Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Zbrodnia i dziadek z Wehrmachtu. Amatorskie kino opowiada nieznaną i niezrozumiałą historię

Młode Kaszubki. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Trzeba pamiętać, że choć Kaszubi wyniszczeni przez lata germanizacji bardzo chcieli powrotu do niepodległej Polski, to dla wielu z nich rok 1920 przyniósł kolejne cierpienia i traumy.

Powiedzenie głosi, że historię piszą zwycięzcy. Można je nieco zmodyfikować – historię piszą silniejsi. Ruch feministyczny powie, że historia, której uczymy się w szkole, jest historią mężczyzn. Szkoła jest jednak tylko jednym z wielu kanałów budujących społeczną świadomość historyczną. Innym jest m.in. kino. I to właśnie kino jest dla mnie punktem wyjścia do skontrowania „warszawocentrycznej” narracji o okupacji niemieckiej w Polsce. 

Film Filipa Bajona ilustrujący losy Kaszubów w okresie I i II wojny światowej pt. „Kamerdyner” powstał dopiero w 2018 r. To, co dla mieszkańców Pomorza było oczywiste, niemal osiemdziesiąt lat po wybuchu wojny, dotarło wreszcie do głównego nurtu polskiego kina, zdominowanego produkcjami o działaniach ruchu oporu w Warszawie i stosunku Polaków do ludności żydowskiej w Generalnym Gubernatorstwie. W niniejszym tekście chciałbym opowiedzieć o dwóch amatorskich produkcjach, powstałych z inicjatywy społeczności lokalnych, która są mało znane przez Polaków z innych części Polski.

Mit Wawra

Jeden z warszawskich intelektualistów, prof. Jacek Leociak, napisał przed trzema laty swoisty manifest przeciwko Kościołowi instytucjonalnemu („Wieczne strapienia. O kłamstwie, historii i kościele”, wydawnictwo „Czarne”). Nie mam zamiaru podawać wszystkich przykładów, by wykazać nierzetelność warsztatową tej pozycji, która momentami spada – by użyć sformułowania ks. prof. Tischnera – na poziom „antyklerykalizmu tramwajowego”. 

Pomorze, jako teren oddzielający po traktacie wersalskim Prusy Wschodnie od reszty Niemiec, stanowiło sól w oku hitlerowców

Paweł Boike

Udostępnij tekst

Wspominam tę książkę, bo autor na marginesie głównego wątku ujawnia swoją błędną i krzywdzącą dla mieszkańców Pomorza wiedzę na temat okupacji niemieckiej. Nie chodzi mi tutaj konkretnie o  prof. Leociaka – poniższa wypowiedź jest po prostu dobrą ilustracją tego, jak ukształtowana jest świadomość historyczna Polaków: „W nocy z 26 na 27 grudnia 1939 r. Niemcy rozstrzelali w Wawrze pod Warszawą stu sześciu mężczyzn – był to odwet za zabicie dwóch podoficerów niemieckich w miejscowej restauracji. Pierwszy akt masowego terroru na taką skalę” (s. 177, podkreślenie PB) – pisze autor.

Tymczasem tzw. zbrodnia pomorska rozpoczęła się już w październiku 1939 r. Jesienią i zimą od toruńskiej Barbarki po podwejherowskie Lasy Piaśnickie zostało zamordowanych około 30 000 Polaków i Kaszubów. Był to efekt tzw. „Intelligenzaktion” skierowanej przeciwko życiu lokalnej elity – mordowano nauczycieli, księży, urzędników, przedstawicieli wolnych zawodów, ale również po prostu nielubianych sąsiadów. Już przed rozpoczęciem wojny w mieszczącym się w Toruniu – stolicy przedwojennego województwa pomorskiego – konsulacie III Rzeszy, przygotowywano listy proskrypcyjne. Mordów na swoich sąsiadach dokonywali lokalni Niemcy – obywatele przedwojennej Polski zgrupowani w organizacji „Selbstschutz” (niem. „samoobrona”). 

