Zima 2024, nr 4

Zamów

„Namalować katolicyzm od nowa”. Co w tym przedsięwzięciu zawiodło?

Wystawa „Namalować katolicyzm od nowa”. Fot. Więź

Efekty szumnie promowanego projektu „Teologii Politycznej” „Namalować katolicyzm od nowa” okazały się porażająco mizerne. To dziesięć wizerunków Jezusa Miłosiernego, które powstały w roku 2022, ale szerokim łukiem ominęły wszystko, co w sztuce wydarzyło się w XX i XXI stuleciu. Z wystawą można się zmierzyć od poniedziałku w Warszawie.

– Dlaczego chcemy „namalować katolicyzm od nowa”? – pytał Dariusz Karłowicz, redaktor naczelny „Teologii Politycznej”, wyjaśniając założenia swojego projektu. – Chodzi o to, by opowiedzieć prawdy wiary językiem współczesnej sztuki. To zadanie fundamentalne. Zależy od tego rozumienie wiary i liturgii. Jeśli religia nie przemówi do współczesności w jej języku, młodzi ludzie będą od niej odcięci, pozbawieni tego doświadczenia.

Punkt wyjścia uznać trzeba za jak najbardziej słuszny, a sprawa odnowienia sztuki sakralnej, którą za cel postawiła sobie „Teologia Polityczna”, jest bliska zarówno mnie osobiście, jak i środowisku „Więzi”, które tematowi związków sztuki i duchowości, a także konkretnie nowej wizji sztuki sakralnej poświęca trzeci z kolei numer swojego kwartalnika.

Również nazwiska zaproszonych artystów budziły wielkie nadzieje – znaleźli się wśród nich malarze z poważnym już dorobkiem, jak też obiecujący twórcy młodszego pokolenia. Ich zadaniem na pierwszym etapie projektu rozpisanego na 21 lat było przygotowanie nowej wersji obrazu Miłosierdzia Bożego na podstawie „Dzienniczka” św. Faustyny Kowalskiej.

Stojąc przed obrazami, nie jesteśmy prowadzeni ku sacrum i głębi spotkania z Bogiem, ale zatrzymani na etapie analiz, czy tak właśnie mógłby wyglądać Chrystus

Ewa Kiedio

Udostępnij tekst

Zdjęcia powstałych prac, które obiegły internet w listopadzie po wernisażu zorganizowanym w krużgankach klasztoru Dominikanów w Krakowie, czy też – jak rzecz ujmują organizatorzy – po „uroczystej, a zarazem spektakularnej ceremonii odsłonięcia obrazów”, doprowadziły jednak do zjawiska, które jako reakcja na postać Chrystusa jest w kręgach chrześcijan rzadkością. Mianowicie rozkręciły zawrotną karuzelę śmiechu.

Wsiadłam do niej i ja – a obejrzenie obrazów na żywo, niezapośredniczone przez ekran monitora, nie zmieniło mojego punktu widzenia. Z dominikańskich krużganków wyszłam z myślą: „Niech Wam Bóg wybaczy”, opatrzoną potężnym mrugnięciem oka skierowanym w niebiosa.

Nowe zastosowanie znalazły przy tej okazji słowa Jezusa, którymi uspokajał uczniów krzyczących ze strachu, gdy kroczącego po jeziorze wzięli Go za zjawę (Mt 14,27); zdanie „To Ja jestem, nie bójcie się” powinno znaleźć się na kilku z zaprezentowanych obrazów w miejscu standardowego napisu „Jezu, ufam Tobie”.

Wygląd czy Prawda?

Z pracy Jacka Dłużewskiego straszy dosłownie potraktowany i sztucznie połączony z korpusem kroczącego człowieka wizerunek znany z chusty z Manoppello. W tym wypadku najdobitniej dochodzi do głosu poczucie, że artyści nie podjęli trudu przedstawienia ciała przebóstwionego, przemienionego zmartwychwstaniem, a utknęli na jałowych próbach znalezienia podobieństwa fizycznego, w czym odwołanie do relikwii całunu czy wspomnianej chusty miałoby pomóc. Wizerunek z Manoppello, uważany za twarz Chrystusa, jest twarzą człowieka udręczonego męką – na męce i śmierci historia zbawienia się jednak według wiary chrześcijan nie zakończyła.

