Wznosimy toast za spotkanie, ze łzami w oczach życząc sobie czasu pokoju. Julia siada do pianina, gra nostalgiczne kompozycje. W tym samym czasie za oknem pracuje obrona przeciwlotnicza. Idziemy spać.
Publikujemy wspomnienia z podróży, jaką w dniach 27-30 listopada 2023 r. odbył o. Piotr Lamprecht – polski duchowny, augustianin i poeta, którego ostatni tomik „Це місце” („To miejsce”) został przetłumaczony i wydany w Ukrainie.
Jest wieczór 27 listopada, 642 dzień wojny w Ukrainie. O godz. 20:30 zaplanowany odjazd pociągiem z Przemyśla do Kijowa. Wcześniej oczekiwanie na odprawę. W kolejce głównie kobiety z dziećmi i trochę starszych osób – niestety wszyscy tłoczą się na mrozie przed wejściem do budynku odpraw.
W pociągu miła niespodzianka! Pani konduktor gotuje wodę i przygotowuje czaj, posługując się przemyślnym piecykiem, znanym z kolei transsyberyjskiej – od razu robi się raźniej. Pociąg odjeżdża. Rozemocjonowany czekam na przekroczenie granicy. Po chwili ukraińskie służby celne w towarzystwie służbowych psów lustrują przedział po przedziale. Bez problemu udaje się przewieźć dużą torbę wypełnioną chlebem bezglutenowym przeznaczonym dla chorego chłopca.
Do gruzowiska podszedł ruski sołdat, przywołał do siebie mężczyznę i oznajmił mu, że jest tu niebezpiecznie. Ten odpowiedział, że ma babcię, która nie może się poruszać. Żołnierz odszedł i wszedł do czołgu. Wycelował w stronę kobiety i strzelił. Wyszedł z czołgu i do chłopaka powiedział: „przecież ty nie masz babci”
Po około dwóch godzinach pociąg rusza w złowrogą noc. Podąża w głąb kraju, w którym toczy się wojenny konflikt. Rano, punktualnie o 9:00, zgodnie z rozkładem jazdy, docieram do Kijowa. Odbiera mnie troskliwa znajoma – ukraińska poetka Julia. To dzięki jej inicjatywie zostałem zaproszony na trzy spotkania autorskie poświęcone moich wierszom, które zostały przetłumaczone na język ukraiński i wydane w Tarnopolu.
Piękny, słoneczny dzień i pierwsze kontrasty. Julia wskazuje na zniszczone od rakiet i dronów wieżowce. Jedziemy starym, pamiętającym jeszcze czasy Związku Radzieckiego, pociągiem do podkijowskiej Buczy. Wszędzie widać zmęczone ludzkie twarze, panuje zupełna cisza. Tylko na kolejnych stacjach wchodzą kobiety i mężczyźni, próbując sprzedawać różne produkty spożywcze. Po około 30 minutach dojeżdżamy do małej stacyjki w Buczy. Pomimo mrozu ludzie na prowizorycznych straganach wystawiają do sprzedaży różne produkty – owoce, warzywa, ubrania i… żywe ryby.
Spacer do domu Julii trwa 20 minut – po drodze wszędzie ślady wojny. Zniszczone i pokaleczone budynki, widać dziury po kulach. Na placu zabaw jakiś stary, zniszczony pluszak – zapewne miejsce pamięci po zamordowanym dziecku. Przechodzimy przez ulicę, na której w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji został zastrzelony starszy mężczyzna jadący rowerem. Dochodzimy na miejsce, do okazałej willi z ogrodem. Ten dom przetrwał, jednak nie wszyscy mieszkańcy Buczy mieli takie szczęście. Radośnie wita nas pies i kot, a Julia częstuje mnie niesamowicie smacznymi kwaszonymi ogórkami i pysznym barszczem ukraińskim, oczywiście podanym z chlebem.