We wrześniu 1939 r. Pomorze – podobnie jak Wielkopolska, Kujawy, północne Mazowsze, Suwalszczyzna, Wielkopolska łącznie z Łodzią i Górny Śląsk – zostało wcielone bezpośrednio do III Rzeszy. Element polski w przeciwieństwie do Centralnego Gubernatorstwa (obejmującego m.in. Warszawę, Kraków, Lublin) miał zostać tutaj całkowicie wyeliminowany. 

Pomorze (korytarz pomorski), jako teren oddzielający po traktacie wersalskim Prusy Wschodnie od reszty Niemiec, stanowiło sól w oku hitlerowców. W tym kluczu należy poszukiwać odpowiedzi na pytanie, dlaczego na Pomorzu (Okręg Rzeszy Gdańsk – Prusy Zachodnie) jesienią 1939 r. i zimą 1940 r. wymordowano zdecydowanie więcej cywilów (ok. 30 000), niż np. w Wielkopolsce (Okręg Rzeszy Poznań / Kraj Warty) – ok. 10 000, na Górnym Śląsku – ok. 1 500, północnym Mazowszu (Rejencji Ciechanowskiej) – ok. 1 000 czy Generalnym Gubernatorstwie – ok. 5 000. 

Każda niemiecka zbrodnia jest tak samo straszna i wszystkie ofiary za Polskę tak samo zasługują na cześć i pamięć. Dlatego przykre jest, gdy w przekazie o jednych ofiarach pamięta się bardziej, a inne się pomija.  

Dziadek z Wehrmachtu

W kampanii prezydenckiej w 2005 r. Jacek Kurski postanowił zdyskredytować postać Donalda Tuska poprzez podanie do publicznej wiadomości faktu, że jego dziadek, Józef Tusk, służył w Wermachcie. Ten obrzydliwy chwyt miał rację bytu tylko dlatego, że gros Polaków nie zdaje sobie sprawy, jak wyglądały realia życia na wcielonym bezpośrednio do III Reszy Pomorzu. Przyczyną tego stanu rzeczy jest właśnie dominacja narracji „warszawskiej” w przekazie edukacyjnym i kulturowym. Właściwa dla Generalnego Gubernatorstwa konotacja Volksdeutsch = zdrajca absolutnie nie ma przełożenia na eingedeutschtów z Pomorza czy Śląska. 

Niemiecka polityka okupacyjna w Okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie (podobnie jak na Górnym Śląsku, ale już nie do końca w Kraju Warty czy Rejencji Ciechanowskiej) zakładała całkowitą i szybką germanizację ludności. Gros osób, które osiedliły się na tych terenach po 1920 r., wysiedlono do Generalnego Gubernatorstwa. Autochtonów kwalifikowano do jednej z czterech grup na volksliście poprzez kwestionariusze wysyłane pocztą. 

Zdecydowana większość Pomorzan została zakwalifikowana do grupy 3 – eingedeutschtów. Pociągało to za sobą przyznanie obywatelstwa III Rzeszy auf Widerruf, czyli z możliwością odwołania po 10 latach. Obowiązkiem obywateli niemieckich w wieku poborowym była zaś służba wojskowa. Potrzeba uzupełnienia kadr szeregowców była de facto główną przyczyną decyzji o wprowadzeniu volkslisty.

Odmówienie wpisania się na listę narodowościową było aktem heroizmu, gdyż wiązało się zazwyczaj z konfiskatą majątku i umieszczeniem w obozie koncentracyjnym Stutthof lub przesiedleniem, także członków rodziny. Bardzo przykrym jest fakt, że osoby wypominające innym przodków w Wehrmachcie nie mają świadomości tragizmu wyboru, w jakim postawił ich okupant (a może cynicznie postępują wbrew tej świadomości?).