Mamy tu więc do czynienia z realizmem, i to nie realizmem eschatologicznym, ale tym, który mocno ciąży ku ziemi. Skutkiem tego, stojąc przed obrazami, nie jesteśmy prowadzeni ku sacrum i głębi spotkania z Bogiem, ale zatrzymani na etapie analiz, czy tak właśnie mógłby wyglądać Chrystus. Te starania o wierność odwzorowania wybrzmiały w słowach Beaty Stankiewicz, która podczas konferencji towarzyszącej otwarciu krakowskiej wystawy dzieliła się swoimi zmaganiami, w pewnym punkcie również opartymi na wizerunku z Manoppello: „Zastanawiałam się długo, skąd ja wezmę twarz Jezusa i jak wyglądał Jezus. Dla malarki realistycznej jest to szalenie ważne, dla człowieka wierzącego zapewne też”.

Zasadność takiego podejścia jest mocno wątpliwa – dla życia wiary znacznie istotniejsza od tego, jak faktycznie wyglądał Chrystus, jest wewnętrzna Prawda niesiona przez Jego twarz, która od tej rzeczywistej, historycznej może być bardzo odległa. Przykładu, w czym rzecz, dostarcza sztuka ikony, silna właśnie porzuceniem ziemskich, doczesnych realizmów.

Znalezienie drogi wiodącej do tego samego celu, specyficznej jednak dla malarstwa zachodniego byłoby rzeczą godną docenienia, do tego jednak projekt „Teologii Politycznej” ani o krok nas nie przybliżył – pokazał może jedynie po raz kolejny, które wybory prowadzą w ślepą uliczkę. 

W tym kontekście, dla pełniejszego wskazania problemu, warto przywołać sformułowania Josepha Ratzingera z książki „Duch liturgii”, a konkretnie z rozdziału „Problem obrazów”, należącego do kanonu opracowań tego tematu: „Ikona wynika z modlitwy i do modlitwy prowadzi; uwalnia od zamknięcia zmysłów, które dostrzegają jedynie zewnętrzność, materialną powierzchnię, a nie zauważają przezroczystości ducha, przezroczystości Logosu w rzeczywistości. […] Prawidłowo rozumiana ikona odwodzi nas od fałszywego pytania o zmysłowo uchwytny portret i właśnie w ten sposób pozwala nam rozpoznać oblicze Chrystusa, a w Nim oblicze Ojca”(J. Ratzinger, „Duch liturgii”, Poznań 2002, s. 110-111).

Rzeczą zupełnie zaskakującą jest, że Dariusz Karłowicz, zabierając się za szeroko zakrojony projekt dotyczący sztuki sakralnej, zdaje się nie znać ani tego, ani żadnego innego z kluczowych tekstów na temat teologii obrazu. Ze zdumieniem przecierałam oczy, oglądając ten fragment krakowskiej konferencji, mówi tam jednak ni mniej, ni więcej (czytelnicy wybaczą przydługi cytat, zależy mi jednak na dokładnym przytoczeniu tych słów):

„Sztuka w obrębie katolicyzmu została bardzo pobieżnie zreflektowana, teologia sztuki jest bardzo słabą dziedziną w katolicyzmie, nie ma tego zjawiska. (…) właściwie nie ma dobrej odpowiedzi, dlaczego sztuka jest potrzebna w kulcie. Jakbyśmy tak mieli powiedzieć, sięgnąć gdzieś, to nie macie na podorędziu takiej sekwencji ważnych filozofów, teologów, eseistów, którzy tę sprawę wytłumaczyli. Nie możemy powiedzieć: Stempowski to napisał, a u Czapskiego to jest. Widzę to teraz, bo w «Teologii Politycznej» rozglądamy się za taką biblioteką, szukamy intelektualistów, teologów, filozofów. My przez instytut rzymski mamy dostęp do najlepszych intelektualistów chrześcijańskich całego świata i to nie jest tak, że otwiera się szafę w bibliotece z napisem «Teologia sztuki» i tam stoją… […] Jak się w Polsce na ten temat rozmawia, to okazuje się, że z poważnych rzeczy jest tylko rozmowa Podgórca z Nowosielem, to każdy inteligent czytał. A reszta? Gdzie to jest? Nie ma. To jest robota do zrobienia”.