Po posileniu się i krótkim odpoczynku przyjeżdża po nas znajoma Julii i udajemy się do pobliskiego Irpienia. Tu kolejne smutne widoki – zniszczenia są ogromne. Lecz cały Irpień pracuje! Wszędzie widoczne są dźwigi – trwa odbudowa ulic, domów, sklepów. Mieszkańcy są zdeterminowani w działaniu. Jedziemy do Domu Kultury, a raczej do miejsca, które z niego zostało. Totalna ruina. Przed rosyjską inwazją Julia pracowała w nim, pełniąc funkcję dyrektora – pewnie tutaj miałbym spotkanie autorskie. Na przylegającym do budynku placu znajduje się zniszczony stadion sportowy, wybudowany bezpośrednio przed wybuchem wojny. Na chodnikach widać dziury po minach-pułapkach zastawianych przez ruskich oprawców.
Kierujemy się do ładnego i zadbanego Parku Literatów, w którym w sezonie letnim były organizowane imprezy kulturalne. Na pobliskim terenie znajdują się stare wille – rezydencje pisarzy. Idziemy malowniczym bulwarem. Wieje silny, mroźny wiatr. Nad brzegiem rzeki sielankowy widok – kolejny kontrast do wojennej rzeczywistości – trzech zdeterminowanych wędkarzy w milczeniu zarzuca swoje wędki…
Wreszcie dochodzimy do mostu dobrze znanego z przekazów telewizyjnych, mostu, gdzie odbywała się ewakuacja cywilnych mieszkańców Irpienia. Ludzie pod ostrzałem rosyjskiej artylerii przechodzili przez rzekę na drugi brzeg w stronę Kijowa. Teraz Ukraińcy wybudowali nowy most. Zgliszcza starego zostawili jako miejsce pamięci. Niedaleko tej przeprawy znajdują się zgromadzone wraki samochodów. Na jednym z nich powiewa ukraińska flaga, w drugim natomiast znicz opasany biało-czerwoną wstęgą, flaga polska i pluszak. Niestety nie wszyscy mieszkańcy szczęśliwie ewakuowali się z Irpienia…
Podróżując dalej przez Irpień, nagle w telefonach komórkowych moich przyjaciół słychać dźwięki alarmu z aplikacji, która informuje o nalotach. Julia z troską pyta: boisz się, chcesz jechać do schronu czy kontynuujemy naszą wyprawę? Odpowiadam, aby sama zadecydowała, mając wzgląd na własne doświadczenia w takich sytuacjach. Kontynuujemy.
Odwiedzamy Urząd Miasta, a w nim wiceburmistrza Irpienia. Właśnie ogląda telewizję, z której dowiadujemy się o ogłoszonym alarmie na terenie całej Ukrainy. Jesteśmy ugoszczeni smakowitą kawą, wymieniamy grzeczności – przekazuję książkę z tłumaczeniami na ukraiński język mojej poezji, a sam otrzymuję pamiątkowy album z fotografiami „Bitwa o Irpień”. Przemieszczamy się przez plac do Miejskiej Biblioteki na spotkanie autorskie. Trwa alarm, a miasto dalej żyje – ludzie na środku rynku stroją wielką choinkę.
Podczas spotkania autorskiego wyją syreny – jeszcze nie wiedziałem, że to znak odwołania alarmu. Ulga. Po spotkaniu toczę prywatne rozmowy z uczestnikami, podpisuję książki i zostajemy zaproszeni przez dyrektorkę biblioteki na kolację. Spotykam się z niezwykłą życzliwością i gościnnością – zaproszone osoby opowiadają o swoich trudnych, wojennych doświadczeniach. To był bardzo długi dzień. Po powrocie do domu mąż Julii rozpala kominek. Jakże nastrojowa chwila… i nagle rozlega się kolejny alarm. Ale co tam! Julia przygotowuje przekąski, otwiera czerwone wino. Wznosimy toast za spotkanie, ze łzami w oczach życząc sobie czasu pokoju. Julia zasiada do pianina, gra piękne, nostalgiczne kompozycje. W tym samym czasie za oknem pracuje obrona przeciwlotnicza. Idziemy spać.
29 listopada 2023, 644 dzień wojny
Dzisiaj Kijów. Czasu nie mamy za wiele. Jedziemy do stolicy. Po drodze mijamy zniszczony Hostomel – miejsce, gdzie rozpoczęło się piekło. W Kijowie zwiedzamy Ławrę Peczerską – prawosławny klasztor, jedno z największych chrześcijańskich centrów na Ukrainie. Zwiedzamy jeden z budynków Ławry, a w nim wystawę zatytułowaną „Wielki Głód na Ukrainie 1932-1933”. Wstrząsające fotografie ludzkich ciał.
