Opowieść o codzienności Rudolfa Hössa i jego bliskich w cieniu Zagłady stała się wydarzeniem na festiwalu w Cannes. Krytycy niemal jednogłośnie ogłosili film arcydziełem. Sam musiałem dłużej to przepracować, aby móc w pełni zgodzić się z wizją reżysera. Wychowałem się zbyt blisko Auschwitz.
Niedzielne południe, pogoda bez skazy. Rodziny i grupy przyjaciół wybierają się na piknik w okolice rzeki. Wiklinowy kosz ląduje na kocu. Na Sole organizują sobie spływy kajakarskie. Coś jednak nie gra. W sielankowy obrazek zakrada się jakaś trudna do uchwycenia obawa. Autor nie trzyma nas w niepewności zbyt długo. Będzie to historia o niemieckiej rodzinie z czasów wojny. Oto sedno problemu. Jak się okazuje, ich dom z ogrodem stoi 150 metrów od krematorium. Rudolf, ojciec, przechodzi przez furtkę i jest w pracy.
Zasadnicze znaczenie ma odwrócenie perspektywy, którego dokonał brytyjski reżyser Jonathan Glazer: umieścił w centrum sprawców Holokaustu i przywrócił ich tożsamość. Pokazał rzeczywistość, w której funkcjonowali; czym zajmowali się w chwilach wolnych od zabijania.
„Strefa interesów” to wydarzenie na tegorocznym festiwalu w Canne: film inspirowany powieścią Martina Amisa pod tym samym tytułem, skupiony wokół autentycznej postaci komendanta obozu Auschwitz-Birkenau Rudolfa Hössa i jego rodziny, którzy żyli w bezpośrednim sąsiedztwie Zagłady. Nie zobaczymy w nim jednak ani jednej sceny masowego zabijania. Grozę sugerują tylko wieżyczki strażnicze stojące za ogrodzeniem; i ciągnący się po niebie kłąb dymu. To, czego nie widać, dopełnia dźwięk. Zewsząd dobiegają głuche wrzaski, strzały, łoskot kolejnych pociągów.
Oglądanie tego filmu może być udręką. Wzdrygam się na myśl o nim. Jesteśmy bliżej codzienności sprawców zbrodni, niż byśmy tego chcieli
Tymczasem Hedwig, żona Rudolfa, podlewa tulipany w ogrodzie przy domu. Uwielbia tę wiejską scenerię i przebywanie na wolnym powietrzu. Działka daje poczucie prywatnej sielskości, Hössowie czują się tam świetnie – zgodnie z zasadą „mój dom jest moją twierdzą”. To zamknięta oaza, w której można sadzić kwiaty obok kości i prochów ludzkich.
Dociera już do nas, że idylla przysłania horror.
Narracje i dylematy
Krytycy po wyjściu z kina jednym głosem, bez cienia rozterki i wahania, ogłosili „Strefę interesów” arcydziełem, kinem dźwigniętym do absolutnych wyżyn. Filmowi towarzyszą wyłącznie recenzje pełne podziwu, które w gruncie rzeczy popieram, choć sam musiałem dłużej to przepracować, aby móc w pełni zgodzić się z wizją Glazera. Czułbym się z tym zresztą niezbyt dobrze, gdybym po seansie nie zadał sobie kilku pytań, nie poddałbym w wątpliwość języka tego filmu i zastosowanej w nim konstrukcji, gdybym zrezygnował ze znaków zapytania. Chyba od czasów, kiedy w kinie zobaczyłem „Syna Szawła” László Nemesa, pozostał mi odruchowy zwyczaj, by ocena takich przedstawień nie przychodziła za łatwo.
Bo w gruncie rzeczy nic nie uwalnia od dylematów, biorąc pod uwagę wagę i skalę tematu. W przypadku filmów o Zagładzie wątpliwości pojawiają się właściwie od razu; coś podczas seansu doskwiera, ciśnie w środku, mnożą się zagadki, których rozwiązać się nie da. Lepiej uciekać od dosłowności, czy też na odwrót: może jednoznaczna dosadność to ta „właściwa” metoda? „Lista Schindlera” Stevena Spielberga jest w temacie Holokaustu lekturą obowiązkową, choć utyskiwał na nią Claude Lanzmann, powiadając, że to „pocieszycielska tandeta”. Lanzmann 11 lat kręcił i montował „Shoah”, dziewięcioipółgodzinny dokument oparty na rozmowach z ocalonymi z Zagłady i świadkami.