Roboty do zrobienia jest rzeczywiście wiele, teologia sztuki domaga się nie tylko pogłębienia, ale i poszerzenia wobec pojawienia się nowych mediów, obawiam się jednak, że najpilniejsza robota polegać powinna na nadrobieniu lektur już istniejących. Otóż nie trzeba się uciekać do rzymskiego Instytutu Kultury św. Jana Pawła II, aby wiedzieć, że lista samych publikacji Jerzego Nowosielskiego nie kończy się na rozmowach ze Zbigniewem Podgórcem. Dzięki staraniom Krystyny Czerni otrzymaliśmy zbiór innych przeprowadzonych z nim rozmów („Sztuka po końcu świata”), listów i wywiadów, a także jego własnych tekstów przynoszących refleksję o sztuce i wierze („Zagubiona bazylika”).

Z wielkich nazwisk poza zacytowanym już Josephem Ratzingerem wspomnieć można choćby Hansa Ursa von Balthasara czy Jeana-Luca Mariona. Z pewnością również Evdokimova, Florenskiego czy Bułgakowa (choć Dariusz Karłowicz mówi o sztuce w katolicyzmie, nie sposób pomijać prawosławnej refleksji w tym względzie, sam zresztą w końcu przywołuje Nowosielskiego…).

Nie miejsce tu na szczegółową bibliografię, wspomnę więc tylko o pokonferencyjnym tomie „Sacrum i sztuka”, w którym poza pasjonującymi tekstami i zapisem dyskusji czytelnik znajdzie liczący 70 stron spis publikacji na temat styku teologii i sztuki, oraz o książkach Hansa Beltinga „Obraz i kult” i Davida Freeberga „Potęga wizerunków”, pozwalających prześledzić kształtowanie się teologii obrazu w ogniu sporów ikonoklastycznych.

Czy naprawdę liczącemu się środowisku intelektualnemu prace te nie są znane? Nie chce mi się wierzyć… Z drugiej strony trudno inaczej rozumieć słowa Dariusza Karłowicza, a w tej właśnie nieznajomości można by upatrywać jednej z przyczyn fiaska projektu. Bezsporne pozostaje, że jako główna lektura wspierająca pracę artystów lansowane było nie opracowanie z dziedziny teologii sztuki, ale językoznawcza praca „Przez zasłonę ciała” Izabeli Rutkowskiej.

Brak jasnej wizji

Zastosowanie metodologii językowego obrazu świata do tekstu „Dzienniczka” siostry Faustyny mogłoby przynieść ciekawe rezultaty, autorce tymczasem pozwoliło poczynić odkrycia w rodzaju tych, że Jezus ma nos albo że szata jest częścią ciała. I znów cytat, bo – jestem przekonana – czytelnik do możliwości zaistnienia kuriozalności na tę skalę podchodzi nieufnie:

„W «Dzienniczku» nie znajdziemy fragmentów o nosie – nazwa tej części ciała tam nie występuje. Nie oznacza to jednak, że nie dotyczy ona Jezusa – nie brakuje jej przecież na omawianym obrazie”, s. 74; „W znamiennym opisie Jezusa z obrazu aż trzy razy pada słowo «szata». Żaden inny wyraz nie został tam wymieniony tyle razy. Nie można więc przejść obok niego obojętnie i nie dołączyć go do rozważań nad ciałem – w zasadzie należy uznać, że jest to część naszego ciała tak samo ważna jak ręka czy noga”, s. 153.

Zupełną już jednak rewelację przynosi kwestia promieni i tego, co się za nimi kryje: „W tym kontekście nie dziwi też nas fakt, iż właśnie części intymne postaci Jezusa są osłonięte tym dwukolorowym światłem. Nie jest bowiem zbyt istotny ich wygląd, ale funkcja – dawania życia, ciepła, siły, które będą wydobywać z ludzi ich Boski blask”, s. 133.

Cóż, może inny dobór lektur bardziej przysłużyłby się artystom zaangażowanym w projekt i pozwolił im lepiej wskazać treść teologiczną, którą pragną wyrazić. Brak jasnej wizji dobitnie daje o sobie znać nie tylko przy oglądaniu prac, ale także przy słuchaniu wypowiedzi kolejnych twórców, które w formie wideo zostały zebrane na stronie „Teologii Politycznej”.

