Dzieła sztuki, aczkolwiek wspaniałe i sycące głód ludzkiej duszy, okazują się niewystarczające bez dodatkowej refleksji, choćby tylko szczątkowej. Można więcej i pełniej. Oprócz samego zadowolenia, da się również poznawać istotę tego, co tak zadowala.
Odbywam takie dyskusje stosunkowo często. Zaczyna się od namysłu nad tym, dlaczego człowiek zajął się tak osobliwą formą działalności jak poezja czy szerzej sztuka. Próba zgłębienia tej aktywności spotyka się ze sprzeciwem części studentów lub rozmówców: „Ludzie po prostu tworzą, utwór może się podobać albo nie, po to w końcu jest; jaki sens ma snucie na ten temat filozofii albo teorii, czym jest poetyckość i skąd wypływa?”.
Zwykle trudno mi odpowiadać na to pytanie, przede wszystkim dlatego, że wydaje się ono źle postawione. Stoi za nim ukryte założenie, jakoby wszystko, czego człowiek się podejmuje, musiało mieć jakiś praktyczny cel i wymierną korzyść. Tymczasem człowiek snuje refleksję na temat kultury, bo – cytując pierwsze zdanie „Metafizyki” Arystotelesa – „każdy z natury dąży do zrozumienia” (I, 1). Od tego stwierdzenia zaczyna się wielki traktat Filozofa. W ten sposób Arystoteles zdefiniował samą istotę ludzką. Człowiek to nie tylko „zwierzę społeczne”, ale także ktoś, kto chce zrozumieć. Nie może inaczej, gdyż zostało to wpisane w samą jego wewnętrzną konstrukcję.
Kiedy konstruujemy teorię kultury, tworzymy utwory obok utworów, które staramy się zgłębić. Namysł nad poezją – to rodzaj poezji, a namysł nad literaturą – to literatura
W jakimś sensie dzieła sztuki, aczkolwiek wspaniałe i sycące głód ludzkiej duszy, okazują się zatem niewystarczające bez dodatkowej refleksji, choćby tylko szczątkowej. Horyzont jest szerszy. Można więcej i pełniej. Oprócz samego zadowolenia, da się również poznawać esencję tego, co tak zadowala. A więc teoria kultury okazuje się potrzebna i konieczna, ponieważ człowiek pragnie zgłębiać i poznawać, co leży u podstaw zachwycających go dzieł. Czytający wiersze będzie snuł rozważania nad tym, czym jest poezja sama w sobie, jaka jest istota i esencja tego zjawiska. Mam więc na myśli pracę intelektu, która poniekąd sama siebie uzasadnia, oczywiście – na gruncie tajemnicy i głębi osoby.
Człowiek chce czuć i znajdować upodobanie. Ale chce też – powtórzmy raz jeszcze – rozumieć. Dlatego zawsze będzie się starał wejrzeć w naturę tego, co tworzy, jak również tego, czym jest sama siła twórcza.
Wszystko w człowieku, nic bez człowieka
Co więcej, sądzę, że teoretyzowanie na temat kultury, częstokroć uważane za coś abstrakcyjnego i niepotrzebnego, to tak naprawdę ważna część nauki o człowieku. Tym właśnie jest humanistyka. Nie chodzi w niej o unifikację twórczości do jednego modelu, lecz o poznanie człowieka poprzez wniknięcie w istotę jego wytworów. Obawa, że rozwój tego typu refleksji pozbawi poezję i sztukę jej mistycznego uroku, tak jak fizjologiczny opis odziera miłość z romantycznej aury i wyjątkowej relacji międzyosobowej, wydają się zatem bezzasadne. Tutaj za każdym razem chodzi o wejrzenie w człowieka i jego duchowość jako twórcy.
Kiedy zresztą konstruujemy teorię kultury z tej perspektywy, tworzymy również utwory obok utworów, które staramy się zgłębić. Namysł nad poezją – to rodzaj poezji, a namysł nad literaturą – to literatura. Choć używa innego, bardziej spekulatywnego języka, można (i być może należy) ją czytać tak, aby poznać nas samych przy pomocy sięgnięcia do źródeł naszej poetyckości bądź potrzeby opowiadania historii.
Najprościej powiedzieć, że bez teorii kultury bylibyśmy skazani na uczucia. Są one niewątpliwym błogosławieństwem, ale nie może się do nich ograniczać całe bogactwo obcowania człowieka z dziełem. Dzięki refleksji sztuce możemy – oprócz prostych stwierdzeń, że coś nam się podoba lub nie – obiektywizować nasz sąd, a dzięki temu – rozwijać smak, gust i sąd.
Takie myśli nasuwają się jako oczywistość. Ale proponowałbym włączyć w ten wątek intuicje Sørena Kierkegaarda na temat etapów rozwoju duszy ludzkiej. Samo zadowolenie związane z obcowaniem z danym dziełem jest estetycznym poziomem odbioru kultury. Można je przyrównać do zakochania albo miłości zmysłowej, które są bardzo dobre (Rdz 1,31), jeżeli tylko pozostają realizowane zgodnie z zamysłem Boga.