Więcej informacji na temat niemieckiej listy narodowościowej na Pomorzu i to z ust jednej z najwybitniejszych badaczek tej problematyki, dr Sylwii Bykowskiej czytelnik znajdzie tutaj

Ostatnia zabawa z dziećmi

W listopadzie 2022 w studenckim klubie Od Nowa w Toruniu odbyła się premiera filmu „Zbrodnia pomorska. Barbarka 1939” w reżyserii Sebastiana Bartkowskiego, nauczyciela historii z Liceum Ogólnokształcącego w podtoruńskim Unisławiu. Jest to już kolejny film zrealizowany przez Instytut Filmowy Unisławskiego Towarzystwa Historycznego. Powstał w dużej mierze dzięki środkom publicznym, m.in. Województwa Kujawsko-Pomorskiego, Miasta Toruń oraz okolicznych gmin. 

Dużym atutem filmu jest połączenie dwóch form, które wzajemnie się uzupełniają – fabularnej i dokumentalnej. W części dokumentalnej występują historycy oraz osoby, które straciły w mordzie na Barbarce swoich bliskich (np. ojców). W części fabularnej jako aktorzy i statyści udział brali amatorzy – często potomkowie ofiar zbrodni pomorskiej – co stanowi poruszającą formę oddania hołdu przodkom. 

Warto podkreślić, że twórcy zadbali o odtworzenie detali. Dzięki zachowanemu pamiętnikowi jednej z ofiar wiemy na przykład, jaką pieśń religijną śpiewali i jakie uczucia towarzyszyły uwięzionym w forcie IV – to miejsce na obrzeżach Torunia, gdzie ofiary oczekiwały przez kilka tygodni na wywózkę do lasu barbarskiego i rozstrzelanie. Bardzo poruszające jest też wierne oddanie epizodu, jakim była podróż pod eskortą jednego z osadzonych do swojego gospodarstwa, celem zdobycia prowiantu dla współosadzonych i związana z tym faktem ostatnia w życiu zabawa z jego dziećmi. 

Zachowały się liczne relacje dotyczące tego, że polscy żołnierze zachowywali się jak okupanci i kaszubską ludność traktowali jako „element niepewny”, nie rozumiejąc ich języka i specyfiki kulturowej

Paweł Boike

Udostępnij tekst

Choć wątek zbrodni pomorskiej pojawił się we wspomnianym na początku filmie „Kamerdyner”, to jednak w przeciwieństwie do „Barbarki 1939” dzieło Filipa Bajona wydarzenia z początków okupacji ilustruje w sposób pozbawiony rysów indywidualizujących poszczególne ofiary. Wystarczy wspomnieć, że Antoni Abraham, na którym wzorowany jest Bazyli Miotke – główny bohater grany przez Janusza Gajosa – nie zginął w lasach piaśnickich, a zmarł śmiercią naturalną na wiele lat przed wybuchem II wojny światowej. 

Film o zbrodni na Barbarce, jak to z amatorskimi filmami bywa, nie jest niestety powszechnie dostępny w internecie. Odbywały się liczne pokazy produkcji w Toruniu i w okolicach. Istnieje możliwość zakupu płyty DVD na stronie Fundacji Generał Elżbiety Zawackiej.

Jedno zdanie, trzy języki

Tytuł filmu amatorskiego „Jutro będzie padać” – stworzonego przez Fundację „Aby chciało się chcieć” z 2023 r. z podkartuskiego Sulęczyna (reżyser: Sebastian Karaśkiewicz, autor zdjęć i montażu: Piotr Zatoń) – nawiązuje do ostatniego wypowiedzianego w nim zdania: „Witro będzie regnen”. Każde słowo z tego zdania jest w innym języku, kolejno: kaszubskim, polskim i niemieckim, co ma symbolizować złożoność kaszubskich losów. Podobnie jak w przypadku „Barbarki”, w bohaterów wcielili się przedstawiciele lokalnej społeczności. Film jest jednak wyłącznie fabularny i, choć trwa krócej, to akcja została szerzej rozpięta w czasie. 