O tym, co zasadnicze, to jest o powiązaniu między obraną formą a treścią, którą chciało się wyrazić, mówi jedynie Artur Wąsowski, wyjaśniający, że zastąpienie po części promieni mandorlą miało ukazywać Bożą miłość przenikającą wszystko. Wątek poszukiwań formalnych czynionych pod kątem określonej treści duchowej pojawia się jeszcze śladowo w kilku wypowiedziach, dominuje jednak albo skupienie na samej doniosłości malowania obrazu do kościoła, albo na samej formie w oderwaniu od sensu.

I tak na przykład Wincenty Czwartos opowiada, że zdecydował się umieścić postać Chrystusa we floralnej bordiurze, czerpiąc ze sztuki Wicekrólestwa Peru. Jaka miałaby być motywacja takiego właśnie rozwiązania? Co ma ono wspólnego z wizjami polskiej mistyczki? Tego się nie dowiadujemy…

Wypowiedź Wincentego Czwartosa pozwala namierzyć kolejny element układanki zatytułowanej „Co poszło nie tak?” – malarz przyznaje, że dotąd nigdy nie skupiał się na malarstwie portretowym. Jest zrozumiałe, że artysta ma swoją specjalizację, obszary, w których porusza się sprawnie, i takie, które nie są mu bliskie. Wydaje się jednak rzeczą oczywistą, że do malowania wizerunku Chrystusa niezbędna jest właśnie najwyższa biegłość w przedstawianiu ludzkiej twarzy.

Rodzi się wobec tego pytanie o kryteria doboru artystów. Zadbanie o to, by trudnym zadaniem malowania Boga-człowieka zajęli się twórcy, którzy wcześniej udźwignęli zadanie namalowania zwykłego człowieka, pozwoliłoby uniknąć błędów anatomicznych. Oczywiście, deformacje mogą być w sztuce zabiegiem celowym, prowadzącym do fenomenalnych, przejmujących efektów, nic jednak nie wskazuje na to, aby był to ten przypadek.

Niechęć do sztuki współczesnej

W wypowiedziach artystów zaproszonych do projektu przewijał się temat konieczności uwolnienia od wersji wizerunku, która w 1934 roku wyszła spod pędzla Eugeniusza Kazimirowskiego, instruowanego bezpośrednio przez s. Faustynę. Mimo wszelkich zastosowanych modyfikacji odejście to nastąpiło na niewielki dystans. Postulat przemówienia do ludzi współczesnych ich współczesnym językiem pozostał jedynie postulatem.

W 1954 roku ks. Michał Sopoćko, spowiednik s. Faustyny, ogłosił konkurs na obraz Jezusa Miłosiernego. Nie zdziwiłby się zapewne szczególnie, widząc wśród zgłoszonych prac dziesięć obrazów, które choć powstały w roku 2022, szerokim łukiem ominęły wszystko, co w sztuce wydarzyło się w XX i XXI stuleciu.

Do listy lektur przed kolejnymi dwudziestoma (!) edycjami projektu „Namalować katolicyzm od nowa” dopisać warto „Ogólne wprowadzenie do Mszału Rzymskiego”, a w nim czerwonym flamastrem zaznaczyć fragmencik: „[Kościół] nie tylko usiłuje zachować dzieła i skarby sztuki przekazane przez wieki poprzednie i gdy zachodzi konieczność, dostosować je do nowych potrzeb, lecz również zabiega o wprowadzenie nowych dzieł, zgadzających się z duchem następujących po sobie epok”.

Wesprzyj Więź

Przy wyzierającej z wypowiedzi Dariusza Karłowicza niechęci do sztuki współczesnej może to być sprawa trudna, a wręcz nierealna. Tylko czy warto brnąć w trwający dwadzieścia lat projekt po to, by kręcić się w kółko?

Wystawę współczesnych obrazów Jezusa Miłosiernego można obejrzeć od 27 lutego do 2 kwietnia w podziemiach katedry warszawsko-praskiej. Pokazane są prace: Jarosława Modzelewskiego, Ignacego Czwartosa, Wincentego Czwartosa, Jacka Dłużewskiego, Wojciecha Głogowskiego, Jacka Hajnosa OP, Krzysztofa Klimka, Bogny Podbielskiej, Beaty Stankiewicz i Artura Wąsowskiego.

