Czy Kościół towarzyszy mi w drodze kształtowania swojego sumienia, czy raczej zastępuje rolę, którą powinno ono pełnić? Jest despotyczną matką, uzależniającą dzieci od siebie, czy taką wychowującą do wolności i samodzielności?
Zwlekałem dość długo. Później zaczynałem kilka razy i rezygnowałem. Czas uciekał. Okres Wielkiego Postu, który z zaskoczenia za szybko się zaczął, a teraz już jest na ostatniej prostej, nie dawał mi spokoju i wołał jakby z wyrzutem: „obiecałeś! Lepszego czasu nie będzie”. Poza tym nowe okoliczności i świeże obserwacje wydawały się dodatkową motywacją. A skoro pisanie listów nie wyszło jeszcze z mody, to może i rzeczywiście warto co jakiś czas ułożyć swoje myśli na kartce – przynajmniej większy porządek zapanuje, a i może ktoś prócz mnie także skorzysta.
Rola Matki Kościoła w wychowaniu
Księdzem jestem prawie 11 lat, dominikaninem (Bogu niech będą dzięki!) nieco dłużej. Zdecydowana większość mojego kapłańskiego życia to bycie duszpasterzem i towarzyszenie ludziom młodym. Kiedy więc myślę o Kościele, to przede wszystkim z perspektywy duszpasterskiej, relacyjnej – także dzięki formacji oazowej, która kształtowała moje myślenie jeszcze na długo przed wstąpieniem do zakonu.
To właśnie na trzecim stopniu oazy rekolekcyjnej usłyszałem o Kościele jako o Matce. Na co dzień określenie dość mało popularne – choć przecież obecne dość wyraźnie w nauczaniu papieża Franciszka, m.in. encyklice „Lumen fidei” czy adhortacji „Evangelii gaudium” – w mocno zmaskulinizowanym religijnym kodzie językowym.
Niełatwo odszyfrować macierzyńską metaforę, skoro sam język polski stanowi jakąś przeszkodę. Zasadniczo starożytne, jak i nowożytne języki, w większości, kiedy mówią o Kościele, używają rodzaju żeńskiego. U nas, dzięki Czechom, od których Mieszko I wraz ze swoim dworem przyjął chrzest, utarło się mówić „kościół” – od „kostel”, będącego krewnym łacińskiego castellum – zamek. Inna sprawa, że sami Czesi określają tym słowem budynek, zaś na wspólnotę, ecclesia, instytucję mówią w formie żeńskiej: církev.
Semantycznie jesteśmy jednak na antypodach macierzyńskich skojarzeń. Etymologicznie słowo, którym opisujemy wspólnotę wierzących, niesie ze sobą obrazy obronnych murów, fosy i zwodzonego mostu. Jakże to dalekie od troski i czułości, którą przywołuje obraz matki. Może jednak warto – i to jest mój postulat – zwrócić uwagę na rolę Matki Kościoła w wychowaniu do dojrzałej wiary.
Jak czytać kryzys Kościoła?
Sporo czasu zajęło Kościołowi pogodzenie się z trafną obserwacją doktora Freuda, że doświadczenia rodzinnego domu w znacznym stopniu warunkują myślenie o Bogu jako o Ojcu. Nieraz trzeba przejść niejedną górę, aby odkryć, że Bóg Ojciec nie jest „stworzony na podobieństwo” mojego taty. Nieśmiało wiec proponuję, abyśmy już świadomi figury ojca, zwrócili uwagę na żeńskie atrybuty Kościoła, bo moim zdaniem ich znacznie jest… co najmniej ciekawe.
Każdy, kto pracuje w Kościele z młodymi, szybko zauważa, że przychodzą oni do duszpasterstwa z całym bagażem domu rodzinnego. Często to, co i jak myślą o Bogu, a także jaką rolę pragną nadać duszpasterzowi, jest pochodną ich doświadczeń z rodzicami. Podobne sprzężenie obserwuję w myśleniu o wspólnocie Kościoła. Jakim obrazem pracujemy, takie postawy utwierdzamy.
Bunt adolescenta jest kluczowym momentem rozwojowym w konstytuowaniu się jego tożsamości i obrazu samego siebie. A im większy autorytaryzm i despotyczne modele wychowawcze, tym większa kontestacja autorytetu rodzica przez nastolatka
Proponuję zatem, aby ewidentny kryzys polskiego Kościoła przeczytać przez wychowawczą metaforę. Pomyślmy o wszystkich, którzy dziś „wypisują się” z Kościoła lub stoją niezdecydowani w jego przedsionku jako o nastolatkach, którzy są w konflikcie z Matką.
Pejoratywne skojarzenie? Ależ nie! Bunt adolescenta jest kluczowym momentem rozwojowym w konstytuowaniu się jego tożsamości i obrazu samego siebie. A im większy autorytaryzm i despotyczne modele wychowawcze, tym większa kontestacja autorytetu rodzica przez nastolatka.
Nie wolno nam przy tym zapomnieć, że buńczuczność nastolatka jest podpalana przez przebudowę organizmu i burzę hormonalną. Zasadniczo więc zadaniem dorosłego jest uzbroić się w cierpliwość, „kontenerować” trudne, subiektywnie dla nas nieprzyjemne, emocje dziecka i nie rezygnując ze swego rodzicielskiego autorytetu, jednocześnie zapewniać o miłości.