Akcja „Witro będzie regnen” rozpoczyna się w 1930 r., a kończy w 1945 r. Najpierw ukazane zostało dorastanie dwójki braci: Staszka (narratora) i Jana Jeżdżewskich oraz ich niemieckiej sąsiadki Ewy Millerównej. Jako że matka wyraźnie gorzej traktuje młodszego z braci – Stasia, który w momencie rozpoczęcia akcji ma 10 lat – domyślić się można, choć nie zostało to powiedziane wprost, że został on poczęty w wyniku gwałtu dokonanego przez polskich żołnierzy podczas przyłączania Pomorza do Polski zimą 1920 r. 

Trzeba bowiem pamiętać, że choć Kaszubi wyniszczeni przez lata germanizacji bardzo chcieli powrotu do niepodległej Polski, to dla wielu z nich rok 1920 przyniósł kolejne cierpienia i traumy. Zachowały się bowiem liczne relacje dotyczące tego, że polscy żołnierze zachowywali się jak okupanci i kaszubską ludność traktowali jako „element niepewny”, nie rozumiejąc ich języka i specyfiki kulturowej.

Gdy wybucha II wojna światowa, ślub bohaterów filmu, Janka i Ewy, staje się niemożliwy, a ojciec braci zostaje zamordowany w lesie przez jednego z sąsiadów, który objął przywództwo miejscowego Selbstschutzu. Kulminacją akcji filmu są momenty, gdy do domu głównych bohaterów przychodzi najpierw pismo dotyczące przyznania trzeciej kategorii na volksliście, a następnie wezwanie do wojska. 

Bardzo realistycznie został ukazany tragiczny dylemat stojący przed wieloma kaszubskimi i w ogóle pomorskimi (ale też śląskimi czy mazurskimi) rodzinami. Synowie człowieka, który zginął z niemieckich rąk, otrzymują po dwóch czy trzech latach niemieckie obywatelstwo i muszą iść na wojnę za Hitlera. Te sceny powinni zobaczyć wszyscy, którzy z taką łatwością formułują negatywne oceny dotyczące polskości Kaszubów.

Starszy brat Janek decyduje stawić się w miejscu wskazanym przez okupanta w rozkazie. Oczywiście nie dlatego, że chce walczyć o potęgę III Rzeszy, ale z powodu obaw o konsekwencje, jakie grożą jego matce. Młodszy – Staś, ten, co do którego mamy podejrzenia, że został poczęty wskutek zgwałcenia – buntuje się i wstępuje do oddziału partyzantów Tajnej Organizacji Gryf Pomorski. Gdy po pewnym czasie pojawia się u matki, prosząc o jedzenie dla oddziału, ta wygania go z domu. Oczywiście nie z tego powodu, że dezercję z Wehrmachtu i walkę za Polskę uważa za coś złego, ale dlatego, że ona i jej drugi syn zostali w ten sposób narażeni na represje ze strony okupanta.

Historia rodziny Jeżdżewskich jest historią wielu rodzin spoza Generalnego Gubernatorstwa, którą nie każdy zna i rozumie. Pokazy filmu „Jutro będzie padać” odbywają się w różnych miejscach na Kaszubach i nie tylko (jeden odbył się w Warszawie). W marcu, gdy odbyła się premiera, twórcy zapowiadali, że po kilku miesiącach film zostanie udostępniony powszechnie w internecie. Oby w ten sposób przyczynił się do popularyzacji i lepszego zrozumienia tragicznych losów Pomorzan (i nie tylko) podczas II wojny światowej. 

*

Wesprzyj Więź

Bardzo dobrze się stało, że w 2018 r. powstał film ,,Kamerdyner” z Januszem Gajosem mówiącym po kaszubsku. Kto jednak chce usłyszeć opowieść o tragicznych losach Pomorza w okresie II wojny światowej stworzoną przez potomków osób, które tych losów doświadczyły powinien zobaczyć również ,,Barbarkę 1939” oraz ,,Jutro będzie padać”. Ten drugi film jest szczególnie ważny ze względu na wątek ,,dziadka z Wehrmachtu”.