Przeczytaj też: „The Chosen”, czyli kłopoty z wizerunkiem Maryi

Podziel się

4
Wiadomość

Trudno, by używając za wzór wizerunku z Manoppello uniknąć deformacji anatomicznych. Chusta z Manoppello ma ich tyle, że powinna być używana jako przykład jak nie malować portretów. Jezus na tym obrazie ma zaburzone proporcje twarzy, za nisko osadzone usta, za wysoko oczy. Jednocześnie zbyt niskie usta odkrywają rząd górnych zębów, czego nie da się zrobić bez grymasu. Podobnie oczy, które patrzą do przodu, ale chowają się niemal do połowy pod górną powieką, bez jej zamykania. Takie coś jest równie niemożliwe do osiągnięcia w przypadku rzeczywistej postaci. A już najlepsze w tym portrecie są brwi, namalowane odwrotnie. Zadaniem brwi jest kierować pot z czoła na zewnątrz, by nie zalewał oczu. W przypadku wizerunku z Manoppello kierowałyby pot do wewnątrz, prosto do oczu.

Z drugiej strony, takie przedstawienie jest wynikiem wielowiekowej tradycji kopiowania wizerunków od siebie, co tłumaczy dlaczego one wszystkie prowadzą ostatecznie do wizerunku Pantokratora. A w konsekwencji do twarzy Konstantyna, który posłużył za pierwowzór.

„Do listy lektur przed kolejnymi dwudziestoma (!) edycjami projektu „Namalować katolicyzm od nowa” 🙂 Co jest nie tak w polskim konserwatyzmie-katolicyzmie, że nawet miliony z funduszy publicznych nie są wstanie zwiększyć jego kulturowej jakości? Gdzie ten spodziewany efekt Czarnka-Glińskiego? 😉

1. Z którego wydania ( tłumaczenia) Biblii korzystała Faustyna w codziennej osobistej lekturze ? 2. W którym muzeum jest ta Biblia ? 3. Co oznaczają słowa osoby modlącej się ” Koronką: ” Ojcze przedwieczny Boże ofiaruję Ci Ciało i Krew ,Duszę i Bóstwo (…) Syna Twego (..) na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata (..)” ? Z góry przepraszam za ewent. niedokładność cytatu modlitwy – ostatecznie nie jestem katoliczką, ale wiecie o które słowa chodzi. 4. Jak instytucja KRK uzasadniła teologicznie dopuszczenie tych słów modlitwy ?

Byłem, widziałem. Ciekawe wszystkie, niektóre do zawieszenia w kościele od razu, np Podbielskiej. Niektóre odchodzą od przyjętej „ kanonicznej” kolorystyki- np Czwartos w bordiurze, klasycznego, „ uładzonego” przedstawiania sylwetki, np Głogowski. ale wiadomo, o Kogo chodzi. Klimka czy Wąsowskiego nad wyraz czytelni. Udane, kościelne prace. A że nie np Rouault czy Rodziński, cóż, „ Dzienniczek” i krótka historia wizerunku nie daje aż tyle swobody twórczej, o ile obraz ma służyć modlitwie
w kościołach, rzecz jasna.

@Konrad, Jako udaną scenografię biblijną i kościelną. Nie wiem, czy to z powodu dużych kawałków ceramiki, których używa, bo bywają wielkości dłoni lub talerza deserowego- czym różni się od starożytnych np w Rawennie, czy XIX wiecznych, np paryskiej bazyliki na Montmartre- czy braku patyny, trudno mi osobiście skupić się przy nich. Zatem jako dekoracja wnętrza tak, do liturgii wspólnotowej owszem, ale żeby osobiście skupić się na jakimś fragmencie i pomodlić, to mnie raczej nie zachęca. Widziałem jego polskie realizacje+ San Giovanni Rotondo, może gdzie indziej są bardziej finezyjne.