Do naszej grupy dołącza tłumacz mojej poezji – Jurij. Przyjechał na moje spotkanie autorskie specjalnie z Tarnopola prawie 500 kilometrów. Jeszcze przed spotkaniem udało się odwiedzić Majdan i wstąpić na dobrą kawę do pobliskiej restauracji.
Spotkanie w Narodowym Muzeum Literatury Ukrainy. To główny punkt mojego wyjazdu. Tutaj miłe spotkanie, na którym zaszczycił mnie swoją obecnością między innymi prezes Związku Literatów na Ukrainie. Tym razem nie było alarmu. Wracamy do Buczy metrem. Jest ono zaskakująco głębokie – jakby Ukraińcy przewidzieli, że w przyszłości może stanowić nie tylko infrastrukturę transportową.
Na co zwróciłem uwagę w Kijowie? Miasto sprawiało wrażenie miejsca kipiącego energią – mnóstwo kolorowych witryn sklepowych, wszędzie przemieszczający się przechodnie, wielkomiejski gwar metropolii. Ma się wrażenie, jakby w kraju nie toczyła się prawdziwa wojna. Gdy pytałem i prosiłem napotkanych ludzi, aby to jakoś skomentowali, jednym głosem odpowiadali, że są zmęczeni i po prostu chcą normalnie żyć. W jakiś sposób przyzwyczaili się już do tej tragicznej sytuacji. I ja, przez chwilę, poczułem się, jakby wojny wcale nie było, jakby to był tylko zły sen. Wróciliśmy do Buczy. Minął kolejny dzień na Ukrainie.
30 listopada 2023, 645 dzień wojny
Mój ostatni dzień. W nocy był alarm, ale nie zwróciłem na to specjalnej uwagi. Przyzwyczajenie…? Rano wyjeżdżamy do pobliskiej miejscowości Worzel. Zwiedzamy lokalne muzeum. W czasie istnienia Wielkiego Księstwa Litewskiego było to miasto graniczne, natomiast do czasów awarii elektrowni w Czarnobylu było to miejsce znane jako atrakcyjny kurort wypoczynkowy, dzięki zdrowemu mikroklimatowi. Wokół miasta królują wszechobecne strzeliste, piękne sosny.
Udajemy się do seminarium katolickiego. Tam dołączamy do obiadu w towarzystwie rektora, jego zastępców i kleryków. Rektor opowiada nam o tym, iż przed wejściem do miasta „raszystów” udało się ewakuować seminarium. Rosjanie na jakiś czas zajęli budynek. W refektarzu stoi zniszczona figura Matki Bożej – uszkodzona jest głowa. To od odłamków rakiety, które wpadły przez okno. Rektor informuje nas, że profesorowie przyjeżdżają do seminarium na wykłady z terytorium całej Ukrainy. Odwiedza ich także kadra akademicka z Polski. Żegnamy się serdecznie z bardzo sympatycznym gospodarzem tego urokliwego miejsca.
Wracamy do Buczy. Tutaj Julia zabiera mnie na spacer. Idziemy do miejsca, gdzie ukraińskie wolontariuszki od rana do wieczora wyrabiają siatki maskujące i świece do okopów dla żołnierzy. Słucham opowieści o ich mężach, którzy walczą za Ukrainę, słucham historii ich bliskich. Rozmowy i płacz. Rodzi się pomysł, aby po powrocie do Polski, w mojej parafii, ogłosić zbiórkę starych świeczek, które posłużą do wyrobu nowych świec. Te zaś trafią do okopów, do dzielnych chłopaków walczących przecież również za nas… Okazuje się, że tam, na Ukrainie, parafina to bardzo deficytowy towar.
Czas na zakupy przed podróżą powrotną do Polski. Główna aleja w centrum Buczy, sklepy, duży ruch i bilbordy ze zdjęciami i biogramami żołnierzy pochodzących z Buczy, którzy zginęli. W mieście widoczny jest akcent polski – działa tutaj targ nazwany „targiem warszawskim”, a nieopodal powstało tymczasowe osiedle wybudowane dzięki pomocy Polaków. Mieszkają w nim uchodźcy z terenów przyfrontowych.