Oba filmy urzekają zdjęciami. Dobrze, że są ludzie, którym pomimo braku formalnego wykształcenia aktorskiego czy reżyserskiego, chce się uzupełniać dominujące narracje historyczne o te regionalne i mniejszościowe.

Przeczytaj też: Wielobarwny rok 1920

Podziel się

14
1
Wiadomość

Niemcy doskonale wykorzystywali mniejszości etniczne do walki ze swoimi wrogami podczas drugiej wojny światowej. Dotyczyło to nie tylko Litwinów, Estończyków, Ukraińców, Tatarów czy Chorwatów ale także Kaszubów, Ślązaków czy Górali (Goralenvolk). Twierdzili, że Górale czy Kaszubi to spolonizowani Niemcy i na tej podstawie wcielali ich do Wermachtu.

Masz świadomość, że to oznacza, że swobodnie mogę pisać: „Tak samo nie było „komunistów” – to byli Polacy. Nie było komunistycznych obozów w Potulicach czy Świętochłowicach tylko polskie obozy koncentracyjne. To Polacy próbowali wyplenić język kaszubski a nie komuniści. To Polacy wyzywali mnie od ciemnoty w akademiku a nie komuniści”.

Piszę to jako Kaszuba. Dumny ze swych korzeni i świadomy historii swojej rodziny.

@Michal
„To Polacy próbowali wyplenić język kaszubski a nie komuniści”

Dokładnie tak.
To inni Polacy, którzy byli komunistami próbowali wyplenić język kaszubski.
Chyba, że jest dowód na to, że ktoś z tych osób to byli np. rosyjscy komuniści.

Przekonywanie, że to naziści, komuniści, socjaliści czy wyznawcy innych ideologii jest rozmywaniem odpowiedzialności – każdy z nich miał nazwisko i narodowość/obywatelstwo.

Równie dobrze można by napisać, że to nie Polacy obecnie rozmontowują sądy i robią inne rzeczy a „pisowcy”.
To nie Polacy ?

Tak, Hitler „zahipnotyzował” wielu Niemców i wielu robiło złe rzeczy ale to byli nadal Niemcy a nie Chińczycy.
Polacy-komuniści to nadal Polacy.

Nie pojmuję po co autor wprowadza tu postać Jacka Leociaka?
W pracy, rzekomo będącej manifestem antyklerykalnym, jakiś błąd z interpretacją kolejności zdarzeń II wojny św. ma udowadniać nierzetelność warsztatową? O ile wiem, Leociak jest historykiem literatury, a nie historykiem per se. Praca nie jest o historii II wojny światowej. Mógł inaczej zinterpretować jakąś datę i NADAL mieć rację co do wad instytucji kościelnej.
Podpieranie się Tischnerem nie jest tu zbyt szczęśliwe, bo do instytucji KK miał on także wiele zastrzeżeń i vice versa.
Po co był ten wtręt, jak nie próbą odreagowania na „warszawską inteligencję”?

Kolejna wrzutka o feministkach – bez sensu i bez związku. Słabe to.

Wstęp jak wstęp, miał chyba ukazać to, że jest pewna dominująca perspektywa, z której opowiadana jest historia i nieraz się po prostu nie myśli o tym, że to może nie być takie proste. Pewnie dało się to napisać inaczej, choć mnie w żaden sposób nie raziło. Natomiast reszta artykułu dla mnie, jako osoby pochodzącej całe życie mieszkającej w Małopolsce, była wybitnie ciekawa, bo o wielu wspomnianych tam wydarzeniach pojęcie miałem w najlepszym razie mgliste, a najczęściej żadne, bo te historie po prostu do mnie nie docierały.

