Dziś, w dobie globalnego ocieplenia, musimy wyrobić w sobie nawyk szacunku względem błota. Pozwolić naszej okolicy zatrzymać wodę.
W moim życiu błoto było wcześniej niż woda. Odczuwałem fascynację błoceniem się w czasie wędrówek, fascynację, która tylko rosła wraz z wiekiem. W czarno-białym, a potem kolorowym telewizorze oglądałem dokumenty o odległych, tropikalnych krainach lub filmy fabularne rozgrywające się na bagnach Luizjany. Inspirowały mnie one do własnych poszukiwań. W dzieciństwie wdrukowałem sobie do głowy przekonanie, że bagno musi oznaczać wielką przygodę.
Kiedy natomiast zestawiłem opowiadania o Amazonii z opowieściami o biebrzańskich bagnach, o nadnarwiańskich rozlewiskach, olszowych lasach broniących ludziom dostępu przed masowymi wizytami – zacząłem zdawać sobie sprawę, że dosłownie tuż za rogiem, za gospodarstwem moich krewnych, tuż obok przystanku kolejowego Bojary, znajdę owe bagna występujące pod różnymi postaciami.
Najpierw wkraczało się w ols. To tam, na wyniesionych nad wodę kępach, rosły kolejne pokolenia olszy radzącej sobie jak mistrzyni sztuki przetrwania w skrajnie nieprzyjaznym dla drzew miejscu, gdzie niełatwo wyrosnąć.
Potem ols zaczynał ustępować miejsca turzycom, gdzieniegdzie zakrzaczonym, gdzie indziej urozmaiconych śródmokradłowymi wysepkami. Im bliżej jednego z koryt rzeki, poziom wody rósł w okresie przedwiośnia i wczesnej wiosny. Do samej rzeki nie zdołałbym dotrzeć na własnych nogach. A dysponowałem przecież tylko nimi.
Przystanek Bojary
Wystarczył ulgowy bilet PKP, przyzwolenie rodziców i już jechałem odkrywać świat, który stał mi się tak bliski, że do dziś czuję się tam jak w domu. Od wczesnej wiosny, kiedy puszczały lody, topił się śnieg – o który z roku na rok było coraz trudniej – ruszałem w dni wolne od szkoły na pierwsze wyprawy. Tak, prawdziwe wyprawy. Nie boję się nazywać ich w ten sposób.
Nierzadko o świcie było jeszcze mroźno. Pod stopami łamały się cienkie tafle lodu pokrywającego niecki między kępami, na których rosły olsze. Nie miałem woderów, a noszenie krótkich kaloszy mijało się z celem. Obierałem strategię zanurzenia. Bez odpowiednich uszczelnień całe stopy i nogi powyżej kolan nasiąkały wodą. Wyciągało się je z trudem, ubłocone, niczym zawartość specjalnego świdra wwiercanego przez naukowców w mięsiste torfowisko.
Co jakiś czas siadałem na olszowych kępkach, wsłuchując się w żurawi klangor, widomy znak rozpoczynającej się wiosny. Były to głosy ptaków, coraz odważniej wracających do miejsc swojego gniazdowania. Mogłem zastygać tak nawet na godzinę. Nie czułem chłodu, nie przeszkadzał mi chlupot w butach. Z enerdowską lornetką Zeissa, którą dostałem od mojego wujka leśnika, wpatrywałem się w miejsca, skąd dochodziły różne dźwięki.
Potem szedłem dalej. Były tam małe wysepki, wyniesienia na bagnie. Jeśli zaświeciło słońce, mogłem sobie na nich poplażować. I brnąłem dalej, w bagno, coraz bliżej rzeki. Nie utworzono jeszcze Narwiańskiego Parku Narodowego, miejsce wyglądało na pozbawione obecności ludzi. Nie było hałasu cywilizacji, wtedy jeszcze nie tak głośnej i wszechobecnej jak dziś.
Po drugiej stronie majaczył drugi brzeg. To na nim, wspinając się na zbocze położone na terenie wolnym od zagrożenia powodzią, powstawały wsie: Bokiny, a dalej Łupianka Stara. Kiedyś ludzie nie wydzierali rzece jej rozlewisk. W moich rodzinnych stronach przystąpili do tego najpóźniej, jeśli przyjrzymy się dziejom meliorowania Polski. Ludzie wiedzieli, że rzeka i tak upomni się o swoje. Nie drażnili żywiołu.
Dopiero wraz z wydzieraniem rzekom ich dolin, człowiek zbliżał się coraz bardziej. Ośmielił się. Pod Bojarami ta śmiałość została ostudzona. Z czasem powstał tu park narodowy, chociaż należy pamiętać, że chronił wyłącznie pewien wycinek wielkiej Narwi. To, co działo się w jej górnym biegu, odpowiadało za stan wody na niżej położonych odcinkach.
Po całym dniu w sąsiedztwie Bojar szedłem na pociąg. Wracałem ubłocony, ale szczęśliwy do Białegostoku. Bez tych błotnistych początków dziś nie zachwycałbym się bagnami.