Trudne pytania do Matki
Czyżby zatem moją propozycją na kryzys było przeczekanie? Propozycja, aby być jak cierpliwy rodzic, którego dzieci w końcu się uspokoją, i znów będzie jak dawniej? Nie. Nie tak rozumiem metaforę buntu. Czas adolescencji to nie tylko radykalne przebudowywanie fizjologiczno-psychiczne nastolatka, ale także redefinicja domowych relacji. To także – i to jest dla mnie najciekawsze – pierwsza tak wyraźna weryfikacja domowych zasad i metod wychowawczych.
Często do czasu nastoletniej rewolucji domowej nie da się zdemaskować pewnych patologii wychowawczych. Do czego prowadzimy dzieci? Jakie są cele i zadania dojrzałego rodzica? Wydaje się, że sukcesem można się cieszyć i nazwać siebie spełnionym rodzicem, kiedy dziecko wyfruwa z domowego gniazda i bierze odpowiedzialność za swoje własne życie. A „odpępowieni” rodzice po latach wychowawczego trudu na nowo mogą się skoncentrować na swojej małżeńskiej więzi (która na każdy etapie życia rodzinnego jest fundamentalną relacją).
Jaka jest nasza Matka? Czy przygotowuje nas do samodzielnego życia? Czy uczy roztropnego korzystania z wolności i brania odpowiedzialności za podjęte decyzje? Czy wprowadza w dorosłość? A może raczej zaborczo przywiązuje do siebie i nie pozwala na samodzielność? Może macierzyński autorytet podszyty jest despotyzmem, który nie znosi sprzeciwu i żąda podporządkowania, a każdą próbę wyrażenia swojego zdania odczytuje jako atak i brak wdzięczności dla matczynego poświęcenia?
Jakież było moje zdumienie, kiedy podczas zajęć z psychotraumatologii dowiedziałem się, że despotyzm rodzica jest podatnym gruntem do rozwoju osobowości narcystycznych. Czy Kościół to przestrzeń, gdzie odkrywam rolę swojego sumienia i uczę się podejmować świadome decyzje w oparciu o jego głos? Czy Kościół towarzyszy mi w tej drodze, czy raczej zastępuje rolę, którą powinno pełnić sumienie? Jest despotyczną matką, uzależniającą dzieci od siebie, czy taką wychowującą do wolności i samodzielności?
O miłowanie się tu rozchodzi
Całkiem niedawno podczas rekolekcji, które głosiłem, zostałem poproszony o indywidualne spotkanie. Wciąż brzmi mi w uszach zarzut, który usłyszałem: „Nie zgadzam się z tym, co proponuje ojciec na swoich kazaniach! Burzy ojciec tradycyjny obraz Boga, a próbuje go zastąpić jakąś miłością… A chyba zgodzi się ojciec ze mną, że lepiej, żeby ludzie się Boga bali i chodzili do spowiedzi, niż żeby odkryli jakąś tam wolność i przestali chodzić do kościoła, prawda?”.
Cóż. Pytanie z ukrytą tezą i jedynym słusznym, zdaniem autora, rozwiązaniem. W sumie nie byłem zdziwiony, kiedy po godzinnym wywodzie nie zostałem w rzeczywistości zaproszony do wyrażenia własnego zdania. Jedyne, co mogłem zrobić, to słuchać…
Jeśli rodzice nie prowadzą swych dzieci do wolności, to nie tylko nie pozwalają im dorosnąć, ale z chrześcijańskiego punktu widzenia utrudniają realizację najważniejszego przykazania. Jezus – szczególnie wyraźnie w Czwartej Ewangelii (J 15, 12-15) – mówił o zaproszeniu do przyjaźni.
Zapewne robiło to wielkie wrażenie na Apostołach, wychowanych w kulturze, gdzie cały system społeczny był oparty na niewolnictwie. Jezus jako Syn przynosi nam wolność, która jest kluczowa dla odpowiedzi wiary: świadomego odpowiedzenia „tak” na Bożą miłość. Bez wolności nie ma miłości. Na drogę miłości mogą wejść dzieci, a nie niewolnicy zaprzęgnięci do religijnego kieratu obowiązków.
Kończę. I jak na tradycyjną formę listowną przystało – uściski przesyłam…
PS. Aha! To do Ciebie, Mamo, piszę. Jeśli jeszcze nie dość wyraźnie wcześniej wspomniałem, to przepraszam. Pozdrawiam. Wierzę w Ciebie i kocham!
PS 2. Ale proszę, zauważ, że my już nie tacy mali. Uciesz się, proszę, że (chyba właśnie) dorastamy i mamy własne zdanie. Przecież kiedy do chrztu nas czule trzymałaś, to cicho szeptałaś o miłości Ojca i mówiłaś, że już wolni jesteśmy: bo kochać mogą tylko wolni ludzie. A o miłowanie tu przecież nam się rozchodzi, prawda?!
Przeczytaj też: Wejdziemy w noc i w poranek