A mnie jakoś te dwa faule poruszyły.
Absolutnie nie neguję potrzeby przypomnienia golgoty kaszubskiej, sam mieszkam w tym rejonie.
Ale co ma z tym wspólnego rzekomy „antyklerykalizm wagonowy”, czy feministki? Kompletnie nic.
Tym bardziej, że te zarzuty wobec Leociaka są dęte. Czym innym jest akt terroru – zastraszania mieszkańców JAWNYM wymordowaniem przypadkowych ofiar cywilnych z łapanki, a czym innym jest akcja planowej egzekucji polskiej elity pochodzenia kaszubskiego, przeprowadzona w absolutnej TAJEMNICY. Oba te działania są straszne, ale absolutnie można i należy je rozróżniać metodologicznie.
Zatem J. Leociak miał prawo użyć takiego sformułowania („pierwszy terror”), tym bardziej, że jego książka nie była na temat historii Polski, tylko historii Kościoła, więc siła oddziaływania, tego rzekomego „spisku warszawskich elit” jest cokolwiek śmieszna.

Nie ma to przecież żadnego większego znaczenia, to jakby rozdzierać szaty, że ktoś przyjmuje , że II w.św. wybuchła w Gdańsku, a nie w Wieluniu. Lub odwrotnie.
Kuksańce w stronę feministek, które na temat „wyższości Piaśnicy nad Wawrem”, jako żywo chyba nigdy się nie wypowiadały (bo niby po co?), to już jakaś mroczna zagadka ze strony autora.
Tylko tyle.

Co historii Kaszubów, dodałbym jeszcze też dość słabo znane poza Pomorzem- tragiczne dzieje Gryfa Pomorskiego:
https://magazynkaszuby.pl/2017/09/gryf-pomorski-tragiczne-bledy/
oraz
historię jednego z najlepszych agentów Gestapo – Jana Kaszubowskiego -także, a jakże Kaszuby:
https://magazynkaszuby.pl/2019/01/jan-kaszubowski/

Mordy na bydgoskim rynku w pierwszych dniach września 1939 r. objęły 600-800 osób. Zmordowanych publicznie, w biały dzień, jako jawny akt terroru okupanta. I w żadnym wypadku nie chodzi tu o przepychankę czyja krew jest bardziej czerwona. Wszystkie ofiary są tak samo tragiczne i tak samo godne upamiętnienia. Chodzi wyłącznie o brak wiedzy historycznej. A co do początku wojny: nim nad Wieluniem pojawiły się niemieckie samoloty, nim Schleswig-Holstein oddał pierwsze strzały w kierunku Westerplatte, na śpiący Tczew już spadły niemieckie bomby. To tak gwoli faktów historycznych.
I jeszcze jedno, edukacyjnie, choć nikt tu tego powszechnego błędu nie zrobił: nie było Obrony Poczty Gdańskiej, była Obrona Poczty Polskiej w Gdańsku !

1. Wypowiedź prof. Leociaka jest tylko przykładem ignorancji, która dotyczy wielu osób spoza Pomorza. Po prostu ten przykład wydałmi się doskonały w kontekście tego co chciałem przekazać, analogicznie jak przykład manipulacji Kurskiego z dziadkiem Tuska.

2. Nie mogłem sobie oszczędzić na marginesie krytyki książki prof. Leociaka, bo po prostu uważam ją za słabą, stosującą słabe chwyty, uproszczenia. Najbardziej absurdalna była krytyka abp. Polaka i abp. (wówczas) Rysia, których bardzo docenia środowisko katolików otwartych. Tischner natomiast rozróżniał antyklerykalizm dobry wypływający z troski o Kościół, sprzeciwiający się wykrzywionym formą sprawowania władzy przez duchownych oraz antyklerykalizm tramwajowy, który bezmyślnie chce ośmieszyć wszystko, co związane z Kościołem. Nie mam wątpliwości, który rodzaj antyklerykalizmu reprezentuje prof. Leociak, a który reprezentował ks. Tischner. Szkoda, że Pan nie widzi różnicy.

3. Postulat uwzględnienia perspektywy kobiecej w narracji historycznej uważam po prostu za analogiczny do postulatu uwzględniania perspektywy Pomorza. I tu i tu jest jakaś grupa często marginalizowana przez główną narrację.

Pozdrawiam, Autor

„Nie mogłem sobie oszczędzić na marginesie krytyki książki prof. Leociaka, bo po prostu uważam ją za słabą, ”
I uznał Pan, że sprawa Piaśnicy to jest dobre miejsce na krytykowanie „słabych książek” antykościelnych? Serio?