@Sebastian: A nie przeszkadza ksiedzu fakt, ze w swoich kazaniach i konferencjach Rupnik podkreslal ciagle, ze jego dziela nie istnieja w oderwaniu od jego duchowosci. Teraz wiemy, jak perwersyjna i diaboliczna byla ta duchowosc… To jednak inna sytuacja jak u Caravaggia, bo ten malowal, gdy mu forsy brakowalo i nikogo nie przekonywal przy tym o swojej duchowosci mistycznej.

@ Konrad, nie czytałem jego tekstów, widziałem prace. Niestety, źle zrobił. Czy na dłuższą metę wpłynie to na odbiór jego sztuki? Czas pokaże.

@ Sebastian: Co? „Rupnik zle zrobil?” To tyle w komentarzu? Mam sie teraz smiac?

Ehhhh…. A wystarczyło zlecić namalowanie różnych postaci biblijnych (może też kilku scen?) jednej malarce – pani Annie Polonii Zyndwalewicz. Jej św. Józef jest niezwykle intrygujący.

Mmmmm… Mam prośbę (z uwagi na to, że macie Państwo zwyczaj obfitego dekorowania takimi dziełami katolickich, a także poprotestanckich kościołów stanowiących zabytki i zawierających różne zabytki, które chętnie zwiedzam) : może zatrzymajcie się na razie w połowie: na XVI w. Taki na przykład Albrecht Dürer sporo obrazów sakralnych namalował (jeszcze jako katolik ). Dobra reprodukcja lepsza i tańsza niż niejeden oryginał współczesnego polskiego malarza sakralnego !

@Wojtek, Może twarz Jezusa Czwartosa jak z ludowych ikon w 19 wieku, ale akurat sztuka nieprofesjonalna dziś „na fali”, co do innych widać, że nowe, Hajnos jak spotęgowany Hopper na przykład..

@ Wojtek, współczesna też jest różna, w nurcie np realizmu dajmy na to à la Sętowski się mieszczą.

Chyba żartujesz. Prezentowane obrazy z nurtu realizmu to klasyka końca XIX wieku.

Zacznę od tego. Jeśli sięgamy po motyw Jezusa Miłosiernego to ile możemy z nim zrobić? Do czego jesteśmy upoważnieni? To jest motyw objawieniowy i zgodność z treścią objawienia będzie nas ograniczać. Zgodność z opisem to jedna droga, zgodność z interpretacjami objawienia to druga, interpretacja objawień przez artystę to kolejna. Musimy wiedzieć czego chcemy i czego chcą od nas. Samej Faustynie zależało na zgodności z obrazem, także fizycznym. Rzecz miała funkcjonować w przestrzeni kościoła. Jaka miałaby więc być (była) motywacja, żeby sięgnąć akurat po ten temat (a nie biblijny), który dodatkowo jest nawet w kościele kontrowersyjny? Jeśli motywacją było (?) przekonanie, że ten motyw trzeba „odświeżyć”, bo trąci egzaltacją, to trzeba zapytać czy nie trąci nią sam „Dzienniczek”.

Oczywiście można by stworzyć „coś współczesnego”. Konceptualną interpretację w nowoczesnych mediach, wizerunek rzutowany cyfrowo przez zestaw foliowych cytatów-paneli czy inny samograj ale nawet wyrafinowane nowe media raczej dałyby efekt tych obrazków z migającymi promieniami. Sztuczność artyzmu, kiedy problem jest z pierwotnym tematem.
Pierwszym podstawowym błędem będzie więc „odświeżanie” sztuki sakralnej bez pytania jak i gdzie ma ona funkcjonować. Inaczej tworzy się obraz sakralny, inaczej obraz opowiadający o własnym przeżyciu duchowym lub refleksji, a nie bójmy się tego powiedzieć, że dzisiejsza refleksja więcej ma z niepewności, ze zmaganiem z samą wiarą (stąd ten rozłam).