Refleksja nad naturą kultury pozwala, by odbiór estetyczny wszedł na poziom etyczny. Stajemy się bardziej świadomi tego, czemu służą nie tylko określone środki stylistyczne, ale także – dlaczego w ogóle powstało to dzieło. Co sprawiło, że artysta postanowił je wykonać? Czym ono jest i z jakich źródeł wypływa? Jakie ludzkie i duchowe potrzeby stoją za jego powstaniem oraz potencjalnym odbiorem? A jeszcze szerzej: czym jest fenomen poezji widziany przez pryzmat tego konkretnego dzieła poetyckiego?
Takie obcowanie ze sztuką przestaje być wyłącznie źródłem rozrywki i zadowolenia. Staje się częścią naszego osobistego etosu.
Życie jako przestrzeń twórczości
Nigdy nie przestaje mnie zdumiewać energia (a może łaska), która popycha człowieka do tworzenia piękna. Zdumienie dociera do mnie na nowo, kiedy z głośników gramofonu leci piosenka The Who, „Street Song”.
Płyta została wydana cztery lata temu, gdy Roger Daltrey i Pete Townshend osiągnęli wiek siedemdziesięciu czterech i siedemdziesięciu pięciu lat. Był to jeden z tych powrotów, które wcale nie musiały mieć miejsca, i których nikt specjalnie nie wspierał. A jednak album spotkał się z ogromnym uznaniem krytyki. Został wręcz uznany za najlepsze dzieło grupy od czasów szczytu działalności, kiedy ruch hippisowski powoli ustępował rewolcie punkowej.
„Street Song” jest w tym kontekście utworem szczególnym, ponieważ snuje refleksję nad dotychczasową, trwającą ponad pół wieku twórczością The Who. To liryczna zaduma starych muzyków, dotykająca istoty wszystkiego, do czego dążyli jako artyści: od psychodelicznych lat sześćdziesiątych aż do dziś. Analiza tekstu piosenki pokazuje, czym jest w pojęciu Townshenda zarówno sama twórczość, jak również potrzeba zatrzymania się przed odejściem i zastanowienia nad istotą i naturą muzyki, poezji, scenicznego performansu.
Przede wszystkim energia twórcza pozostaje bliska codziennemu życiu. Przestrzeń jej działania to ulica, gdzie ludzie się ze sobą konsolidują, gdzie wyrażają bunt i postulują zmiany ku lepszemu. „Możemy krzyczeć i wzajemnie się obdarować, o tak”. Muzyk rockowy to ktoś, kto wychodzi na miasto, aby wtopić się w tłum zwyczajnych ludzi, być blisko nich. Sztuka tworzona z perspektywy ulicy pozwala zwyciężać nad swoim losem. „Wygrywamy, a teraz żegnajcie” – śpiewa stary rebeliant rocka, Roger Daltrey.
„Street Song” to nieustanne „my”, kolektyw, wspólnota, bycie ze sobą. „Śpiewamy tę naszą pieśń ulicy”. To zatem nasza pieśń. Artysta lepi z materii rzeczywistości, autorstwo okazuje się wspólne. Kiedy jednak słucham tego utworu, przed moimi oczami staje człowiek, który nie tylko tworzy pod wpływem impulsu płynącego z podświadomości czy intuicji, ale też stara się zrozumieć, czym jest to, co wychodzi spod jego ręki. W przypadku Townshenda i Daltreya tym czymś jest posłannictwo rocka, iście prometejskie: dać ludziom siłę do słusznej kontestacji, a następnie odejść, zostawiając im ogień.
Muzycy odsłaniają się tutaj jako ludzie, którzy z samej swej natury pragną zrozumieć. Rozważają, czego dokonywali i jaką spuściznę po sobie pozostawią. Tym sposobem powstaje piosenka, która – rzucając spojrzenie za siebie, na rewolucję obyczajową końca lat 60. i następujące później przemiany społeczne – stara się zgłębić, czym właściwie jest pieśń jako taka.
Tak więc „Street Song” to nie tylko ładny, mogący się podobać utwór. Idzie za nim nieco głębszy zamysł. Townshend chce dzięki niemu zajrzeć w naturę energii rock and rolla, w jego esencję i posłannictwo, a to wszystko zanim przyjdzie muzykom opuścić ten świat. To piękny przykład humanistyki, czyli niezłomnej potrzeby tworzenia, ale także dążenia do tego, aby uświadomić sobie, czym właściwie jest twórczość i kim jestem ja, człowiek, istota tworząca.
Przeczytaj też: Misterium życia przeciwko dosłowności
Bardzo dziękuję za świetne teksty.
Tak po prostu. Dziękuję.