„Tischner natomiast rozróżniał antyklerykalizm dobry ”
Patrz: wyżej.

„Nie mam wątpliwości, który rodzaj antyklerykalizmu reprezentuje prof. Leociak, a który reprezentował ks. Tischner. Szkoda, że Pan nie widzi różnicy.”
A w którym ja miejscu zajmuje się sprawami antyklerykalizmu w ogóle???

„Postulat uwzględnienia perspektywy kobiecej w narracji historycznej uważam po prostu za analogiczny”
Tak samo można by tu jeszcze dodać perspektywę np. LGBT, równie „dobrze” by pasowała.

Bardzo potrzebny tekst.
Ja, jako związany od dziecka z Kaszubami (urodziłem się nieco poniżej Kaszub ale od dziecka tam bywałem), a rodzina mojej żony pochodzi z samego ich serca wiedziałem o tych dramatycznych wyborach od dawna ale zdaję sobie sprawę, że w pozostałych regionach Polski wcale nie musi być to takie oczywiste.

Kaszubi doznali krzywd zarówno ze strony Niemców jak i Polaków, to jest fakt.

Pamiętam jak pierwszy raz usłyszałem o „dziadku w Wermachcie”. Wtedy zastanawiałem się co to ma do rzeczy jeśli chodzi o wiarygodność tego polityka.
Bo nie ma żadnej.
Obydwaj (sic!) dziadkowie mojej żony byli w Wermachcie, na co są dowody w postaci zdjęć. Jeden uciekł do angielskiego wojska, drugi zwolniony ze służby ze względu na stan zdrowia.
To były ludzkie dramaty, walczyć w szeregach wojska, które właśnie zaanektowało ich ziemię! przeciw Narodowi, z którym de facto się utożsamiali!

Bardzo dziękuję za pański tekst.

Polacy w Wehrmachcie stanowili ok. 2% wszystkich żołnierzy. Doliczono się ich ok. 375 000. Sporo.
Jest to sprawa którą się nigdy za bardzo w Polsce nie chwalono, ale też nigdy tego zbytnio nie ukrywano. Każdy fan „Czterech pancernych i psa”(a były tego grube miliony) wiedział doskonale, że Gustlik był onegdaj w Wehrmachcie. 😉
Nie słyszałem, żeby komukolwiek to przeszkadzało, czy szokowało. A było to 60 lat temu i w czasach „groźnych odwetowców z Bonn”!

Niestety to nadal u wielu pokutuje. Sam słyszałem: jak się Kaszubom nie podoba niech jadą do Niemiec.

Polacy jakoś pomijają fakt, że my, Kaszubi jesteśmy u siebie od VI-VIII wieku..i tu zostaniemy. Jak im się nie podobają Kaszubi to mogą owi Polacy wyjechać za Wisłę, Noteć..

Ja jestem Kaszubem i po przeczytaniu tego artykułu doznałam szoku i nie ze względu na jego treść dot. historii Kaszubów, ale tego, że ta wiedza nie jest ogólnie znana. Po prostu byłam przekonana, że to dość oczywiste dlaczego Kaszub służył w Wehrmachcie i w jakich okolicznościach do tego dochodziło. Gdy wyszła sprawa dziadka Tuska to nawet zakpiłam ze sprawy w myśl: ależ chybiona szpila. Co zatem sądzono o moich przodkach? Dlaczego służyli w niemieckim wojsku?