Coś podobnego nie miało precedensu w całej historii kina, lecz i temu filmowi towarzyszyła krytyka. Sugerowano na przykład, że to kino w swej nadmierności hermetycznie zamknięte na widza. Wątpliwość pojawiła się też wokół słynnej sceny z Andrzejem Bombą, fryzjerem obozowym z Treblinki. Bomba wspomina dzień, w którym jego przyjaciel, zmuszony był ostrzyc swoją żonę i siostrę, które trafiły prosto do gazu. Oczywiście świadectwo jest prawdą, ale Lanzmann sytuację ustawił, zaaranżował.
A co ze wspomnianym „Synem Szawła”, nagrodzonym Oscarem filmem o codzienności obozu Auschwitz-Birkenau, filmem, pod którego adresem Henryk Grynberg na łamach Dwutygodnika nie szczędził epitetów w rodzaju „zimny horror”, „naturalistyczna, mocna dawka nagości i przemocy jest zgodna z przepisem na sensację i sukces”? Albo z innego porządku – jak traktować „Jojo Rabbit” Taiki Waititiego, które przygląda się wojnie oczami dziecka? Czy ukazanie jej w kolorowych barwach, w atmosferze zabawy i wesołej otoczce, to oswajanie czy raczej bagatelizowanie i banalizowanie narracji o Holokauście? Odsuwanie widzów od konfrontacji z zawikłanymi losami ofiar wojny?
Poza polem widzenia
Film Jonathana Glazera, jak się rzekło, to obraz spokojnego, zamożnego świata. Nieskazitelna willa, przytulnie urządzone wnętrza. Kochająca rodzina. Zagłada toczy się w tle, poza polem widzenia. W ogrodzie jest wysoki mur, Hedwig planuje pokryć go bluszczem, które przysłoni widok na obóz. Glazer w efekcie przedstawia bukoliczną fantazję, którą stwarza sobie rodzina Hössów. Pokazuje stan nieustannego, kompulsywnego zaprzeczenia.
To, co pomija kamera, przedostaje się do ich świata jakby chyłkiem, pojawia się od czasu do czasu bez większego wstrząsu. Rudolf trafia w rzece na kawałek kości. Hedwiga znajduje w futrze pomadkę, własność Żydówki, więźniarki, której popioły topią się w krematorium. Kiedy dowiaduje się, że dowództwo przenosi Rudolfa do Oranienburga, nie chce wyjeżdżać. „Ja tu chcę żyć i umrzeć. Nigdzie nie będzie mi tak jak tu” – krzyczy w furii na męża.
W przestronnym, dobrze urządzonym gabinecie trwa szacowanie. Höss ma rozbudować obóz i zaproponować zmiany, które „usprawnią wydajność”. Przy biurku ze skrajną obojętnością podpisuje zezwolenia na budowę komór gazowych i krematoriów. Traktuje to w praktycznych kategoriach. Raportuje o słupkach wzrostu, zwiększeniu eksterminacji w procentach. Jakby to, że wydał na miliony ludzi wyrok śmierci, nie miało dla niego znaczenia.
Nie ma tu miejsca na sentyment, wyklucza to forma filmu, silnie oddziałująca na widzów. „Strefa interesów” zrealizowano unikalną metodą, w ramach której Glazer i autor zdjęć Łukasz Żal kręcili sceny na dziesięć statycznych kamer, które działały równolegle w różnych pomieszczeniach. Konsekwencją tego zabiegu jest to, że nasze doświadczenie zostaje zrównane z chłodną obserwacją – jak w upiornym „Big Brotherze”, w którym widz przyjmuje pozycję podglądacza w domu naszpikowanym kamerami. To dziwne, ale też przerażające, że zamiast na tragedię obozu, patrzymy na nudę dnia codziennego po drugiej stronie muru.
Nie będę ukrywał: czułem się niewygodnie w obliczu wizji Glazera i chcę tę niewygodę zakomunikować. Oglądanie tego filmu może być udręką. Wzdrygam się na myśl o nim. Jesteśmy bliżej codzienności sprawców zbrodni niż byśmy tego chcieli, ale to patowe zakleszczenie nie jest jedynym źródłem udręki. Pomysł na film podlega różnym, prawdziwie awangardowym zabiegom, które wyzwalają we mnie kłopotliwe poczucie, że opowiadana historia jest być może podporządkowana estetycznym formom, co w kontekście narracji o Zagładzie bywa dyskusyjne.
Krótkim momentom wygaszenia ekranu, które będą powracały w trakcie seansu, towarzyszy złowieszcza, atonalna ścieżka dźwiękowa napisana przez Micę Levi. Glazer sięga też po poetykę noktowizyjną – przez noktowizor oglądamy dziewczynkę, która pod osłoną nocy ukrywa wzdłuż nasypu kolejowego jabłka i potajemnie dokarmia więźniów. Dawno nie widziałem obrazów tak poruszających; urastają one do rangi symbolu ocalenia, pochodzących jakby z innego porządku, jak z krainy braci Grimm. Reżyser tłumaczy, że inspiracją była historia kobiety, którą poznał na dokumentacji w Polsce.