Czy takie prace mają sens w obszarze świątynii (to pytanie)? Możemy skupić się na poczynaniach tylko tych, którzy wierzą, ale to wyrywanie z dyskursu. Możemy dopuścić prace pytające o ateizm, ale w jakiej przestrzeni je pokazywać i jakie stawiać granice? Czy papież przywalony meteorytem w kościele będzie niósł wartość, czy będzie sprzeczny z istotą sakralności tego miejsca (którą jest także oddawanie czci nie tylko zaduma wiernych). To jest przejaskrawiony przykład, ale to jest sedno całego problemu. Człowiek mierzy się z niewiarą.
Gdzie jest jej przestrzeń sztuki sakralnej i kto jest do niej zaproszony? Czy oprócz sztuki refleksyjnej widzimy we współczesnej miejsce na oblubieńczą i miejsce na niewiarę?
Wiele bym chciała wątków jeszcze poruszyć, ale już mam wyrzuty, że to dużo (jak zawsze proszę moderację o wyrozumiałość).

„Zaprosiliśmy do projektu wielkich artystów, prosząc ich, żebyśmy razem mogli rozpocząć niezwykle ważną robotę. Żeby artyści, teologowie i historycy sztuki usiedli ze sobą wspólnie. I żeby z tego zrodziła się nowa sztuka sakralna.”
D. Karłowicz
„Wielkich artystów”- serio? Którzy to niby?

Pani Ewa Kiedo jest i tak wyjątkowo delikatna w swojej recenzji. – przecież większość z tych obrazów to są zapierające dech koszmarki. W sumie to dość udanie odzwierciedlają one sytuacje polskiego kościoła. Podupadła ruina.

„Ty mnie nie maluj na kolanach – ty mnie maluj dobrze!” – powiedział Bóg malarzowi w pewnej dykteryjce i tu pasuje to idealnie.

Pan Karłowicz zamiast ożywić sztukę sakralną, wygląda, chyba ją jeszcze dobije.

Nie powiedziałabym, że pasuje idealnie.
Raczej artyści, niektórzy wyrwani ze swojej tematyki, starali się zrobić coś mądrego i z przekazem. Mieć coś do powiedzenia na z góry zadany, wąski temat. W dodatku nie wiedząc jakie granice wolno im przekroczyć (z racji zobowiązania instytucją).
To tak nie działa. To nie lekcja plastyki „narysuj wiosnę”.
Można się kłócić, że przecież przez wieki kościół zamawiał „Madonnę” czy „Ukrzyżowanie” ale inne wtedy było podejście do wiary, a przede wszystkim zamawiał u artystów pracujących całe życie w tym obszarze (jak Michał Anioł). To nie był okazjonalny dodatek na wysokiej nucie „reformowania”, która paradoksalnie usztywniła.
Warto byłoby temat poruszyć także w kontekście projektów prowadzonych przez dr hab. Łukasza Murzyna, które pokazują zupełnie inną drogę.

Być może ci, którzy byliby w stanie zaproponować coś nieszablonowego, ale zgodnego z tzw. duchem, od dawna znajdują się poza Kościołem lub co najmniej na odległych peryferiach.

Problem jest raczej po stronie Kościoła, nie artystów. Bez problemu można by było znaleźć uduchowionych artystów, którzy by wykonali malowidła utrzymane np. w stylu komiksowym, z użyciem modelowania 3d, czy w stylistyce plakatu. Ale czy takie coś znajdzie miejsce w świątyni? Nie, zaraz będzie, że się nie godzi, że komiksy, plakaty, czy modele a’la gra komputerowa należy trzymać z dala od sfery sacrum, bo się ni godzi. A w ogóle to najlepiej zamówić kolejny kicz w stylu przełomu ubiegłego stulecia i wszyscy będą zadowoleni.

Ciekawa analiza. Ale – obawiam się, że – infantylnie naiwna. Dopiero analiza budżetu tego projektu by odpowiedziała na pytania o przyczyny, założenia i efekty projektu. Przecież wszyscy widzimy, jak środowiska bliskie dzisiejszej władzy dostają poważne fundusze publiczne na realizacje zadań bardzo ogólnie opisanych, a potem powstają takie efekty jak widzimy… Nie zakładałbym zbyt pozytywistycznie, że w tym przypadku chodziło o coś innego.

To za łatwe. Prezes dużej spółki skarbu państwa dostaje – powiedzmy – nagrodę roczną. Część z niej oddaje na rzecz projektu. Codzienna rzeczywistość w naszym państwie. Prywatne? Tak. Publiczne? Też tak.