Do Pucka ma rzut beretem. Mój dziadek kupił tu gospodarstwo i przeprowadził rodzinę z głębi Kaszub. Pytałem ojca jak to z tymi zaślubinami było. Nie pamięta żadnej pompy na okoliczność, gdyby przeprowadzono plebiscyt opcja niemiecka pewnie by wygrała. Żyli w zgodzie z Żydami, Niemcami, protestanci z katolikami, potem nastała Polska. Na urzędach posadzili tych co chęć szczerą przejawiali choć pisać nie potrafili. Kaszub broń boże nie miał szans. Manewry Błękitna Armia Hallera urządziła we wsi. Gospodarzy do obory wykwaterowali, a oficerowie balowali w domach co zacniejszych gospodarzy. Z Wejherowa panienki lekkich obyczajów sprowadzali, pili i ogałacali spiżarnie. Kawalerzystów i konie też trzeba było utrzymać. Kwity jakieś na koniec wystawili, a gdy z nimi do urzędu dziadek poszedł, dowiedział się gdzie może sobie je wsadzić. Nie podpisał volkslisty, wiec za okupacji na roboty z babcią trafił, a synowie do obozu w Stutthofie. Po wojnie został kułakiem. Mnie za mówienie po Kaszubsku goniła dyrektorka szkoły podstawowej, a że był to nasz język domowy, z kumplami rozmawialiśmy w konspiracji. Gdy szła ulicą, żeby nie mówić jej Dzień Dobry, umykaliśmy w opłotki. Po latach mój syn ożenił się z jej wnuczką, a ja doczekałem się własnych. Ja po kaszubsku myślę i mówię tylko gdy jestem zły, albo dla „jaj”.

Pomorze nadwiślańskie to nie tylko Kaszuby. To też Kociewie, inne co pomniejsze rejony etniczne, mieszkańcy Bydgoszczy, Torunia, Grudziądza i innych pomorskich miast.
A co do mordów: kto w Polsce wie o zbrodni w Lesie Szpęgawskim ? Ok. 5-7 tysięcy niezidentyfikowanych polaków zamordowanych w lesie i zakopanych w bezimiennych dołach. Więcej niż w Katyniu. Zbrodnia w Mniszku – ok. 10 tysięcy ofiar. O Piaśnicy niektórzy słyszeli – 12-14 tysięcy zamordowanych. Egzekucja na Rynku w Bydgoszczy ? 600-800 zabitych. W podbydgoskim Fordonie ? 2-3 tysiące zamordowanych. Kto słyszał o zamordowanych kolejarzach i celnikach z rodzinami w Szymankowie ? 1 września 1939 r. Mord w Wawrze w grudniu 1939 r. pierwszym masowym mordem na Polakach ? Pan profesor sobie jaja robi. Intelligenzaktion na Pomorzu to hekatomba większa niż Zbrodnia katyńska.
Tu za mówienie po polsku można było wylądować w więzieniu albo przy braku szczęścia zginąć na ulicy. Nawet za mówienie w domu. Za posiadanie w domu polskich książek można było wylądować w Stuthoffie. Gdy oglądam „Zakazane piosenki”, „Stawkę większą niż życie” czy „Czas honoru” to czasami zastanawiam się co GG może widzieć o okupacji na terenach wcielonych do III Rzeszy. Nic albo prawie nic. Nawet ci z tytułami profesorskimi.
Bo co miała zrobić kobieta, która urodziła się w XIX w. np. w Świeciu, Tucholi czy Tczewie, historycznie polskim mieście należącym wtedy do Rzeszy Niemieckiej, jako poddana cesarza niemieckiego, której w 1943 r. urzędnik z NSDAP mówił: ty się urodziłaś Niemką, jak nie podpiszesz DVL to zabierzemy ci dzieci, bo urodziłaś się w Rzeszy Niemieckiej, na 20 lat wylądowałaś w Polsce, a teraz Rzesza wróciła. Mądrzy naukowcy z terenów Kongresówki nawet nie mają pojęcia, że w dwóch sąsiadujących z sobą okręgach wcielonych do III Rzeszy mogły być dwie różne polityki germanizacyjne – w okręgu, który przed 1920 roku należał do Niemiec był terror i przymus bo uważali je za niemieckie tereny, a dwa kilometry dalej w okręgu który należał do zaboru rosyjskiego takiego przymusu w ogóle nie było. Oni nawet nie mają pojęcia, że tu zabory trwały 147 lat, a Polska wrócił dopiero w 1920 roku.