A gdyby tak spróbować pomyśleć o Zmartwychwstaniu „w granicach rozumu”? Innymi słowy, poza wiarą i niewiarą? W ich przedsionku? Co nim jest, jak go nazwać?
„Święto Wielkanocy wymyka się / wspólnocie / ale także obrządkom kultu / Przekroczenie przestrzeni publicznej / Opór życia wobec śmierci / zwycięstwo nad śmiercią / tego, co było martwe?” – mówi Paul Ricoeur w swoich notatkach wydanych pt. „Żyć aż do śmierci”.
Co filozof może wiedzieć o Zmartwychwstaniu, centralnej, konstytutywnej kategorii chrześcijaństwa? Niewiele, jeśli nie tyle, co nic. Więcej do powiedzenia może mieć teolog, poruszający się w granicach konwencji, wyznaczonej przez uprzednio zadeklarowaną i niepodlegającą dyskusji wiarę. Teolog jest z założenia człowiekiem wierzącym, zwracającym się ze swoim argumentarium do innych osób wierzących. Inaczej będzie z filozofem. Ten, jak głosi dominująca w oficjalnych kręgach naukowych zasada rozdziału filozofii od teologii, może się poruszać jedynie w granicach powszechnie akceptowalnej, niezależnej od wiary i niewiary, racjonalności, rozumu.
Filozofia jest dla wszystkich, teologia zaś dla niektórych (wierzących). W tej optyce, którą zawdzięczamy w ogromnej mierze Tomaszowi z Akwinu, filozof rzeczywiście nie ma nic do powiedzenia odnośnie tak zwanych „spraw wiary”. A gdyby tak przestać się przejmować powyżej zarysowanym, obowiązującym schematem „naukowo-filozoficzno-teologicznym” i, idąc dalej, zapytać o możliwość zmartwychwstania jako uniwersalnej możliwości?
Zmartwychwstanie jest fenomenem rewolucyjnym. Oto mamy opowieść głoszącą, że przeznaczeniem każdego człowieka jest życie bez ograniczeń
Gdyby tak spróbować, przynajmniej spróbować, pomyśleć o nim „w granicach rozumu”, to jest od strony filozoficznej? Innymi słowy, poza wiarą i niewiarą? W ich przedsionku? Co nim jest, jak go nazwać? Czy nie będzie nim właśnie nadzieja? Tak. Nadzieja przeżycia śmierci, którą człowiek w sobie nosi, to nie co innego jak ratio filozoficznego zapytywania o Zmartwychwstanie Chrystusa.
Czym jest Zmartwychwstanie?
Zmartwychwstanie jest fenomenem rewolucyjnym. Oto mamy opowieść głoszącą, że przeznaczeniem każdego człowieka jest życie bez ograniczeń. Z jednej strony w czasie, ale z drugiej strony ponad nim. Bo mowa przecież o wieczności, której miejscem jest doświadczenie niekończącego się „teraz”. Ono nie może mieć statycznego charakteru, a przeciwnie, jako należące do życia, musi mieć przeto wymiar dynamiczny.
Można więc w obrębie wieczności wyróżnić momenty; „teraz” wiecznej chwili nie znaczy „zawsze tak samo”. W owym „teraz” wyobrażamy sobie pełne intensywności punkty początku i końca. A zarazem nie ma mowy o utracie, odejściu czegokolwiek w cień. Wszystko się liczy. Podobnie z przestrzenią. Wszystko scala się w jedno, a zarazem utrzymuje w swojej nieredukowalnej jakości. „Tutaj” i „tam” są niepowtarzalne, a jednocześnie złączone. Są bliskie i oddalone.
O takiej, jakoś opisywalnej, a zarazem wymykającej się aktowi poznawczemu perspektywie, świadczyć będą takie opisy osoby zmartwychwstałego Chrystusa, jak np. możliwość bycia w wielu miejscach jednocześnie, czy pojawianie się w pomieszczeniach pomimo zamkniętych drzwi. Co zaś najważniejsze i najbardziej w tym wszystkim zaskakujące, to przeświadczenie, zgodnie z którym Zmartwychwstanie nie jest aktem wywyższającym sferę ducha kosztem odrzuconej materialności, tak jak to było powszechnie głoszone m.in. w starożytnej tradycji filozoficzno-ascetycznej.
I na tym polega novum. Novum, którego rozum się boi. Dlaczego? Bo nie może nad nim zapanować, jako, że wymyka się ono przyzwyczajonym do zdroworozsądkowej logiki koleinom intelektualnym. Uznanie prawomocności Zmartwychwstania wymaga zatem od rozumu tego, aby się przeformułował, otworzył, zrywając z postkartezjańskimi kryteriami tego, co jasne i wyraźne, „zerojedynkowe”.
Z drugiej strony
Nie mógł tego, jak się wydaje, przyjąć Albert Camus, gdy w swoich notatkach zauważył, że Ewangelia jest bodaj najwspanialszym zwiastunem pełni człowieczeństwa, ale… Ale tylko do momentu. Do chwili śmierci Jezusa na krzyżu. Ono jest faktem, prawdą. Zmartwychwstanie zaś jest nieinteresujące o tyle, że stanowi kontrfaktyczną, mitologiczną obietnicę bez pokrycia. Dlatego prawomocne jest twierdzenie, że to śmierć wydaje się ostatnim słowem. To widzimy, słyszymy, tego doświadczamy.
Obietnica, że oto może być inaczej, to – bez empirycznego zaplecza – nie mniej, nie więcej jak mrzonka. Jedna z wielu. Jak na to odpowiedzieć?
