterapeutka, etnolożka, psycholożka kliniczna, adiunktka w Pracowni Psychologii i Psychoterapii Systemowej Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Redaktorka czasopisma „Psychoterapia”. Bada zjawisko żałoby w rodzinie, rytuały przejścia.

Fragment książki Marty Szarejko „Terapeuci par. Historie z gabinetów”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego

Przeczytaj też: Żałoba jest tak indywidualna, jak życie każdego z nas

Podziel się

1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.