Po drodze mijamy ukraińskiego wojownika trzymającego za rękę swoją kilkuletnią córeczkę. Pewnie dostał od wojska chwilę na odpoczynek. Pewnie zaraz wróci na front. Ludzie w podkijowskich miejscowościach zostali przeszkoleni na wypadek powtórki z wydarzeń, jakie rozegrały się w lutym 2022 roku. Wiedzą jak robić opatrunki, jak strzelać z broni. Są przygotowani. Idziemy pod cerkiew – miejsce ludobójstwa. To tutaj odkopywano ludzkie ciała z masowych grobów. Teraz jest tu piękna pogoda. Majestatyczny zachód słońca i cisza. Napotkana kobieta przekazuje nam złowrogie słowa o tym, że jeśli nasi chłopcy nie powstrzymają Putina, to on pójdzie dalej na zachód.
Jedziemy na miejsce mojego ostatniego spotkania autorskiego ze Związkiem Polaków. Miło na koniec mojej podróży zobaczyć swoich rodaków, zamienić kilka słów, sprezentować książki. Cieszę się, że wziąłem ze sobą tomiki w języku polskim. Jeszcze po spotkaniu wracamy do domu Julii. Częstuje pysznymi pierogami. Niestety, jej opowieści są smutne. Kolejne wojenne historie.
Jedna z nich pochodzi z chersońszczyzny. W gruzach zniszczonego domu ukrywała się babcia i jej wnuk. Do gruzowiska podszedł ruski sołdat, przywołał do siebie mężczyznę i oznajmił mu, że jest tu niebezpiecznie i musi stąd uciekać. Ten odpowiedział, że ma babcię, która nie może się poruszać. Żołnierz odszedł i wszedł do czołgu. Wycelował w stronę kobiety i strzelił. Wyszedł z czołgu i do chłopaka powiedział: „przecież ty nie masz babci”.
Julia opowiadała dalej. Jej rodzice zostali pod Chersoniem. Mieszkają na linii frontu. Codziennie trwa tam ostrzał artyleryjski. Nie chcieli się ewakuować. Nie chcieli zostawić domu, psów i kotów. Nie chcieli zostawić pszczół. A ja dostałem niezwykły prezent – słoik miodu z chersońszczyzny, gdzie pszczoły zbierały nektar w trakcie ostrzałów.
W czasie, gdy do Buczy weszli rosyjscy najeźdźcy, Julia wraz z mężem, synem i córką ukryli się w piwnicy. Przetrwali przez piętnaście długich dni, ponieważ mieli zapasy – słoiki z przetworami. Teraz w swym domu mają mnóstwo przygotowanych produktów żywnościowych, na wypadek gdyby sytuacja miała się powtórzyć. Córka Julii, która obecnie studiuje w Kijowie na Wydziale Lalkarstwa, czytała w piwnicy książki Stanisława Lema. Prawdziwa odskocznia od ówczesnej rzeczywistości. Z czasem nie było już prądu, gazu, wody. Mimo przeciwności losu szczęśliwie udało się im przeżyć.
Przyszedł czas pożegnań, wzajemnych życzeń. Na kijowskim dworcu pospiesznie poruszające się matki z dziećmi, żołnierze. Rusza pociąg. Znów wjeżdża w noc.
Przeczytaj też: Poezja jest wolontariuszką w Charkowie. Rozmowa o Wiktorii Amelinie
Smutne, jak bardzo zmęczyła nas i… spowszedniała, znudziła nam się wojna na Ukrainie. Wydaje się, że na okoliczność wyborów i walki o stołki, upadł czy zgasł entuzjazm elit. Do współpracy, pomagania, rozwiązywania problemów. I żadna ze stron nie miała do tego serca, chęci i czasu. Nierozwiązane sprawy importu zboża, blokad granicznych transportowców, unikanie, a w każdym razie brak konstruktywnego dialogu o bolesnej przeszłości, zaprzepaszczą za chwilę wdzięczną pamięć o fantastycznej reakcji Polski i Polaków.
I pozostaniemy z piętnem tych, co się odwrócili i goryczą w sercach za brak wdzięcznej pamięci.
I za lat dziesięć czy dwadzieścia będziemy “odbudowywać”.