@P. Darowizna? Odliczenia podatkowe? Jak należy rozumieć zdanie z artykułu o …” kolejnych dwudziestu (!) edycjach projektu „Namalować katolicyzm od nowa” „…? Te fundusze są rozpisane na dwadzieścia lat?

Pytanie o analize budżetu wydaje się sensowne, zwłaszcza że podkrakowskie Centrum Bożego Miłosierdzia, to miejsce dochodowe dla krakowskiej kurii. Podobnie nieposzlakowany wizerunek papieża. Dziwi też wybór miejsca do zaprezentowania tej wystawy w Krakowie.

Pani Redaktor, w pełni się zgadzam. Przerażona byłam tymi „dziełami” ale jeszcze bardziej zachwytem nad nimi. Tak jak przeraża mnie architektura i wystrój większości współczesnych kościołów i zaśmiecanie kościołów zabytkowych pobożnymi banerami, tandetnymi obrazkami świętych (portrety ś.Faustyny czy Ks.Jerzego przyprawiają o mdłości) itd.

Pan Dariusz Karłowicz tytułując swą akcję „Namalować katolicyzm od nowa” nie zdawał sobie sprawy, jaką niedorzeczność tym hasłem wyraził i jak sam nie rozumie sztuki, nie tylko współczesnej. Artykuł pani Ewa Kiedio zajmując stanowisko jednoznacznie krytyczne wobec idei p. Karłowicza podpowiada mu lektury obowiązkowe, które zapewne sama zna, lecz ani: von Balthasar, ani Belting, Freeberg i również: Evdokimov, Florenski, Bułgakow czy Nowosielski nie odpowiedzą, ani nie podpowiedzą jak „Namalować katolicyzm od nowa”. Kościół Katolicki do niedawna czcił plastycznego grafomana Rupnika jako swego sztandarowego twórcę , uważając serio jego mozaiki za nowoczesną sztukę
kościelną.
Proponowany przez Panią zestaw lektur ląduje ostatecznie w świecie ikony, zapewne w nadziei na ratunek ze strony ortodoksji. Forsowanie kursu na ikonę już znamy w wydaniu Kiko, którego maniera ani na jotę nie przybliża nas do współczesności a już napewno, nie przybliża do sztuki współczesnej, gdyż operuje archaicznym kodem wizualnym. Istotą sztuki Zachodu od pięciu wieków jest otwieranie nowych przestrzeni sensu i emocji, tyle że Kościół zakończył ten marsz na baroku. Obecnej sztuce sakralnej brak jest fundamentu teologicznego, który potrafiłby wpleść wielką sztukę w misję Kościoła. Od dwustu lat nie powstał ani jeden obraz religijny mający poważny wpływ na współczesną historię i teorię sztuki. Skoro Kościół zrezygnował ze sztuki to i sztuka zrezygnowała z Kościoła.
Od dwustu lat Kościół zadawala się sztuko-podobnymi wyrobami plastycznymi, które służą tzw. wystrojowi świątyń, co świetnie wyczuli Rupnik i Kiko. Wyjątkiem był Nowosielski. Jako jedyny wybitny malarz, potrafił we wschodnią ortodoksję ikony wkroczyć z dramatem kultury zachodniej. Ale te dwa światy On nosił w sobie i o nich zaświadczył swym malarstwem; namalował prawdę o sobie. I w tym jest sztuka.
Jest u nas wiele prób podrabiania stylu Nowosielskiego lecz w tym jest jakiś bezgraniczny fałsz. Bo jeśli ktoś ma talent równie wielki, ten szuka własnej prawdy. Miernoty naśladują puste formy, ale to lubi Kościół.

Od początku było to kiepsko pomyślane, bo nie wiadomo co czcimy obraz czy Chrystusa Miłosiernego. Jeśli obraz to wiadomo, ze nawiązujemy do pierwowzoru, który w takiej a nie innej formie jest przedmiotem kultu powielanym na niezliczonej liczbie Świętych obrazków”. Jeśli nie to nie musimy się trzymać kanonu i stworzyć coś nowego. Sztuka chrześcijańska (także w czasach dawniejszych ma bardzo rozbudowana symbolikę (są nawet dość obszerne leksykony) do której można nawiązać . Rozwiązanie które zaproponowano to trochę tak jakby próbować na nowo namalować Matkę Boską Czestochowską