Nie inaczej niż uznając taki punkt widzenia za (częściowo) słuszny. Jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi, nie ma innej drogi do uznania Zmartwychwstania, jak tylko poprzez głęboki szacunek dla prawomocności perspektywy mu przeciwnej. Czy to nie jest właśnie najgłębszy sens wejścia na krzyż? Wstąpienie w ciemną jak noc samotność, opuszczenie przez wszystkich i wszystko? Tak, droga nadziei to równocześnie droga beznadziei, rozpaczy. Aby wstać, odżyć, trzeba – w jakimś sensie – stać się martwym.
Jakby śmierci nie było
I dopiero wtedy może się przed nami odsłonić cudowna perspektywa. Bo oto uznając presję negującej wszystko nicości, trzeba przeciwstawić się jej zdecydowanemu „nie”. Można to zrobić tylko sprzeciwiając się jej całą swoją mocą na planie egzystencjalnej praxis. To znaczy, żyjąc tak, jakby śmierci nie było. Patrzeć jej prosto w oczy w wyzywającym spojrzeniu, sięgając bez zażenowania po argument wewnętrznych pragnień, marzeń, projekcji związanych z tym, by nasz głęboko zraniony świat wreszcie okazał się miejscem idealnym. Bez łez, lęków, wojen, niezliczonych, niewyjaśnionych cierpień.
Ale trzeba się strzec „kaznodziejskiego banału”. Może to właśnie on wstrzymuje wielu współczesnych intelektualistów przed tym, by z całą powagą przyglądać się opcji zmartwychwstania? Niewykluczone, że wielu filozofów zdaje sobie sprawę z delikatności, intymności sprawy i – za Ludwikiem Wittgensteinem – gotowi są wyznać, iż o tym, o czym nie można jasno mówić, o tym lepiej milczeć? Może. A jednak jakoś mówić o tym trzeba. Zupełnie milczeć nie można o tyle, o ile filozofia nie zapomni o jednej ze swoich odwiecznych definicji, zgodnie z którą powołana jest do meditatio mortis – przygotowania człowieka do śmierci.
Ricoeur, kiedy niedługo przed własną śmiercią notuje odnośnie Zmartwychwstania dające do myślenia słowa o tym, że treść wielkanocnego poranka wymyka się kultowi i wspólnocie religijnej, wydaje się głosić przekonanie, zgodnie z którym o Zmartwychwstaniu można mówić tylko z głębi milczenia. To znaczy, w sposób powściągliwy, oszczędny, niedosłowny, aluzyjny. Poza hałasem tłumów, sensacją, triumfalizmem.
Taka apologetyka nie ma przecież żadnej poważnej mocy. Ona nie może interesować filozofa, a jedynie ideologa, który mierzy swój sukces w kategoriach ilości. Filozofowi nie zależy na efekcie, a jedynie na szukaniu prawdy, co nie znaczy, że szuka jej tylko dla siebie. Ona jest przecież dla wszystkich.
Nie tylko duch, ale ciało
Dlatego powściągliwy, a zarazem niepokorny Camus z uczciwością przyznaje na kartach swojego „Mitu Syzyfa”, że nadzieja zmartwychwstania nigdy nie traci dostępu do tych, którzy uważają za wolnych od niej… A w swojej pierwszej, debiutanckiej książce pt. „Dwie strony tego samego” stwierdza, zachwycony i bez reszty oddany doświadczeniu piękna świata: „Cóż mi po życiu duszy, jeśli nie będę miał oczu, by widzieć Vicenzę, ani rąk, by dotykać winogron z Vicenzy, ani skóry, by czuć dotknięcie nocy w drodze z Monte Berico do Villa Valmarana”?
Cóż po duchowym wymiarze pośmiertnego przetrwania, jeśli człowiek nie ma więcej żyć w ciele, w materii, w tym świecie? Ale obietnica zmartwychwstania to przecież obietnica dla ciała – dla oczu, skóry, uszu, rąk i nóg. A zatem także dla piasku, wody, jej morskiego majestatu, skał, drzew, zwierząt. Wszystkiego i wszystkich. Filozofia pragnie być uniwersalna. Stąd jej przywiązanie do „samego rozumu”. Jeśli powszechność jest jej jedyną troską, to nie może ominąć najbardziej uniwersalistycznego przesłania, jakie zostało wydane w kulturowych dziejach świata. Tym jest zmartwychwstanie.
Jego absolutny inkluzywizm, niezważający na wiarę czy niewiarę, a jedynie mierzony miłosnym zaangażowaniem w ucieleśnione życie musi, przez swoją treść, rozbrajać najbardziej nawet oporne gesty sprzeciwu. Inaczej Ricoeur, jeden z najbardziej znaczących XX-wiecznych filozofów do bólu świeckiej Francji, któremu nie sposób odmówić perspektywy racjonalistycznej, nie odważyłby się napisać odnośnie zmartwychwstania następujących słów: „W godzinie schyłku przychodzi słowo zmartwychwstanie. Razem z nim cudowne wydarzenia. Z głębi życia, wynurza się siła, która powiada, że bycie jest byciem przeciwko śmierci”.
Vicenza, której Camus nie chce zdradzić na rzecz wieczności samej tylko duszy, nie zginie, nie odejdzie w niebyt. O tyle, o ile nie stracimy poczucia, że nadzieja jest prawomocna. Że nie stanowi ona zdrady ciała. Że wreszcie zmartwychwstanie jest czymś, o czym – do pewnego stopnia – można wiedzieć. Tym stopniem jest Miłość – racja cielesnego przeżycia śmierci, argument za nią.
Przeczytaj również: Pan Cogito myśli o nadziei