„Jakoś budzi to momentami mój opór” – zwierzyłem się kilka dni po premierze koledze. Powiedział, że sam ma z kilkoma efektami w warstwie formalnej tego filmu problem, ale polecił mi przeczytać wywiad z Glazerem, który w trakcie festiwalu trafił do dziennikarzy. Zdecydowanie nie mam w zwyczaju, by podpierać się wskazówkami twórców, ale w tym przypadku lektura pozwoliła mi rozwiać wątpliwości i pewne decyzje pojąć.
Reżyser tłumaczy na przykład: kamera noktowizyjna wzięła się stąd, że nie używał podczas zdjęć sztucznego światła, dlatego musiał nocną scenę jakoś pokazać. Nie chciał również odtwarzać przemocy, oglądać bicia statystów w pasiakach, to dźwięki miały wypełnić lukę po obrazach, których nie ma. Przebija się w tym godna podziwu konsekwencja. W tekście pada też pytanie o operowanie nowoczesnymi narzędziami, które pozwalają wyjść z minionych czasów ku czasom dzisiejszym. I faktycznie, Glazer zdaje się splatać „tam i wtedy” z „tu i teraz”.
W jednej ze scen widać, jak obóz wygląda dzisiaj. Po zabitych zostały jedynie stosy rzeczy. Buciki, włosy, garnki, walizki leżą zamknięte w muzealnych gablotach. Na salę wchodzą sprzątaczki ze sprzętem do mycia. Dalej przechodzą do krematorium; zamiatają to, co turyści nanieśli butami. Wszystko musi być gotowe na przybycie wycieczek.
Potrafię sobie wyobrazić, że ten widok zdążył im spowszednieć.
Obóz za oknem
Jest to o tyle istotna dla mnie scena, że doświadczyłem bezpośredniej bliskości obozu. Pochodzę z Oświęcimia.
Urodziłem się w tym mieście. Życie z obozem za oknem to część mojego życia i mojej rodziny. Dziadek ze strony mamy dorastał przy ulicy Berka Joselewicza na tyłach rynku, gdzie stała Wielka Synagoga i mieszkali Żydzi. Niemcy przesiedlili rodzinę dziadka. Możliwe, że podczas marszu widzieli obóz w oddali. Wiem, że gdy wyjeżdżali, zakopali w ziemi kuchenny moździerz owinięty w szmatę, z myślą, że jak wrócą po wojnie na swoje, będą mieli na pamiątkę coś z tamtego życia. Teraz leży w domu u moich rodziców.
Kiedyś tyle o tym nie myślałem. Jeździłem autobusami wzdłuż drutów, mijając muzeum. Wiedziałem, w których budynkach były dawne siedziby gestapo. Kąpałem się nad Sołą, w miejscu, gdzie Glazer otwiera swój film. Słyszałem o człowieku, który w domu ma stołek, na którym powieszono Hössa. Nigdy nie zwracało się na to jednak uwagi, nie rozmawiało się o tym w gronie znajomych. Dla nas obóz był od zawsze. To była codzienność, i tyle.
Po latach zdaję sobie powoli sprawę z tego, gdzie się urodziłem. Może stąd dzisiaj we mnie tyle wątpliwości?
Przeczytaj też: „Zimna wojna”. Polski taniec nostalgii
Ciekawa recenzja. Nasuwa mi się dzięki niej wniosek: powinno się zobaczyć kilka różnych filmów o Holokauście, bo tylko razem stanowią pewien obraz, przybliżają całość, prawdę, choć tej nigdy w pełni nie zrozumiemy. Każdy z filmów jest jak kawałek zbitego lustra. Łącząc kawałki można domniemywać tego jak wyglądało przed, co je rozbiło, w każdym kawałku można się przejrzeć i każdym zranić ręce. Dlatego wbrew temu co się czasem mówi, kolejne filmy są potrzebne, nawet te ryzykowne. Ważne, żeby nie wyrywać ich z kontekstu.
I tu jest ryzyko. Jeśli ten film będzie jedynym, który zobaczy widz, dajmy na to z Azji, może nie odczuć dramatu, który w nas budzi nie tylko sam film, ale też (zamierzona) nienaturalna odmienność od tego co już zobaczyliśmy. Wiemy, że „ktoś kłamie”, bo jesteśmy bliżej prawdy. To efekt, którym autor wyzwala dwa pytania „czy prawda jest subiektywna” oraz jak to jest możliwe, żeby „chcieć nie widzieć”.
Wydaje się więc, że jest to film już dla widzów znających inne, a nade wszystko świadectwa.