Zniknęły rozlewiska, zniknęły ptaki
Góra leży nad Narwią już poza parkiem narodowym. Po drugiej stronie rzeki rozciągają się rozległe łąki. Na ich powierzchni dostrzec można całe krecie metropolie. Kopiec przy kopcu. Są ich setki. To znak, że bagno już tu umarło. Poziom wody jest na tyle niski, że pozwala kretom kopać pod ziemią korytarze bez obawy o zalanie. Torf murszeje.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu Włodzimierz Puchalski, legendarny fotograf i filmowiec przyrody, osiedlił się w pobliżu tego miejsca. Miał tam dom. Był zauroczony Narwią. Pisał o wielkich zgromadzeniach batalionów nawet pod Tykocinem, gdzie dziś rzeka jest już ujarzmiona. Jego nazwisko i sława nie zatrzymały melioracji tego odcinka doliny. Puchalski był zdruzgotany. Zniknęły rozlewiska, zniknęły ptaki. Planowany rezerwat nie powstał. Puchalski nie miał już czego szukać w tym miejscu.
Melioracja i pozbywanie się wody z miejsc, które były nią nasączone i zalewane, broniły się jeszcze po drugiej wojnie światowej, ale tylko pod względem ekonomicznym. Ludzie chcieli więcej ziemi, dłużej dostępnej, gdzie mogliby wypasać swoje zwierzęta: krowy i konie. Dopóki to robili, łąki odebrane rzece nie zarastały.
Potem wypasanie przestało się opłacać. Zwierzęta coraz częściej trafiały do wielkich gospodarstw hodowlanych, a zamiast zgryzania obszarów łąkowych zaczęły być żywione w zgoła odmienny sposób. Na zmeliorowanych terenach coraz odważniej pojawiają się uprawy kukurydzy, dostarczające paszy hodowcom krów. Mają one negatywny wpływ na bagna. Jeszcze bardziej je degradują.
Pod Górą wciąż dominują łąki. Wykaszane. Jednak na wiosnę na tych łąkach nie kipi już życie dzikich ptaków, które zatrzymał w kadrze Puchalski. Jest ubogo, chociaż ptaki i tak próbują wykorzystać resztki starorzeczy, każdą plamę wody na chwilę zalewającą skrawki tego terenu. Krajobraz jest tutaj mało błotny. A mogło być inaczej.
Pod Górą jeszcze dobitniej brzmią słowa Wiktora Kotowskiego z Centrum Ochrony Mokradeł. Przypomina on, że rzeka do normalnego funkcjonowania potrzebuje swoich rozlewisk, przylegających do niej terenów, gdzie jeszcze stosunkowo niedawno były bagna. To przez te mokradła filtracji podlegały wszelkie zanieczyszczenia. Bagna w dolinach rzeki są, jak twierdzi Kotowski, podobne do nerek. Bez tych nerek rzeka trwa w stanie chronicznego defektu.
Pokochajmy błoto
Czy błoto można pokochać? Z pewnością, o czym mogę osobiście zaręczyć. Dziś, w dobie globalnego ocieplenia, okazuje się, że musimy wyrobić w sobie nawyk szacunku względem błota. Pozwolić naszej okolicy zatrzymać wodę.
Eksperci mówią wprost – nie potrzebujemy zbiorników, zalewów, budowanych przez człowieka. Wystarczyłoby zacząć od czopowania rowów melioracyjnych. Od zatrzymania wody tam, skąd przez kilka ostatnich dekad miała szybko spływać.
Słuchaj też na Soundcloud, YouTube i w popularnych aplikacjach podcastowych
To można zrobić już teraz. Oddać tam, gdzie jest to jeszcze możliwe, nieużytkowane często połacie terenu. Przez wieki kosili je polscy rolnicy, kiedy woda opadła, zostawiając w krajobrazie doliny Narwi charakterystyczne stogi. Dziś tych stogów już nie zobaczymy. Podobnie jak fur z pachnącym sianem. Są za to bele i sianokiszonka zbierane belami prasującymi.
W tym ponownym błoceniu Polski mogłyby nam pomóc również bobry. Człowiek stworzył im dobre warunki do tworzenia rozlewisk i osiedlania się drążąc rowy. Części rzecznych doliny, gdzie wcześniej bóbr by nie dotarł, stanęły przed nim otworem. I to on, ów futrzasty budowniczy, nie oglądając się na pozwolenia wodno-prawne, zaczął odtwarzać, co zniszczył człowiek.
A my? Czy pokochamy błoto? A może powinienem zapytać inaczej? Czy zdążymy zachwycić się bagnami? Mamy jeszcze szansę, ale wymaga ona zrozumienia, że bez błota sobie nie poradzimy, bez torfowisk czeka nas klimatyczna katastrofa, a bez presji na świat polityki, decydującej o losach polskich mokradeł, nie ocalimy błota.
Kiedyś trudno mi było sobie wyobrazić okolice nadnarwiańskiego bagna Rozgnój bez dziesiątek rycyków wiosną. Dziś o te rycyki jest znacznie trudniej. Podobnie jak o rozlewiska, chociaż obecna zima zdążyła zostawić już trochę śniegu. Jest to jednak doraźny zastrzyk i wiele zależy od tego, czy po dość obfitych opadach nie czeka nas sucha wiosna.
A to, jak wyglądały kiedyś doliny rzek w moich rodzinnych stronach, mogę dziś zobaczyć już tylko w albumach Włodzimierza Puchalskiego i Wiktora Wołkowa. I przeczytać o wsi Taplary u Edwarda Redlińskiego, który w tak trafny sposób opisał koniec pewnego świata.
Przeczytaj też: Polska wysycha. Czy nasze wnuki zobaczą jeszcze plaże, jakie znamy?